Antoni Kępiński napisał kiedyś, że bycie dobrym psychiatrą w praktyce oznacza umiejętność rozładowywania lęku pacjenta. Można te słowa odnieść do wszelkich relacji pomiędzy ludźmi, nie tylko do tych terapeutycznych. Gdy spotkamy się z drugim człowiekiem i nawiązujemy z nim autentyczną relację, wyzbywamy się lęku. Bycie razem, budowanie bliskich związków było zawsze dla wszystkich ludzi podstawowym sposobem obrony przed lękiem, tworzyło poczucie bezpieczeństwa w świecie pełnym przemocy. Jednak to się zmieniło, jeśli wierzyć Stevenowi Pinkerowi, który jest autorem książki „Zmierzch przemocy”. Według niego żyjemy dziś w świecie, który jest bezpieczniejszy niż kiedykolwiek, w którym natężenie przemocy osiągnęło najmniejszy poziom w dziejach gatunku ludzkiego. Być może ma rację, szczególnie gdy patrzymy na przytaczane przez niego statystyki. Mnie jednak argumenty Pinkera nie przekonują. Może i żyjemy w świecie najbezpieczniejszym w dziejach, ale zarazem takim, w którym jest o wiele więcej lęku niż kiedykolwiek. Nie trzeba przecież być wielkim socjologiem, by zauważyć, że ludzkość to dziś samotny tłum, masowe nagromadzenie jednostek pozbawionych głębszych relacji pomiędzy sobą. To paradoks naszych czasów: nie grozi nam w takim stopniu jak niegdyś bezpośrednia przemoc, a jednak żyjemy w nieustannym lęku, gdyż jesteśmy odseparowani i zagubieni, gorączkowo poszukujemy pseudowspólnot i rozmaitych namiastek relacji z drugim człowiekiem. Nasz lęk powszedni każe nam bać się tego, co nie istnieje i atakować przypadkowe osoby, które nam zawiniły tylko tym, że skupiły na sobie wszystkie nasze wyobrażone obawy. To zachowanie typowe dla terrorystów, których się tak lękamy. W pewnym sensie wszyscy jesteśmy jednak terrorystami, gdyż zwalczamy swój lęk atakując tych, z którymi nie mamy żadnej relacji.
O lęku
Dodaj komentarz
