Archiwa miesięczne: Luty 2023

O schizofrenii i człowieczeństwie

Doświadczenie schizofrenii jest prawdziwym laboratorium ludzkości. W formie skrajnej i patologicznej pokazuje to, o co chodzi w autentycznej ludzkiej egzystencji. Filozof i psychiatra, Karl Jaspers w swej książce Strindberg i van Gogh. Próba analizy patograficznej z porównawczym przywołaniem Swedenborga i Hölderlina wydanej 1922 roku zauważa: „To spektakularne, że dzisiaj wielu wybitnych artystów-schizofreników wywiera taki wpływ za sprawą swoich dzieł stworzonych w okresie choroby.” Przyznaje, że zafascynowała go twórczość van Gogha, w której w klarownej postaci odnalazł to, co stanowiło centrum jego poszukiwań: „To tak, jak gdyby na przelotną chwilę objawiło się ostateczne źródło egzystencji, jak gdyby bezpośrednio dały o sobie znać utajone źródła wszelkiego bytu.” Następnie przechodzi do osobistej obserwacji : „Kiedy w 1912 roku podczas wystawy kolońskiej oglądałem owe cudowne dzieła europejskiej sztuki ekspresjonistycznej powstałej wokół van Gogha, robiące wrażenie niejakiej monotonii, niekiedy opadało mnie poczucie, że van Gogh był jedynym wzniosłym indywiduum wbrew woli ‘szalonym’ pośród tylu innych, którzy chcieli być szaleni, lecz byli aż nazbyt zdrowi. Czy wierzymy w medium wysokiej kultury intelektualnej, nieograniczoną względem naszej wolę jasności, obowiązek szczerości i adekwatnego do niej realizmu, czy wierzymy w autentyczność tej rozkładającej głębi, owej boskiej świadomości właściwej tylko chorym psychicznie? Żyjemy dziś epoce sztucznego naśladownictwa, przekształcania wszelkiego rodzaju duchowości w fabrykę i instytucję, samej woli w rodzaj egzystencji i czynienia – wszystko to dzieje się na podstawie rozumienia, aktorskiego przeżywania, w epoce, w której żyją ludzie, którzy chcą zarazem być i wiedzieć, czym są, ba, ludzie charakteryzujący się udawaną prostotą, udawanym doświadczeniem dionizyjskim i udawaną dyscypliną formowania, ludzi, którzy w jednej chwili pragnęliby uczynić zadość jednemu i drugiemu. Czy w takich czasach przeżycie schizofreniczne nie jest aby warunkiem autentyczności w sferach, które w okresach znamionujących się większą samodyscypliną mogły być prawdziwe przeżywane i przedstawiane bez udziału schizofrenii?”

Schizofrenik wykracza poza kulturę i stawia się na jej marginesie, na samej krawędzi bycia człowiekiem. Pod pewnymi względami jest takim człowiekiem jak inni, ale pod innymi jest całkiem odmienny. Nie znaczy to, że nie jest ludzki. Można powiedzieć, że ludzie dotknięci schizofrenią są tacy sami jak wszyscy, z tym że jeszcze bardziej. Jak w powiększającym zwierciadle schizofrenia pokazuje to kim naprawdę jesteśmy. Wybitny polski badacz schizofrenii, Antoni Kępiński, uważał że „schizofrenia odsłania niezwykłe bogactwo ludzkiej natury”. Pojawia się ona na styku naszej indywidualności z kulturą i społeczeństwem i często jest reakcją na nieubłagane procesy kształtowania umysłu przez naciski społeczne. Jak pisze Kępiński: „ Schizofrenia jest chorobą ludzi młodych. Najczęściej występuje między pokwitaniem a pełną dojrzałością, tj. mniej więcej między 15 a 30 rokiem życia. Fakt, że właśnie w tym okresie są największe szanse rozbicia osobowości, nie jest, jak się zdaje, bez znaczenia. Przy wszystkich blaskach młodości jest to okres życia bardzo trudny, nieraz tragiczny w spięciu między marzeniem a rzeczywistością, w dążeniu do sprawdzenia siebie, w łamaniu się młodzieńczych ideałów”.

Nie każdy schizofrenik ma taki talent jak van Gogh, nie każdy ma możliwość twórczej ekspresji nawet w stopniu umiarkowanym. Pomimo to owe chwile „szaleństwa”, które zdarzają każdemu z nas, są warte zauważenie i uchwycenia. Gdy pochylimy się nad sobą wtedy, gdy czujemy i robimy coś, co wykracza poza nas i poza wszelkie oczekiwania społeczne, dopiero wtedy sięgamy brzegu autentycznej egzystencji. Stawanie się człowiekiem to wykraczanie poza ustalone ramy człowieczeństwa, to bycie czymś więcej niż tylko zwykłym człowiekiem. Nic dziwnego, że dedykacja Schizofrenii Kępińskiego brzmi: „Tym, którzy więcej czują i inaczej rozumieją i dlatego bardziej cierpią, a których często nazywamy schizofrenikami”. Jak mawiał: tylko dzieci i schizofrenicy, z innymi trudno wytrzymać. Te pierwsze jeszcze nie wkroczyły w zabójczy świat ludzkiej normozy, ci drudzy próbują z niego uciec. I w tej ucieczce przekraczają to, co wyznacza ludzka natura, sięgając do jej źródeł.

O leczącej mocy snów

Według Hipokratesa w samej naturze drzemią leczące siły (vis medicatrix naturae). Dlatego trzeba zaufać naturze, zdać się na jej poczynania. Można jej pomagać, ale nigdy nie należy się jej przeciwstawiać – taki jest sens zasady primum non nocere. Tak więc lekarz ma być tylko pomocnikiem w procesie leczenia, gdyż organizm ma w sobie naturalne siły, zdolne przywrócić mu równowagę i doprowadzić do zdrowia. Natura bowiem, jak to też twierdzili taoiści, to coś, co powstaje samo z siebie (tzu-jan), spontanicznie i samoczynnie. Tao jest niczym innym jak biegiem natury, dążącej do całości i pełni. Podążanie ścieżką tao owocuje uzyskaniem cnoty (te), manifestującej się jako niczym nie zakłócone realizowanie tego, co daje nam natura.

Według C.G. Junga sny są tworem natury, którą nazywał w swoich książkach nieświadomością zbiorową albo psychiką obiektywną. Jako takie są niezależne od naszej postawy świadomej i stanowią jej kompensację. Każdy sen jest emisariuszem siły leczącej, starającej się przywrócić do zdrowia naszą kruchą i szwankującą świadomość. Niesie ze sobą energię, którą odczuwamy jako emocje towarzyszące zawsze marzeniom sennym. Emocje te mają moc transformowania świadomości. Nawet nie zrozumiany, a jedynie przeżyty, opowiedziany lub narysowany sen przyczynia się do zmiany naszego ego. Podstawowym założeniem Junga dotyczącym snów było to, że dzięki nim możemy uleczyć podstawową ranę człowieka współczesnego, jaką jest rozszczepienie pomiędzy świadomością i nieświadomością. Pracując ze swoimi snami i ze snami innych ludzi byłem po wielokroć świadkiem tego, jak zasymilowana przez świadomość treść snu leczy chore ego, zmieniając strukturę kompleksów, na których się ono opiera.

Śnimy cały czas. Nawet w stanie jawy podskórnie płynie aktywność nieświadomości, której nie postrzegamy zaabsorbowani światłem dnia. W nocy jednak, gdy wszystko przycicha, nasze ego w końcu przestaje układać jakże fragmentaryczną historię naszego życia i do głosu dochodzi sama natura. Z nieznanego nam źródła wypływają obrazy, śnimy o najdziwniejszych rzeczach, a wszystkie one, mimo iż tak często świadomość uznaje je za absurdalne, mają witalne znaczenie dla naszej duszy. To tylko dzięki tym obrazom możemy żyć, dzięki nim jeszcze nie wszyscy zwariowaliśmy. Gdy świadomość traci z oczu sens życia, pojawia się on w snach. Taka jest lecząca moc snów.

O monoteizmie i nienawiści

Prof. Aleksander Krawczuk, niedawno zmarły w pięknym wieku 100 lat, prosto wyjaśnił kiedyś w jednym z wywiadów, na czym polega problem z religiami monoteistycznymi: „Wszyscy, którzy są monoteistami wierzą w jednego, doskonałego Boga i zarazem, chcą czy nie chcą, muszą też wierzyć w jego przeciwieństwo, czyli esencję zła. W szatana. Z tej też przyczyny skłoni są dzielić wszystko, co na tym świecie się dzieje – dychotomicznie. Tu jasność, tam ciemność. Ja mam rację, ty jej nie masz, więc trzeba cię niszczyć. I stąd religie monoteistyczne są z reguły swej religiami nienawiści. I to jest zrozumiałe. Bo jeżeli ktoś nie jest po mojej stronie, to służy złu, diabłu i trzeba go wyplenić z korzeniami. Na co zresztą Pismo Święte daje szerokie przyzwolenie”. Sam prof. Krawczuk określał się jako politeista i jak dalej mówi: „Natomiast my, politeiści, jesteśmy sługami wielu bogów, którzy nie są doskonali. I stąd się biorą sympatyczne cechy politeistycznej religii — wyrozumiałość, łagodny sceptycyzm, naturalna tolerancja oraz pokora wobec ludzi i świata. My przede wszystkim jesteśmy otwarci, bo tak do końca nie jesteśmy pewni czy ten, czy tamten ma rację”.

Cóż mogę dodać do słów szacownego, krakowskiego profesora. Monoteizm niestety pociąga za sobą dualizm, a ten jest źródłem wszelkiego zła – i to już u samego jego źródła, czyli w Księdze Rodzaju, gdzie czytamy, że stwarzając światłość Bóg uznał ją za dobrą i oddzielił od ciemności, domyślnie złej. Jakże inaczej jest w taoizmie, gdzie przeciwieństwa nie tylko nie są rozszczepione, ale trwają w ścisłej jedności. Jednak półkula zachodnia wpadała na inny pomysł, fundując podstawy swoich religii. I jak to bywa ze wszelką religią, nauki te zostały szybko przekute na formę strawną dla przeciętnych umysłów, czyli na instytucje religijne. Cechą fundamentalną każdej instytucji jest bowiem zwolnienie jej członka z konieczności myślenia i wybawienie od indywidualnej odpowiedzialności. Z psychologicznego punktu widzenia instytucja jest niczym innym jak tylko powszechnie dostępną formą ucieczki od wolności, czyli zamrożoną nienawiścią.

O codzienności zła

Pierwsza szlachetna prawda buddyzmu głosi, że wszystko jest cierpieniem. Zło w takim razie nie jest czymś co się przytrafia bytowi, a stanowi konstytuujący go element. Trafnie tę intuicję ontologiczną oddają słowa Michela Houllebecqu’a: „Jeśli jest jakaś kategoria, która w naszym świecie czuje się jak w domu, którą tu odnajdujemy bez cienia zdziwienia, o której istnieniu można wiele powiedzieć, ale na pewno że nie jest problematyczna, to właśnie zło”. Niczym sól wodę morską, tak zło przenika ten świat, jest wszechobecne, nadając gorzkawy posmak każdej kropli naszego doświadczenia.

Hannah Arendt komentując proces Adolfa Eichmanna ukuła termin banalność zła. Eichmann, żyjąc poprawnie, wedle reguł jego czasu, przyczynił się do cierpienia milionów ludzi. Codzienność zła nie przybiera tak ekstremalnej postaci. Ujawnia się w tym, że każdy z nas czyni zło nie robiąc nic szczególnego, tylko pragnąc żyć. Nieliczni, którzy wykraczają poza reguły codziennego życia, czasem są zdolni czynić mniej zła, ale tylko trochę.

Nawet najbliższa mi osoba może mnie w każdej chwili zranić – a ja ją – tylko dlatego, że jesteśmy różni. Każde z nas ma inne linie papilarne. Tylko to, co przekracza wszelkie różnice może załagodzić codzienność zła. Zwykle nazywa się ten paradoksalny, bo wykraczający poza nasze ego akt woli, miłością. Dlatego słowa: „Kocham cię” są niczym innym jak zobowiązaniem do tego, by zminimalizować codzienne zło czynione drugiej osobie.