Archiwa miesięczne: Luty 2016

O małym umyśle

Ostatnio trwa w Polsce trwa istny festiwal małych umysłów. Czym się charakteryzuje mały umysł? Nie jest on zbyt skomplikowany, albowiem nie zawiera w sobie żadnych myśli zasługujących na to miano, a jedynie dwa odruchy. Pierwszy to zakazywanie, drugi to nakazywanie. Na tym polega funkcjonowanie małego umysłu i w tym się on spełnia – ma zawsze coś do innych. Zakaz jawi mu się jako uniwersalne lekarstwo, panaceum na wszelkie bolączki tego świata. Mały umysł uważa, że dzięki zakazowi to, co uważa za zło zniknie z oblicza ziemi i to, co uważa za dobro rozprzestrzeni się jak barszcz Sosnowskiego. Mały umysł lubi proste rozwiązania – a czy może być coś prostszego, niż zakazać tego, czego ów umysł nie lubi? A jak już mały umysł czegoś zakaże, budzi się w nim jeszcze gorsze pragnienie – pragnienie nakazywania. Dzięki nakazom mały umysł pragnie osiągnąć to, co dla niego najbardziej pożądane, czyli zglajchszaltowanie wszystkich innych umysłów. Mały umysł marzy sobie, że gdy osiągnie swój cel wtedy wszyscy będą tacy jak on, będą zerami, a wtedy mały umysł poczuje się swojsko, u siebie, w płaskim, nudnym i szarym świecie naznaczonym kretyństwem jednoznaczności.

O wspinaniu się

Na początku książki „Kwestia bogów” osiemdziesięcioletni Joseph Campbell, słynny amerykański znawca mitów i religii, z gorzką ironią opisuje oznaki starzenia się: „Po pierwsze, człowiek wbija zęby w soczysty stek i już tam zostają; po drugie, ta drobna, krucha staruszka, którą przeprowadzasz przez ulicę, to twoja żona; po trzecie, dysk robi skoki w bok częściej niż ty sam”. To jednak tylko wstępne żarty, które prowadzą do najbardziej zabójczej oznaki starości: „człowiek znalazł się na szczycie drabiny i stwierdza, że jest ona oparta o niewłaściwą ścianę”. Czy rzeczywiście musimy się wspinać się po tej iluzorycznej drabinie? Czy musimy naprawdę pojmować nasze życie wedle tej linearnej, tak prymitywnej metafory? To, że wspinanie się jest naszym przeznaczeniem jest największym kłamstwem naszej kultury, która każe nam, jak cierpiącym na nadpobudliwość dzieciom, nieustannie dążyć ku górze. A tam, na końcu drabiny, podobno czeka sukces – „sprzedajna bogini”, jak mawiał ponad sto lat temu amerykański filozof William James. Być może w jego czasach sukces oznaczał jeszcze jakieś realne osiągnięcie. Dzisiaj sukcesem jest to, że w wyścigu ku górze depcze się tych, którzy są niżej na drabinie. W tym obłędzie od dziesiątków lat wzrastają młodzi ludzie, uznając wspinanie się za esencję życia. Dążą do szczytu drabiny nie poświęcając ani chwili na refleksję nad sensem owej wspinaczki. A przecież każdy dobrze wie, jaki koniec ma nasze życie. Nie ma tam żadnej ściany, ani dobrej ani złej. Nie ma żadnego wspinania się, żadnego biegu donikąd – jest tylko doświadczenie obecnej chwili.

O miłości

W pewnej książce kiedyś wyczytałem – nie wiem czy to prawda, bo na koniach się nie znam – że konie na pastwisku instynktownie stają tak, że ogon jednego znajduje się w pobliżu łba drugiego. W ten sposób opędzają się od much. W nocy opierają głowę na kłębie towarzysza. Właśnie tak powinno wyglądać spokojne odwzajemnianie uczuć. Tak kochają konie, posłuszne swoim instynktom, które człowiek zatracił. Według Junga esencją nerwicy jest właśnie utrata instynktów, najboleśniej widoczna w powszechnej niemożności kochania. Miłość to wykraczanie poza swój osobisty interes, poza swoje ego. Każdy związek to szansa na urzeczywistnienie tego przekroczenia. Zwykle ją jednak marnujemy, troszcząc się bardziej o siebie, niż o wspólnotę z partnerem. Niby jesteśmy świadomi tego, że nic poza miłością się nie liczy, ale kochanie nam koślawo wychodzi. Bo kochanie osadzone jest w glebie naszych instynktów, aktem woli nic tu nie wskóramy. Nic dziwnego, że tak niewielu ludzi czerpie radość z przebywania na zalanej słońcem łące tego życia…

O tym, że jest nas za dużo

Dawno, bardzo dawno temu, bo ponad 10.000 lat temu, w pięknych czasach poprzedzających rewolucję neolityczną, liczba ludzi na Ziemi sięgała zaledwie paru milionów. Wraz z osiedleniem się i rozwojem rolnictwa liczba ta zaczęła powoli rosnąć. W początkach naszej ery było nas skromne 200 milionów. Od początku XIX wieku rozpoczął się gwałtowny, wykładniczy wzrost populacji. Dziś na Ziemi żyje już prawie 7,5 miliarda ludzi. Co godzinę populacja przyrasta o kolejne 9 tysięcy, czyli w ciągu jednego dnia – o 220 tysięcy. W ciągu roku przybywa 80 milionów ludzi. Dużo nas i nic nie wskazuje, by w najbliższej przyszłości miało nas być mniej. Według prognoz do końca XXI wieku populacja ludzi osiągnie 11 miliardów. I cóż owe miliardy ludzi robią codziennie? Jedzą. Niestety coraz częściej jedzą mięso innych istot żywych. Co rok zabijanych jest 70 miliardów zwierząt hodowlanych w celach konsumpcyjnych. Oznacza to, że co sekundę na Ziemi zabija się ponad 2000 zwierząt! Jeśli przeczytanie tego tekstu zabrało ci 30 sekund, tak jak mnie, to w tym czasie zabito 60 tysięcy zwierząt hodowlanych. Jeśli ktoś lubi takie liczby, tu ma ich o wiele więcej, i to w czasie rzeczywistym: http://www.worldometers.info/pl/