Archiwa miesięczne: Październik 2016

O głosie w naszej głowie

Większość ludzi nie przywiązuje najmniejszej wagi do wypowiadanych przez siebie słów. W najlepszym amerykańskim stylu najpierw mówią, a dopiero potem – i to rzadko – nachodzi ich refleksja odnośnie tego, co wypowiedziane przez nich słowa znaczą. Jednym z powodów tej tak bolesnej niefrasobliwości wobec słów jest moim zdaniem nieodróżnianie siebie od wewnętrznego głosu, który cały czas generuje rozmaite myśli w naszej głowie. Każdemu może się zdarzyć, że zapomni o tym podstawowym rozróżnieniu, na przykład w chwili emocjonalnego podniecenia. Spotykałem jednak ludzi, którzy mówili mi, że nie czują takiego rozróżnienia. Zapewne utożsamiają się oni całkowicie z tym głosem, są nim i działają jak jego marionetki. A ja pamiętam do dziś chwilę, gdy jako bardzo nastolatek uświadomiłem sobie, że w mej głowie ciągle odzywa się jakiś głos, który niby komentator sportowy niestrudzenie snuje swe opowieści. Poczułem wtedy, że ten głos i ja to dwie różne rzeczy, że ja sobie go tylko uświadamiam i niby nie muszę go słuchać, ale cóż, owo gadatliwe bydle ciągle wtrącało swoje trzy grosze w każdej sytuacji. Obecnie, po kilkudziesięciu latach, ten głos dalej się odzywa, ale już mnie najczęściej nuży, nie ma nic ciekawego do powiedzenia, niczym zadarta płyta powtarza frazesy znane mi od lat. Ciekawsza jest dla mnie teraz cisza, która wybrzmiewa pomiędzy jego słowami.

O śmierci

„Wszystko w ludzkim życiu jest bez korzeni, przypomina kwiat na gałęzi drzewa” – takie słowa mistrza zen umieścił japoński filozof Nishida Kitaro w eseju napisanym po śmierci swej najstarszej córki, Yayoi. W śmierci życie i filozofia splatają się najpłodniej, bo jest ona jedynym źródłem filozofii, w którym dotykamy tego, co w życiu najcenniejsze i co stanowi jego istotę – absolutnego braku zakorzenienia, kruchości i przejściowości wszystkiego. Każde dobre życie winno być jak książka, czyli mieć swój koniec. Także każdy tekst o śmierci powinien być taki, jak nasze życie – krótki.

O świadomości jako psychozie

W 1914 roku Jung napisał: „Bliższe zbadanie przypadku Schrebera albo innych podobnych przypadków wykaże, że pacjentów tego typu pochłania pragnienie stworzenia nowego systemu świata albo tego, co określamy mianem Weltanschauung, częstokroć najdziwaczniejszego rodzaju. Celem ich jest, rzecz jasna, stworzenie systemu, który dałby im możność zasymilowania nieznanych zjawisk psychicznych, a tym samym pozwolił im przystosować się do świata. Z początku przystosowanie to ma charakter subiektywny, jest to jednak konieczny etap przejściowy na drodze do przystosowania osobowości do świata w ogóle”. Pragnienie stworzenia systemu mitologicznego, światopoglądu religijnego czy filozoficznego, mającego ujmować całość rzeczywistości charakteryzuje wszakże ludzi jako takich, nie tylko osoby chore psychicznie, takie jak Schreber. Tworzenie takiego systemu jest sposobem na opanowywanie psychicznego chaosu, będącego skutkiem wyłonienia się świadomości jako niezależnego bytu, odciętego od nieświadomości. Mam na myśli ową szczególną postaci świadomości, tą którą znamy najlepiej, świadomość „ja” zamkniętą w skorupie ciała, która jest uznawana z jedyną „normalną” postać świadomości. To ona odpowiada za dzieje ludzkich religii i filozofii, to ona jest źródłem panteonów koncepcji i złudzeń mających tylko jeden cel – wyzwolić nas od samych siebie. Kontakt z nieświadomością, czyli przede wszystkim z energiami ciała manifestującymi się w symbolach, świadomość ta odbiera jako psychozę. A tymczasem mym zdaniem jest odwrotnie, to naszą zaskorupioną w egoizmie świadomość można by określić mianem psychotycznej. Wyrazem tej psychozy są wszelkiego rodzaju poglądy, które ludzkość wytworzyła w czasie swego istnienia, wszystkie rozmaitego rodzaju „izmy”, filozoficzne, religijne czy też polityczne, obficie pleniące się w ludzkim świecie i przysparzające milionom ludzi ogromnych cierpień. A to wszystko tylko z jednego powodu – bo nasza prostacka, pojęciowa ego-świadomość chce dopasować świat do siebie, zamiast sama dostosować się do świata. Tak, chęć regulowania świata za pomocą pojęć zorganizowanych w systemy światopoglądowe jest psychozą.

O sumieniu

Sumienie jest nieraz potocznie pojmowane jako swego rodzaju opoka, nieustępliwa instancja naszych sądów moralnych. Człowiek sumienia jest postrzegany jako trwający pewnie przy swych osądach i posiadający odpowiedzi na wszystkie pytania. Jednak sprawa nie ma się tak prosto. Zbadajmy źródła językowe, z których pochodzi słowo sumienie. Wiele języków zaczerpnęło je z łaciny, gdzie sumienie to „con-scientia”, czyli jakaś współ-wiedza. Zatem mamy tu do czynienia z pewnym rozdwojeniem, niepokojącym rozszczepieniem w podmiocie, w którym istnieje coś, co wie o jego postępkach. Jeszcze ciekawsze i pokazujące dokładnie istotę sumienia jest źródło tego słowa w językach słowiańskich. Jak podaje Aleksander Brückner w starocerkiewnosłowiańskim „samineti” oznacza „wątpić”, „obawiać się”. Czyli człowiekiem obdarzonym sumieniem nie jest ten, który z absolutną pewnością feruje osądy moralne, których prawdziwość gwarantuje mu zresztą zwykle jakaś instytucja typu kościół lub partia. Nie, posiadać sumienie to znaczy wahać się, zastanawiać, wątpić. Mam sumienie nie wtedy, gdy staram się wcisnąć każdy uczynek w prokrustowe łoże kodeksu moralnego, ale wtedy, gdy rozważam każdy przypadek indywidualnie i wiem, że mogę się mylić w jego ocenie. Posiadać sumienie to znaczy nie osądzać pochopnie, wedle zapożyczonych z zewnątrz kryteriów moralnych, ale stawiać sobie nieustannie pytanie: „Czy mogę się mylić?”

O antropocenie

Wreszcie naszemu gatunkowi, od czasów biblijnych słynącemu ze swej skłonności do nazywania i szufladkowania wszystkiego, udało się nazwać swym mianem całą epokę geologiczną. W 2016 roku, po trwających kilkanaście lat dyskusjach, geolodzy ostatecznie zadekretowali, że żyjemy w antropocenie. Są jeszcze spory co do początku tej epoki – czy był to wiek XVII czy też może rok 1964 (data miła memu sercu, bo znaczyłyby to że narodziłem się wraz z antropocenem), ale wszystko wskazuje na to, że żyjemy nie tylko w nowym wieku, ale i w nowej epoce. Czym sobie ludzkość zasłużyła, iż jej mianem ową nową epokę nazwano? Czy chodzi o jakieś wspaniałe osiągnięcia, o których wszyscy będą pamiętać przez tysiące lat, chwaląc obecne pokolenia? Niestety nie. Najważniejsze wyznaczniki nowej epoki to: gwałtowna urbanizacja (ponad połowa ludzkości żyje obecnie w miastach), rabunkowe wydobycie paliw kopalnych, powodujących zanieczyszczenie środowiska i globalne ocieplenie, obecność tworzyw sztucznych w biosferze (np. Wielka Pacyficzna Plama Śmieci o masie 100 mln ton i powierzchni 15 mln km kwadratowych) i izotopów radioaktywnych w osadach (eksplozje jądrowe w atmosferze), szóste wielkie wymiernie gatunków (spowodowane po części przez globalną propagację gatunków umożliwioną przez globalną komunikację i handel). Homo sapiens ma swoją epokę dzięki temu, że udało mu się na tyle znacząco naruszyć stan ziemskiej biosfery, iż efekty obecnej działalności człowieka będą możliwe do wykrycia w badaniach geologicznych za setki tysięcy lat – o ile oczywiście ludzkość przetrwa antropocen. Ludzie bowiem to taki dziwny gatunek, który pomyślał sobie, iż uwolnił się od ograniczeń ziemskiego systemu biologicznego, ale niestety się pomylił. Efektem tej pomyłki może być zniknięcie owej „korony stworzenia”. Może to i dobrze, bo ludzkość zachłyśnięta tym, że jesteśmy gatunkiem dysponującym świadomością, zdobyła się jedynie na wytworzenie „dobrego pijaru” zwanego kulturą. Natomiast jej rzeczywiste zachowania zasługują raczej na miano szaleństwa. Ludzkość w wymiarze globalnym jest czynnikiem destruktywnym. Nie zdziwiłbym się zatem gdyby antropocen był epoką kończącą karierę naszego gatunku.