Archiwa miesięczne: Kwiecień 2023

Giordano Bruno

Znany powszechnie jako filozof broniący panteistycznej wizji wszechświata i spalony na stosie męczennik nauki. Czy jednak jest to cała prawda o Brunie? To nawet nie prawda, ile potężne przekłamanie. Głębsze spojrzenie pokazuje go raczej jako renesansowego maga i hermetyka, wroga Kościoła katolickiego. Był bowiem też prorokiem, który chciał odnowić religię egipską, by ta zastąpiła chylącą się do upadku religię chrześcijańską. Wiedziony nietzscheańską wolą mocy – i poczuciem niższości, gdyż był nader skromnego wzrostu, a takie osobniki często nadrabiają ową skromność swoim ego – poszukuje w czasie wędrówek po całej Europie poparcia władców dla swych idei i niestrudzenie propaguje swe poglądy w szeregu książek opatrzonych niezwykłymi tytułami, takimi jak „Wypędzenie triumfującej bestii” czy „O heroicznym entuzjazmie”. Zarazem prowadzi życie epikurejczyka wielbiącego kobiety i sławę. Ostatecznie został schwytany przez inkwizycję w 1592 roku i spalony na stosie w roku 1600.

Bruno nie był męczennikiem nauki, jak go chcą widzieć popularyzatorzy filozofii. Jego światopogląd był natury magiczno-religijnej i dlatego nie mógł się go wyrzec w lochach inkwizycji. Odrzuciwszy spirytualistyczny pogląd na świat, swoim panteizmem wpisuje się w annały naturalizmu, swoiście jednak pojmowanego. Zaprzątają go kwestie magicznego wpływu na świat poprzez więzy łączące wszystkie rzeczy, a także „przekraczania progu” przez człowieka ogarniętego „heroicznym szaleństwem”. Pisał: „Osiągnęliśmy wiedzę, która nie nakazuje nam szukać bóstwa gdzieś poza nami, skoro jest ono wokół nas, a nawet w nas samych bardziej niżmy sami jesteśmy w sobie”. Bruno był w tych poszukiwaniach jednym z prawdziwych prekursorów tych, którzy w wieku XX budowali holistyczną wizję rzeczywistości, opartą już bardziej o naukę niż religię czy magię.

O radości z kontaktu

Rainer Funk w swojej książce Życie samo w sobie jest sztuką, poświęconej twórczości i życiu Ericha Fromma, do rozmaitych orientacji charakteru społecznego wymienianych przez Fromma (merkantylna, autorytarna, narcystyczna) dodaje swoją własną kategorię: orientację na ja. Jest ona powszechna w XXI wieku. Jej opis zajmuje wiele stron, więc skupię się tu tylko na jednej cesze, która ją dobrze charakteryzuje. Tak ją opisuje Funk: „Radość z kontaktu zastępuje w dużej mierze to, co wcześniej rozumiane było jako związek i podtrzymywanie relacji i umożliwia powiązanie bez zobowiązań: właśnie dlatego, że nie chodzi o tradycyjne związki emocjonalne, lecz o pielęgnowanie kontaktów, ludzie poszukują połączenia opierającego się na samostanowieniu, ale unikają wszystkiego, co idzie w parze z pragnieniem związku: zobowiązań, oczekiwania zaufania, a nawet nieustającego pragnienia bliskości”.

Jakże trafny to opis. Odnosi się do tych wszystkich relacji, w ramach których najważniejsze jest zachowanie niezależności swojego ja, a na drugim planie jest związek. Dwoje ludzi raduje się kontaktem, nie przejmując się zobowiązaniami i zaangażowaniem. Istnieją nawet specjalne określenia takich relacji, specyfikujące je wedle indywidualnych upodobań. Osoby zorientowane na ja zwykle nie czują zazdrości, nie chowają urazy i w razie niepowodzeń w związku pozostają przyjaciółmi. Jest dla nich ważne tylko to, by czuć się wolnym, by urzeczywistniać siebie, ale też dają wolność innym. Jeśli coś im nie przeszkadza to realizują to w swoim życiu, nie zwracając uwagi na zdanie osoby, z którą akurat są. Liczy się radość z doznawania, osobista przyjemność jest stawiana ponad wszystko. Ważne jest tylko tworzenie swojego życia i wezwanie by partner również podjął się tego samego.

Trudno nie zauważyć, na czym polega atrakcyjność tej orientacji. Pozwala spędzić życie w sposób satysfakcjonujący wszystkich, a zarazem bez narażania się na jakieś długotrwałe uwikłania w relacjach. Nie wymaga budowania czegokolwiek w życiu, w tym właśnie związku, a to daje możliwość przeżycia życia w dekadę lub dwie. Chciałbym na koniec pozwolić sobie na małą spekulację, gdyż uwielbiam małe spekulacje nie poparte niczym oprócz mojej intuicji. Otóż w kontekście zbliżającego się kolapsu naszej cywilizacji wydaje się, że ludzie o tej orientacji podskórnie czują, że takie życie teraz jest najlepsze, bo pozwala zachować radość – nie tylko z kontaktu.

O personie raz jeszcze

Friedrich Nietzsche w Jutrzence niezwykle trafnie opisał to, co Jung później nazywał personą: „Ludzie przez całe życie nie czynią jednakże nic dla swojego ja, lecz jeno dla urojonego ja, które w mózgach otoczenia o nich się wytworzyło i im się udzieliło; skutkiem tego żyją wszyscy w obłoku nieosobistych, na wpół osobistych mniemań, tudzież dowolnych, niejako poetyckich ocen, jeden w mózgu drugiego, ten zaś w mózgach innych”. Te słowa swoją genialną zwięzłością przerastają techniczne sformułowania Junga, który, jak dobrze wiemy, sporo zawdzięcza Nietzschemu jeśli chodzi o podstawowe koncepcje dotyczące natury człowieka. Tak, całe życie spędzamy na dbaniu o potrzeby urojonego ja, powstałego w nas na zamówienie społeczne, dla zaspokojenia potrzeb innych ludzi; jesteśmy obrazem wytworzonym przez oddziaływania społeczne, najpierw rodziców, potem rówieśników, a w końcu wszystkich innych, którym oddajemy władzę nad swoim życiem. I wtedy już nie jesteśmy sobą, a tylko obrazem, uśrednioną jakością z tego, jak widzą nas inni, kalką, a nie oryginałem.

Bycie takim obrazem bardzo ułatwia życie. Potrafimy bez obrzydzenia uprawiać small talk, gładko wchodzimy w puste relacje, w których łudzimy się że jesteśmy kochani i że sami kochamy, jesteśmy dzięki byciu obrazem akceptowani, bo nie wzbudzamy kontrowersji. Czy jednak bycie obrazem, urojonym ja, jest tym czego chcemy od życia? Czy obraz może przeżyć życie, doświadczyć go w pełni? Nie. Tylko ja mogę przeżyć moje życie. A to jest czasem bardzo trudne, trzeba bowiem rozczarować wielu ludzi, od rodziców po przyjaciół, a nawet ukochanych. Ale bez tego rozczarowania nie jest możliwe dotarcie do tego, co powoduje, że to ja chcę żyć. Patrząc na życie widzimy, że prawie wszyscy ludzie żyją z powodu innych i dla satysfakcji innych. Jest to jednak źródłem totalnego braku zadowolenia z życia, jak bowiem obraz może poczuć sens swojego życia? Jak obraz może się zakochać? Jak może dać coś wartościowego innym?

Persona, urojony obraz, iluzja – to wszystko nazwy oznaczające maskę, którą przywdziewamy dzieląc się na dwie części. Dzięki jednej trwamy w otoczeniu społecznym, dzięki drugiej nie popadamy w szaleństwo. Pierwsza część to maska, obraz przyklejony do naszej twarzy, druga to nasze prawdziwe ja. Gdy jednak utożsamimy się z maską społeczną, nasze ja karleje, degeneruje się i obumiera. Stajemy wtedy zombie, wydmuszką po człowieku. Umieramy przed śmiercią, stając się szalonym, egoicznym bytem, bo utożsamienie z personą czyni nas drażliwymi i czułymi na każde dotknięcie, naruszenie tego, co uważamy błędnie za swoje ja. A tymczasem ono już nie istnieje, pozostaje tylko krucha jak skorupa jajka powłoka czegoś, co kiedyś miało nadzieje być człowiekiem.

O personie pisałem tu: https://innemysli.blog/2022/09/25/o-personie-2/

O naturze

Czy natura jest dobra? Tak. Gdy się zranisz to twoja rana się zagoi, czasem tworzy się blizna, ale nie musisz nic robić, możesz jedynie, jak zwierzę, wylizać swoją ranę i dać pracować naturze. Czy natura jest zła? Tak. Pozwala na to byś odnosił rany, a rany zbyt głębokie się nie goją i mogą cię doprowadzić do śmierci. Czy zatem natura jest zarazem dobra i zła? Nie, bo to by znaczyło, że jest sprzeczna wewnętrznie. A może jest zatem ani dobra, ani zła? Tak już lepiej, choć nie do końca. Podstawową cechą natury jest bowiem to, że wszelkie dystynkcje pojęciowe, którymi próbujemy ją opisać są niewłaściwe, nieadekwatne. Jest ona splotem przeciwieństw, dobro i zło się w niej przenikają i nie możemy nigdy jej osądzić.

Przekonanie, że natura jest dobra dominuje w tradycji grecko-żydowskiej. Zarówno Biblia, jak i Platon w dialogu „Timajos” o tym zaświadczają. Zgodnie twierdzą, że Bóg, demiurg, stwarzając świat, stworzył go dobrym. W opozycji do tych przekonań stoi tradycja buddyjska, w której akcentuje się cierpienie (dukhka), które jest podstawową charakterystyką natury. Nasze istnienie cechuje nieusuwalna niewygoda, od której, jak od samej natury, można się wyzwolić.

A mnie się podoba podejście taoistyczne. Według taoizmu natura to spontaniczne powstawanie, niezależne od jakiegoś boga czy karmy. Coś się wydarza, a człowiek za tym podąża. Takie jest życie, taka jest natura. Wstajemy o poranku, podziwiamy wschód Słońca i cieszymy się życiem. Wieczorem dopada nas ból i kładziemy się do łóżka cierpiąc. Przeciwieństwa tańczą cały czas, a my mamy możliwość uczestniczenia w tym tańcu. Wszystko płynie, wszystko się przemienia, nie ma nic trwałego, nic poza samą zmianą.

Najbardziej jednak podoba mi się to, że w taoizmie (mam na myśli taoizm filozoficzny Laozi i Zhuangzi) nigdy nie pojawiła się idea czegoś nadnaturalnego. Wszystko jest naturą, co najwyżej nasze myślenie, które odeszło od tao, może sobie wydumać coś nadnaturalnego. A nawet nie tyle wydumać coś dla czystej rozrywki, ile szukać pociechy w wierze w byty nadnaturalne, czyniąc to z powodu odpadnięcia od tego świata, jedynego jaki istnieje. Nie ma bowiem nic poza naturą, bogowie i demony też do niej przynależą. Należy też do niej nasze myślenie, które szuka pocieszenia w nadnaturalnych chochołach, słomianych psach.

O ego

O ego każdy może dużo powiedzieć, bo każdy jest jego szczęśliwym posiadaczem. To, że odczuwamy siebie jako ego wynika z nieznanej nam bliżej natury funkcjonowania ludzkiego umysłu. Skoro jednak powstało to znaczy, że nie może być tylko kosmicznym błędem, jak niektórzy utrzymują. Najwyżej coś mogło pójść nie tak w procesie ewolucji człowieka. Najprawdopodobniej rozwijające się funkcje intelektualne oderwały się od doznań cielesnych i popadły w iluzję samoistności. Ego staje się bowiem negatywne tylko wtedy, gdy odrywa się do ciała. Naturalna inklinacja ego polega na tym, że uznaje się ono za centrum całej psychiki, chociaż jest oparte tylko na danych świadomości, które tworzą iluzoryczny świat, w którym żyje. Ego jest niczym król chełpliwie przekonany, że włada krajem, którego prawie w zupełności nie zna i nie potrafi go kontrolować.

Jednak poza świadomością jest bliżej nieokreślony obszar tego, co nieświadome. Według współczesnych badań ego świadomie przyswaja tylko jedną dziesięciomilionową część informacji docierających do zmysłów w ciągu sekundy. Ta proporcja daje wyobrażenie o wąskości i niewystarczalności danych, na jakich bazuje. W psychologii C.G. Junga ego jest tylko jednym z kompleksów, takim, któremu udało się zająć centralną pozycję w naszym polu psychicznym. I jako takie, nie stanowi całości naszej psychiki, a jedynie jej bardzo ograniczoną część. W obrębie tego pola ma ono subiektywne poczucie wolności i samostanowienia. W praktyce wszelako decyzje ego są podporządkowane wpływom nieświadomym, równie przemożnym jak wpływy zewnętrzne.

Ego podtrzymuje swoje znaczenie poprzez to, że jest odczuwane jako coś indywidualnego, niepowtarzalnego. Przecież nie ma innego takiego człowieka jak ja, mówi sobie. Tak, pole świadomości ego składa się z unikalnego konglomeratu treści psychicznych i na tym opiera ono swoją pozycję w psychice. Zapomina przy tym jednak, że nie stanowi całości, ale jedynie część, mikroskopijny fragment procesu życia. Efektem tego zapomnienia jest podskórne poczucie, które towarzyszy zawsze ego, a mówiące mu, że jest niewystarczające, ułomne, małe. Nawet osoby z tzw. silnym ego tylko dlatego się takimi wydają, że podłączając się pod energie instynktowne wpływają na innych i podejmują bez wahania ważne decyzje, chroniąc się w ten sposób przed fundamentalnym poczuciem braku.

Bo tym właśnie jest ostatecznie nasze ego – poczuciem braku. Staramy się załatać to frustrujące poczucie dążeniem do prestiżu, władzy, pieniądza, wpływu. Ale to wszystko to tylko sposoby ucieczki od pustki wynikającej z odcięcia ego od ciała, od relacji międzyludzkich i całości rzeczywistości. Owa bezdenna pustka w naszym wnętrzu nie może być tak łatwo zapełniona. Ciągle czujemy, że coś jest nie tak z naszym życiem – a za to poczucie jest odpowiedzialne właśnie ego. Staramy się uleczyć ową pustkę, zgłaszając akces do jakiekolwiek zbiorowości, począwszy od rodziny aż po naród, aż po korporację czy sektę. Ale to złudne panacea na nasze cierpienie, któremu na imię ego, będące niczym innym jak bezdenną dziurą w naszym wnętrzu, emanującą lękiem i rozpaczą.