Archiwa miesięczne: Lipiec 2016

O prześladowaniach (niektórych) katolików

Zapewne każdy spotkał się z opinią, wedle której w Polsce są prześladowani katolicy. W tym tygodniu trudno mi w taką opinię uwierzyć, bo mam dziwne wrażenie, że to raczej niektórzy polscy katolicy czują się prześladowani przez papieża Franciszka. I o nich tylko chciałbym tu napisać. Można czuć się prześladowanym nie tylko wtedy, gdy wyrzuca się kogoś z pracy za poglądy religijne czy polityczne, lub też stosuje się fizyczną przemoc. Nie, do poczucia bycia prześladowanym wystarczy coś bardzo prostego – niezgoda na rzeczywistość, w której się żyje. Niezgoda ta ma wiele postaci, ale ja skupię się tylko na jednym przykładzie. Rozpatrzmy dziecko takiego katolika, spotykające się w szkole i otoczeniu z innymi ideami niż te, które są propagowane w domu. To już wystarczy do tego, by poczuł się on dyskryminowany, osaczony i prześladowany. „Przecież dziecku grozi deprawacja, gdy pozna co to gender, gej, multi-kulti, relatywizm, kosmopolityzm oraz – co najgorsze – uchodźcy i globalne ocieplenie!” zakrzyknie. Ten okrzyk to wyraz lęku przed współczesnym światem pełnym okropnych wydarzeń i idei, przed którymi trzeba uchronić dziecko. Bierze się on z podskórnego poczucia, że wychowanie dziecka może być nieskuteczne i najlepiej by było, gdyby nigdy nie wyszło ono spod ochronnego klosza rodziny. A jeśli już wyjdzie, to najlepiej na świat skonstruowany wedle ograniczonego światopoglądu takiego katolika. Niestety, jak głosi stara przypowieść, w ten sposób nie nauczy on swego dziecka pływać, a opodal płynie rzeka… Posiadanie przekonań religijnych nie jest polisą ubezpieczeniową, chroniącą przed złem tego świata. To tak nie działa, niestety.

O globalnym ociepleniu

Myślenie tych, którzy chcą uchronić Ziemię przed globalnym ocieplaniem, jest myśleniem do szpiku kości antropocentrycznym. Gdy zmiany klimatu pójdą za daleko, to właśnie gatunkowi Homo sapiens grozi utrata obecnego statusu na tej planecie. Nic dziwnego zatem, że bardziej świadomi jego przedstawiciele podnoszą alarm. Może jednak nie warto się niczym przejmować, bo niby dlaczego szóste, tym razem spowodowane przez ludzi, wymieranie gatunków nie miałoby objąć i naszego? I dlaczego ten gatunek nie miałby się odznaczyć czymś wyjątkowym w historii Ziemi i nie popełnić wzorcowego seppuku? Spotkałem się z taką opinią: „Prawdopodobnie Ziemia ma takie mechanizmy przywracające równowagę, których naukowcy nie znają. Np. reakcją na wzrost temperatury może być wzrost opadów, aż do rozmiarów, które dla gospodarki będą katastrofą. Ziemia będzie się ratować przed przegrzaniem, ale w sposób, który dla miłośników niezmienności będzie przykry.” Mnie nie jest potrzebna taka spekulacja. Znam metodę samoregulacji Ziemi, która nie jest wyssanym z palca „wzrostem opadów”, ale czymś, co nasz gatunek potrafi najlepiej – to wojna globalna. Dzięki niej ludzkość radykalnie obniży swoją liczebność, a drapieżny kapitalizm, który obecnie opanował planetę, zostanie całkowicie przyhamowany, gdyż zniknie możliwość globalnego handlu. Obniży się produkcja, a co za tym idzie zanieczyszczenie atmosfery gazami cieplarnianymi. Jeśli redukcja populacji będzie jeszcze bardziej znacząca, to osiągniemy nasz dawny status z okresu paleolitu – jednego z wielu gatunków, nie mającego praktycznie żadnego wpływu na otoczenie. Powoli, jak w zonie wokół Czernobyla, przyroda wróci do równowagi. Ale, jeśli rzeczywiście równowaga ma zostać przywrócona na trwale, ludzkość powinna całkowicie zniknąć. I wtedy, po setkach milionów lat ewolucji, może pojawi się odmienna postać inteligencji na Ziemi, która wykwitnie z jakiegoś innego gatunku. Ale czy i ten gatunek nie popełni tych wszystkich błędów, które popełniła ludzkość? Jest to nader prawdopodobne.

O „oszczędzaniu czasu”

Podobno dzięki rozwojowi technologii mamy coraz więcej urządzeń, które „oszczędzają czas”. To jedno z najbardziej idiotycznych sformułowań, jakie usłyszałem w życiu. Dzięki temu „oszczędzaniu czasu” mamy go tak naprawdę coraz mniej i skutkiem tego powszechnie narzekamy na coraz bardziej przyśpieszające tempo życia. Czas to matryca, która tworzy nasze życie, a zyskuje ono swoją konsystencję dzięki intensywności przeżywanych chwil, nie ich ilości. Dlatego gdy nie musimy się długo zajmować przygotowaniem posiłku dla bliskich, spotkaniem z przyjacielem, dotarciem do jakiegoś miejsca czy jakąkolwiek inną czynnością, otrzymujemy w efekcie jedynie puste chwile naszego życia. Chwile te chcemy czymś wypełnić i podejmujemy jakąś inną aktywność. Jeśli i ona zostanie skrócona przez technologiczny gadżet, mamy kolejną porcję pustych chwil. Każda „zaoszczędzona” przez urządzenia chwila czasu staje się wyzwaniem – co z nim zrobić? Niestety, najczęściej go zużywamy oddając się jakiejś technologicznej rozrywce. Przyrost pustych chwil naszego życia odbywa się, jak wszystko w tej cywilizacji, wykładniczo. Im bardziej „oszczędzamy czas”, tym bardziej go tracimy, coraz szybciej przecieka nam przez palce. Po kilkudziesięciu latach latach życia możemy zauważyć, że „zaoszczędziliśmy” mnóstwo czasu, który tak naprawdę nie istniał.

O użytku z pewnego słowa

Ciekawy jest powszechny użytek, jaki jest czyniony ze słowa „Bóg”. Miliardy ludzi w miliardzie sytuacji każdego dnia je przywołuje, sęk jednak w tym, że praktycznie nikt z nich nie wie o czym mówi. Zwykle bowiem używamy nazwy „Bóg” po to, by określić aktualnie najsilniejszy impuls, który zawładnął naszą świadomością. Politycy bez zająknięcia powołują się na boskie prawo, dążąc do władzy; bojownik ISIS nie może wystrzelić pocisku bez zakrzyknięcia „Allah’u akbar!”, pragnąc zniszczyć tych, których nienawidzi; kochanka zakrzyknie tuż przed szczytowaniem „O Boże!”, pochłonięta przez swoją rozkosz; ktoś zrozpaczony śmiercią najbliższej osoby pożali się „Boże, czemu on!”; szary człek zakrzyknie „Na Boga!”, gdy napotka coś, co burzy jego ograniczony porządek świata – albo „ O Jezu!”, gdy uderzy się w kolano. I tym tylko jest „Bóg” dla większości ludzi, jedynie nazwą dla ich przemożnego, acz chwilowego impulsu emocjonalnego – żądzy, pragnienia, rozkoszy, rozpaczy, zaskoczenia czy bólu. Im bardziej jednak człowiek jest przekonany, że jego chwilowy impuls jest wolą Boga, tym bardziej traci swe człowieczeństwo.

O książkach

Nigdy nie czytałem książek po to, by wypełnić swój umysł wiedzą – a nawet, jeśli nieraz zdarzało mi się to robić, szybko się nudziłem. Wypełnianie mózgu pojęciami służy tylko manipulowaniu rzeczywistością, sycąc najniższe, egoistyczne potrzeby. Dla mnie książka była znacząca tylko wtedy, gdy coś we mnie odsłaniała i zmieniała mnie. Aplikowałem sobie książki jak psychodeliki. Nic dziwnego, że za najbardziej cenne uważam te, które przy ponownych lekturach odsłaniały kolejne swe warstwy, coraz głębiej do mnie przemawiając. I te książki są najcenniejsze dla mnie – nie przyswajane samym tylko intelektem, lecz całym sobą. Tak było ze „Schizofrenią” Antoniego Kępińskiego. Miałem wtedy 18 lat i była to jedna z pierwszych lektur, która doprowadziła do przemiany mojego umysłu. W opisie schizofrenii najbardziej zaintrygował mnie etap nazywany „olśnieniem”, w którym dochodzi do przemiany percepcji i nagle odsłania się „postać tego świata”. Bo o to chodzi w lekturze, by zaznać olśnienia, wglądu i już nie być takim, jak niegdyś.