Archiwa miesięczne: Listopad 2020

O wychowaniu

Jedyną cnotą dorosłych wydaje się być wprost nieograniczona zdolność do akceptowania absurdów, które sami stworzyli. Stworzyli pozbawiony sensu świat, z którego są dumni i w którym cierpią; w którym powołują do istnienia nowych ludzi, by z niekłamaną radością uczynić z nich swe, coraz gorsze, kopie. Jak pisze R.D Laing: „Nim nowy człowiek osiągnie wiek piętnastu lat, jest już istotą całkowicie do nas podobną. Jest na wpół oszalałym stworzeniem, niemal już przywykłym do życia w obłąkanym świecie”. Laing dobrze określił wiek, w którym dochodzi do owej przemiany. Ja się temu nie dziwię, bo ci młodzi ludzie czują, że czas egzekucji ich zdrowych umysłów już nadszedł. To straszny moment w życiu młodego człowieka – budzący się popęd seksualny pobudza zarówno ciało, jak i umysł do aktywności, ale społeczeństwo z całą swą mocą stara się zwalczyć zarówno swobodę seksualną, jak i intelektualną. Według psychologów młody człowiek w okresie pokwitania przypomina osobę chorą psychicznie. W naszej kulturze osoby chore psychicznie pacyfikuje się chemicznie. Wobec nastolatków taką rolę odgrywa penitencjarny w swej istocie system szkolny, do którego włączono nawet nauczanie religii. A może jednak posłuchać warto Schopenhauera, który pisze: „Jeśli świat naprawdę stanie się gotowy, by dzieciom przed ukończeniem piętnastego roku życia nie udzielać lekcji religii, wtedy będzie można się czegoś po nim spodziewać.” Tak w swych pismach niepublikowanych za życia (fragment Adversaria) wypowiadał się na temat roli prawdy w wychowaniu dzieci.
W nawiązaniu do słów Schopenhauera pojawia się pytanie: Co robić z dziećmi przed piętnastym rokiem życia? Odpowiedź jest prosta – słuchać. Tu Jung trafia w sedno:„Bo dorośli nie zwykli zbyt uważnie słuchać dzieci: w każdym wieku, we wszystkim, co istotne, traktują je jako osobników niepoczytalnych, jeśli zaś chodzi o sprawy niezbyt ważne, przypisują im cechy doskonałych automatów”. Słowa Junga zawierają w sobie wszystko, co należy wiedzieć o wychowaniu dzieci. Wskazują też na fundamentalny błąd, który popełniają wszyscy rodzice, błąd, który przyczynił się do powstania wszystkich idiotyzmów religijnego i ideologicznego wychowania. Skąd ten błąd? By dziecko dorosło, winien je wychowywać osobnik dorosły, a tymczasem rodzice są przecież tylko przerażonymi dziećmi o pomarszczonej skórze.  W swoich „Antypamiętnikach” Andre Malreaux przytacza słowa pewnego księdza, który wysłuchiwał spowiedzi przez ponad pięćdziesiąt lat: „Przede wszystkim ludzie są znacznie bardziej nieszczęśliwi, niż się myśli.” To dosyć oczywista uwaga. Ale potem ksiądz dodaje: „Poza tym, w gruncie rzeczy, nie ma ludzi dorosłych.” Tak, dorosły – czy raczej dojrzały – człowiek to rzadkość, bo dorasta się własnym wysiłkiem, a dzieci, dzieci są wychowywane. Tak zwani dorośli to postarzałe dzieci o ambicjach rodem z piaskownicy i  o marzeniach wyciągniętych z kolorowych książeczek. Nikt im nie pokazał, jak dojrzeć, co najwyżej byli ofiarami żałosnych zabiegów wychowawczych. Zresztą, odrzuciłbym nawet samo pojecie wychowania. Wychowując uczymy dzieci tylko tego, jak mają one postępować wobec swoich dzieci, uczymy tylko „wychowywania” innych, ale nie tego na czym polega życie.

Grom, czyli umysł doskonały

Oto gnostycki utwór odkryty w Nag Hammadi, powstały prawie 2000 lat temu. Jak widać dookoła nas od tego czasu nikt, a zwłaszcza żaden mężczyzna, nie zgłębił umysłu kobiety. Wprost przeciwnie, ten tekst to ciągle aktualny krzyk i manifest kobiety w patriarchalnym społeczeństwie, które neguje jej kobiecość. Zatem poczytajcie.

Wysłała mnie moc i przybyłam do tych, co nade mną rozmyślają,
znalazłam się wśród tych, co mnie szukają.
Spójrzcie na mnie, ci, co nade mną rozmyślacie,
słuchacze, słuchajcie mnie.
Ci, którzy na mnie czekacie, przyjmijcie mnie do siebie.
Nie odpędzajcie mnie od siebie.
Niech ani wasz głos, ani słuch mnie odtrąca.
Poznajcie mnie zawsze i wszędzie. Strzeżcie się!
Poznajcie mnie.
Gdyż jestem pierwszą i ostatnią.
Jestem czczoną i pogardzaną.
Jestem dziwką i świętą.
Jestem żoną i dziewicą.
Jestem i córką.
Jestem ciałem mojej matki.
Jestem jałowa
i wielu mam synów.
Wspaniałe jest moje wesele
i nie wzięłam nikogo za męża.
Jestem położną i tą, która nie rodzi.
Jestem ukojeniem mych bóli porodowych.
Jestem panną młodą i panem młodym,
i to mój mąż mnie spłodził.
Jestem matką swego ojca
i siostrą swego męża,
a on jest moim potomstwem.
Jestem niewolnicą tego, który mnie przygotował.
Jestem władczynią mego potomstwa.
Ale to on począł mnie przed czasem w narodziny.
I on jest moim potomstwem w (wyznaczonym) czasie,
a moja moc z niego jest.
W jego młodości jestem laską jego mocy,
a on jest kijem w mojej starości.
Dzieje się ze mną cokolwiek on chce.
Jestem ciszą, co jest niepojęta,
i myślą, którą często się pamięta.
Jestem głosem o zwielokrotnionym brzmieniu
i słowem, które wiele razy się pojawia.
Jestem wymówieniem swego imienia.
Czemu wy, co mnie nienawidzicie, kochacie mnie,
i nienawidzicie ci, co mnie kochacie?
Wy, którzy się mnie wypieracie, wyznajecie mnie,
a wy, którzy mnie wyznajecie, wypieracie się mnie.
Wy, którzy mówicie o mnie prawdę, kłamiecie,
a wy, którzy o mnie kłamaliście, mówicie o mnie prawdę.
Wy, którzy mnie znacie, nie znajcie mnie, a ci, którzy mnie nie znali, niech mnie poznają.

Baśń o początkach

Nie znamy swoich początków. Pamięć, nasza jedyna wspomożycielka w samowiedzy, nie sięga aż tak daleko. Gdy próbujemy przypomnieć sobie świt naszego indywidualnego istnienia, nie sięgamy go. Tym bardziej jest dla nas niedostępny świt ludzkiej świadomości. Te dziesiątki tysiącleci temu, nocą, pod niebem zakrytym chmurami, gdy księżyc prześwitywał przez mgły – co wtedy czuliśmy? Czy nie coś podobnego, jak wtedy, gdy w ramionach rodzica jako paromiesięczne niemowlę otwieraliśmy oczy na ten sam ciemny blask nieba? Nie wiemy, nie pamiętamy.
Jeśli pamięć tych początków gdzieś istnieje, nie jest nam dana bezpośrednio. Wiemy jednak, że owa pamięć w jakiś ciemny, nieznany sposób stwarza nas. Pierwszy impuls, któremu ulegamy, rodzi się z tej pamięci. Intuicja, która mówi nam co mamy robić, stamtąd się wywodzi. Pamięć jest źródłem, z którego wypływa nasze życie, jest wodą kojącą nasze pragnienie istnienia. Nie jesteśmy czystą tablicą, niesiemy ze sobą doświadczenia całych pokoleń, które odłożyły się w materii naszego ciała. To nasze początki, a zarazem nasza najbardziej żywa teraźniejszość.
Nie jesteśmy istotami, które zapoczątkowały swoje istnienie dziś. Łudzimy się, że żyjemy tylko teraźniejszością, ale nasz początek, nasze źródło i podstawa leżą głęboko w przeszłości. Pamięć przeszłości stanowi miejsce, z którego wywodzimy swe najgłębsze pragnienia. Jest ona też matrycą naszych marzeń i ścieżką, którą kroczymy co dnia.

Bez pamięci nie ma początków. Jeżeli nie ma początków, nie ma też i końców. Chwytamy się jakiegoś pierwszego wspomnianego przebłysku przeszłości, czyniąc go początkiem. Nadaje on konsystencję i smak naszemu życiu. Żyjemy tym wspomnieniem przez kilkadziesiąt lat, uporczywie starając się zapamiętać to, co minęło. Nie zdajemy sobie sprawy i nie chcemy sobie zdawać, że to tylko złudzenie. Nasz iluzoryczny początek nie zostanie najczęściej nawet zwieńczony równie iluzorycznym końcem.
Wywodzimy całe swoje życie z pierwszego przebłysku świadomości, mglistego i kruchego. Ten pierwotny obraz, połączony z pierwszym doznaniem emocji tworzy całą naszą przyszłość. Łudzimy się, że kilkadziesiąt lat naszego życia to ogromny obszar, w przeciągu którego rozgrywa się wszystko, czym możemy się stać. Tymczasem jest to tylko chwila, nic nie znaczący moment, krótki okres, w którym nie zdołamy się nawet rozwinąć z pączka w kwiat. Umieramy niemowlakami, a być może nawet embrionami, które nigdy nie zawitały do krainy życia.

Otwieram oczy rano i rozpoczynam dzień. Czy też może raczej to on mnie na nowo stwarza i daje mi przestrzeń do życia? Wystarczy jedno – bym tylko otworzył oczy i poddał się potokowi myśli i obrazów, tłoczących się nachalnie do mojej świadomości. Oto znowu jestem, przebudziłem się wraz z całym bagażem wspomnień, zmartwień i radości, które mają tworzyć to, co uważam za siebie samego. Budząc się rano uważam, że jestem takim sobą, jakim byłem zasypiając. A może nie? Czy ostatnia noc nic we mnie nie zmieniła? Wszak czuję się jak nowo narodzony, otworzywszy oczy po krzepiącym śnie. Jednak nie wszystko jest nowe. Nowy początek, wydawałoby się jakże dziewiczy, jest nader często obarczony wspomnieniami sennymi. W snach, tak skwapliwie zapamiętywanych przeze mnie po przebudzeniu, odnajduję owe zapomniane fragmenty swego istnienia, które dopuszczam potem do centrum swego przeżywania za dnia. Sny, w swej odwiecznej materii, tworzą mnie na jawie. Moja świadomość na jawie jest niczym innym, jak tylko komentarzem do materii snów.

Nagle kot wskakuje mi na kolana. Przed chwilą pogrążony byłem w myślach, przebywając gdzieś bardzo daleko zarówno od moich kolan, jak i od kota, rozproszony między smutną przeszłością i lękliwą przyszłością. Teraz czuję go, mruczy i tupie łapami. Skupiam się na nim, koncentruję się na jego pragnieniu kontaktu. Głaszczę go i drapię za uchem. Mruczy i układa się do leniuchowania na mojej piersi. Odczuwam tylko obecną chwilę, w której początek i koniec się zbiegają. Nie ma nic poza nią, wszystko inne jest złudzeniem.

O filozofii i supełkach

Cała praca filozofii polega zwykle na zamianie jednego problemu na inny, zwany rozwiązaniem. Proces ten można ciągnąć w nieskończoność, więc tylko długość życia filozofa ogranicza objętość jego dzieł (tu Niemcy profesorowie są nieprześcignionym wzorem). Ilu filozofów pozbywało się problemów? Ilu podjęło ruch odwrotny, by wraz z końcem swego życia zobaczyć, jak ostatni tzw. problem, dogorywa jak ryba pozbawiona wody ciągłego rozmyślania? Niewielu. Dlaczego? Bo tak naprawdę nie mamy problemów, tylko myślimy, że je mamy. A myślenie nigdy nie „rozwiąże” żadnego problemu, który samo powołało do życia – i którym się żywi. A może zatem nie myśleć? Supełki, które „same” zapętlają się na nici naszego życia,  można też w ciągu tego życia rozplątać – wystarczy chcieć i wiedzieć, do czego naprawdę służy filozofia.

O dialektyce miłości

Nic tak nie objawia pustki tego świata, pustki w najlepszym tego słowa buddyjskim znaczeniu, jak nienawiść do osoby, którą się kiedyś kochało. Albo, co gorsza, obojętność wobec niej. Niegdyś zapatrzeni w siebie, teraz mogą się minąć na ulicy bez drgnięcia powieki. To odwrotność tego, co jest w tym świecie najcudowniejsze, gdy dwoje ludzi dotąd sobie nieznanych spotyka się po raz pierwszy i obydwoje czują, że pomiędzy nimi coś się rodzi. Jeszcze przed chwilą nie wiedzieli o swoim istnieniu, a teraz nie mogą bez siebie żyć. Takie metamorfozy relacji najdobitniej pokazują, że ten świat jest pusty, że rzeczy nie mają żadnej trwałej istoty. Tylko taki świat, pusty, jest światem, w którym możliwa jest miłość. Bo jeśli kogoś kochaliśmy to kochamy go zawsze, nim go poznaliśmy i gdy już miłość przemija.