Archiwa miesięczne: Marzec 2018

O pocieszeniu, jakie daje ideologia

Przeczytałem niedawno słowa młodego, dobrze wykształconego człowieka, niewesołe słowa dotyczące trudnych problemów współczesnej Polski. Tak trudnych, że on sam udał się na emigrację wewnętrzną, gdyż nie miał siły stawić czoła wyzwaniom, jakie nam funduje obecna rzeczywistość. Współczuł kobietom, którym tak trudno teraz, a rządzący rzucają im kolejne kłody pod nogi. Odniósł się do zmian ekonomicznych i społecznych, które nie budzą w nim entuzjazmu. W końcu wyznał, bez wątpienia całkowicie szczerze, acz zarazem z ogromną dozą mimowolnego komizmu: „Jak sobie z tym poradzić, do końca nie wiem, ale powiem tylko, że w tych sprawach jestem libertarianinem”. Wyraził w tych słowach ultymatywne pocieszenie, jakie niesie ze sobą wszelka ideologia, która nigdy nie rozwiązuje żadnych problemów tego świata – a wręcz przeciwnie, jest ich głównym źródłem – ale pozwala za to swoim wyznawcom czuć się lepiej. Skoro jestem libertarianinem/komunistą/liberałem/anyone to przecież jestem czysty i prawy, bo mój maleńki móżdżek nie zawiera nic ponad owych parę haseł, które bez wątpienia prawdę w sobie zawierają. A że rzeczywistość skwierczy i do prawd przeze mnie wyznawanych się nijak dostosować nie może – tym gorzej dla niej! Paru ideologicznych emigrantów wewnętrznych, jak wspomniany powyżej młodzian, to nic groźnego, bo spokojnie bytują sobie oni we własnych światach. Ale gdy skrzyknie się grupa ideologicznych kretynów, którzy wpadną na pomysł, by założyć partię, aby przytakiwać sobie wzajemnie i potwierdzać sobie w onanistycznym zachwycie swoją chorą wizję świata, to dopiero się robi wesoło, szczególnie gdy taka partia wygra wybory.

Bo z partiami i wyborami to jest tak, jak z liczeniem cukierków. Gdy w szklanym słoiku umieścimy sto cukierków, na przykład tic-taków, i poprosimy następnie grupę ludzi by wedle swego niezwisłego i niezależnego osądu ocenili, ile ich tam jest, to okazuje się, że każdy z tych ludzi zwykle się mniej lub bardziej myli, ale po uśrednieniu odpowiedzi otrzymujemy liczbę, która jest mocno zbliżona do rzeczywistej liczby cukierków w słoiku. A teraz wyobraźmy sobie, że w tej grupie ludzi powstałyby stronnictwa ideologiczne. Jedno by się nazywało:„Jest sto dwadzieścia cukierków, jest super”, drugie przyciągałoby zwolenników nazwą: „Mamy tylko siedemdziesiąt pięć cukierków, walczmy o więcej”, a trzecie, najweselsze, na plakatach głosiłoby radosną wieść: „Radujmy się sześćdziesięciu dziewięcioma cukierkami”. Wynik jest wtedy daleki od rzeczywistej liczby cukierków, ale jakże są zadowoleni członkowie poszczególnych grup, którzy głosowali na swoje partie. I o to chodzi w ideologii – o zadowolenie wynikające z przynależności do stada i związanego z tym wyzbycia się własnego osądu. A rzeczywistość wtedy nie tyle skwierczy, co po prostu zdycha, co możemy dziś obserwować w pełnej krasie, w wymiarze zarówno lokalnym, jak i globalnym.

O akceptacji zmiany

Zmiany dzielimy na dwa podstawowe rodzaje: te, których pożądamy i te, których nie chcemy. Tymi pierwszymi nie będziemy się tu zajmować. Modelem dla tych drugich są etapy radzenia sobie ze śmiercią, opisane przez Elisabeth Kübler-Ross. Dobrze znamy kolejne fazy tego procesu, ale przypomnę je krótko: zaprzeczanie, gniew, targowanie się, depresja, akceptacja. To oczywiście idealny model, ale może posłużyć do zrozumienia tego, co dzieje się w umyśle postawionym w obliczu wszelkich niechcianych zmian. A teraz do rzeczy. Ostatni mój wpis na blogu zakończyłem wymieniem tych etapów, odnosząc je do ludzkości postawionej wobec ostatecznego zagrożenia związanego z globalnym ociepleniem i całością zmian wobec których obecnie stoimy, a których bez wątpienia nie chcemy. Nie wymieniłem tylko etapu targowania się, gdyż w perspektywie globalnej nie ma się już za bardzo o co się targować. Alea iacta est. Chciałbym teraz tylko zwrócić uwagę na ostatni etap, który nosi piękną nazwę: akceptacja. Niestety w kontekście ekstynkcji gatunku ludzkiego nie niesie ona ze sobą żadnych pozytywnych znaczeń, jest co najwyżej prostym aktem uświadomienia sobie tego, co nieuniknione. Świadomość, w postaci którą tak pyszni się homo sapiens, jest wyjściowo aktem negacji. Dlatego tak trudno człowiekowi cokolwiek zaakceptować, a szczególnie to, co nieuchronnie przynosi ze sobą życie, czyli śmierć. Każdy staje wcześniej lub później wobec nieuchronności swojej własnej śmierci, ale śmierć gatunku to całkowita abstrakcja – która obecnie się ziszcza. Nie dziwię się zatem, że mamy do czynienia z powszechnym gwałtownym zaprzeczaniem, gniewem i depresją. Jednak czas już najwyższy na akceptację, pozbawione wszelkich iluzji ujrzenie tego, co zrobiliśmy.

O liście ostatecznym

Podstawą brytyjskiego systemu odstraszania atomowego jest zasada, że zawsze jeden nosiciel pocisków atomowych, okręt podwodny klasy „Vanguard”, musi pozostawać ukryty w głębi Atlantyku, by móc zareagować odwetem w razie ataku na Wielką Brytanię. Na okręcie tym znajduje się list, który zawiera informacje dotyczące tego, jak postępować, gdyby rząd Jej Królewskiej Mości został zmieciony atakiem atomowym i nie zdołał wydać odpowiednich rozkazów. Gdy dowódca okrętu podwodnego upewni się co do najważniejszej wiadomości, że Wielka Brytania i jej rząd już nie istnieją, ma otworzyć ten list, zwany „letter of last resort”. Pisze go za każdym razem nowo wybrany premier. Nie znamy jego treści, wszystkie dotychczas napisane listy są komisyjnie niszczone bez otwierania. Przyjmuje się, że premier może wybrać jedną z czterech opcji. Pierwsza i najbardziej oczywista: przeprowadzić atak odwetowy zgodnie z planem. Druga: znaleźć schronienie w kraju sojuszniczym i oddać się pod rozkazy tamtejszych struktur wojskowych. Trzecia: podjąć dalsze działania zgodnie z decyzją dowódcy okrętu. Czwarta: powstrzymać się od dalszych działań bojowych. Brytyjski system listu ostatecznego jest prawdopodobnie ewenementem w skali światowej i pobrzmiewa wiktoriańskim horrorem odwetu zza grobu. Trudno mi jednak powstrzymać się od refleksji, że ów naród dżentelmenów znalazł sposób na odpowiednie zachowanie się w sytuacji, z której nie ma żadnego dobrego wyjścia. A w takiej sytuacji obecnie znajduje się cała planeta.

Nie zazdroszczę dowódcy okrętu w sytuacji nuklearnego holokaustu. Nie zazdroszczę jednak także samemu sobie. Uświadamiam sobie bowiem, że także powinienem napisać – sam do siebie – taki list ostateczny. A nawet nie tylko go napisać, ale i już go otworzyć, gdyż podobnie jak dowódca „Vanguarda” najważniejszą wiadomość już otrzymałem. A brzmi ona: ludzkość umiera. Spowodowane przez nią rozregulowanie ekosfery Ziemi, wyniszczenie bioróżnorodności – będącej podstawą stabilności całego życia – oraz eksploatacja wszystkich zasobów ponad wszelką rozsądną miarę, jest wyrokiem śmierci. Wyszliśmy poza point of no return, spaliliśmy mosty i nic już nie można zrobić. Powtarzające się od dekad ostrzeżenia i przestrogi tysięcy badaczy pozostają bez odzewu. Mało tego, są oni posądzani o spiskowanie, zarzuca się im nihilizm, a co najmniej niepewność wyników ich badań. Jakże wielu całkiem rozsądnych ludzi mówi: „Nie mamy pewności, jesteśmy laikami, nie można tego wszystkiego brać na wiarę”. Rozumiem ich, najważniejsza wiadomość w historii ludzkości nie jest łatwa do strawienia.

Teraz jest już jednak za późno, nie możemy nawet napisać testamentu, w którym byśmy wyrazili swoją wolę wobec przyszłych pokoleń, gdyż ich po prostu nie będzie. Możemy tylko napisać list ostateczny, w którym opiszemy to, co zrobimy gdy wreszcie dotrze do nas wiadomość, że jest za późno. Obecnie jeszcze większość populacji Ziemi wypiera ową wiadomość, zaprzecza jej, tak jak pacjent terminalnie chory, który dowiedział się właśnie, że umrze. Niedługo pozostanie nam już tylko gniew i rozpacz, a potem ostateczna akceptacja końca.

O byciu sobą

Imperatyw współczesnego człowieka brzmi: „Bądź sobą!” Zawsze gdy jesteśmy do czegoś wzywani świadczy to o odczuwaniu przez nas jakiegoś braku, niedostatku, który dzięki podjęciu wezwania możemy zaspokoić. Bo co to znaczy: być sobą? To nie tylko pamiętanie tego kim jestem w sensie biograficznej narracji, suma pamięci osobistej. Nie, to za mało. Być sobą to mocne ontologiczne wezwanie, któremu możemy sprostać tylko wtedy, jeśli wcześniej podejmiemy wezwanie epistemologiczne i naprawdę samego siebie poznamy. Bo poznanie siebie to oddzielenie tego, kim jestem, od tego kim nie jestem. Poznając siebie akceptuję siebie i staję się sobą. A wtedy za byciem sobą idzie robienie – jestem sobą więc robię to, co chcę. I nie chodzi tu o egoistyczne spełnianie impulsywnych zachcianek, lecz o podążanie za swoją prawdziwą naturą. Nauczyciel buddyzmu zen, Shunryu Suzuki napisał: „Kiedy wyrażamy naszą prawdziwa naturę, jesteśmy istotami ludzkimi. Jeśli tego nie robimy, nie wiemy czym jesteśmy”. Mamy zatem taki trójkrok: poznaj siebie, bądź sobą, rób swoje. Jeśli bowiem przez robienie nie wyrażamy tego, czym naprawdę jesteśmy, to rzeczywiście nie wiemy czym jesteśmy. Nasze czyny, uczucia i myśli rozmijają się między sobą i popadają w groteskowy chaos jak gromada naćpanych zajęcy. Tylko gdy jestem sobą moje myśli, pragnienia i działania stanowią jako tako spójną całość. Wtedy jestem, jak pisał Platon, sam dla siebie przyjacielem, bo gospodarstwo wewnętrzne sobie urządziłem jak należy i jestem jednością, a nie zbiorem przypadkowych składników. Bycie sobą jest najtrudniejszą robotą dla człowieka, nic dziwnego zatem, że w naszych czasach tak głośno rozlega się wezwanie do osiągnięcia tego stanu. Wydaje się on być uniwersalnym panaceum na zagubienie współczesnych ludzi, którzy nie mogą już odnaleźć siebie w byciu członkami jakiejś większej całości, a tylko jako niezależne indywidua.

Niestety, jeśli coś jest propagowane jako wezwanie dla każdego, ulega nieuchronnemu rozcieńczeniu i przeistacza się w swoje przeciwieństwo. Efektem tego rozcieńczenia jest rozumienie bycia sobą jako budowanie swojej marki osobistej. Najlepszym tego przykładem jest Donald Trump, dla którego zostanie prezydentem USA było tylko ostatecznym potwierdzeniem skuteczności jego marki, która ostatecznie sprowadza się wyłącznie do jego zasobów finansowych. Ci o mniejszych zasobach finansowych mogą sobie zrobić selfie w atrakcyjnym otoczeniu, by swoją markę podbudować. Zamiast być sobą człowiek współczesny chce stać się osobowością merkantylną, o której pisał Erich Fromm, czyli niczym innym, jak tylko obdarzonym szczątkową świadomością towarem. To największy błąd i klęska człowieka współczesnego, gdy bierze on uznanie w oczach innych, będące wszak niczym innym jak tylko powszechną zazdrością, za potwierdzenie tego, że jest sobą. To, co ogół uznaje za sukces jednostki, jest zwykle porażką samego indywiduum.