Archiwa miesięczne: Lipiec 2020

O mentalności New Age

New Age ma się dobrze, okrzepł i daje ersatz przeżyć duchowych dla wszystkich spragnionych. Przeglądając internet widzę, że na wakacje oferuje, podobnie jak McDonald, gotowe zestawy konsumpcyjne, obejmujące zwykle kąpiel w dźwięku gongów i mis, szałas potu, ceremonię kakao, coś szamańskiego, jak spotkanie z żywiołami i zwierzętami mocy, a także malarstwo i śpiew intuicyjny, taniec spontaniczny, medytacje, wizualizacje i relaksacje. Czasem dodaje się do tego szczyptę astrologii, chodzenia po ogniu, jogi albo tantry (nagie kobiety to podstawa, nazywa się to dzikością wtedy). Szwedzki stół New Age’u jest praktycznie nieskończony. Ogólnie rzecz biorąc, jak brzmi pewne ogłoszenie, mamy do czynienia z „genialną metodą transformującą ograniczające przekonania podświadomości bez udziału intelektu w poczucie, że wszystko jest możliwe”.

Nic nie mam do tych praktyk, bo zapewniają przyjemne doznania zmysłowe ich uczestnikom, a jak wiadomo zmysłowość smakuje najlepiej w sosie duchowości. Degustujący jest jednak rodzaj umysłowości, który te praktyki kształtują i przyciągają. Efektem dłuższego kontaktu z tymi ofertami jest mentalność, którą określa się kolokwialnie jako „rzyg tęczą”. Innymi słowy – hulaj dusza, zła nie ma. Wchodzimy w Erę Wodnika, wszystko idzie ku dobremu, każda zmiana to rozwój etc. etc. Takie mentalne popłuczyny po św. Augustynie i jego koncepcji privatio boni. Rozmowa z typowym przedstawicielem New Age jest równie interesująca jak rozmowa ze strusiem, który trzyma głowę w piasku – gada się wtedy do jego kupra. Przykre jest tylko obserwowanie jak niektórzy, wydawałoby się rozsądni, ludzie wpadają w ową mentalną pułapkę New Age. Smuteczek.

O rzeźni

Franz Kafka był jednym z najprzenikliwszych obserwatorów kondycji współczesnego człowieka. W jednym ze swoich aforyzmów pisze: „Jesteśmy grzeszni nie tylko dlatego, że zjedliśmy z Drzewa Poznania, ale i dlatego, że jeszcze nie zjedliśmy z Drzewa Życia. Grzeszny jest stan, w którym się znajdujemy, niezależnie od winy”. Kondycją człowieka jest niemożność sięgnięcia po owoce z Drzewa Życia. Dlaczego? Bo aby dotrzeć do życia, konieczne jest zniszczenie samego siebie. W przeciwnym razie u końca życia czeka nas rzeź – tak ujął to jeden z rabinów, którego kazania mogły być znane Kafce. Emil Cioran także nazwał ten świat „podrzędną rzeźnią”. Jedynym sposobem, by uniknąć tej rzezi jest ekstatyczny wzlot i przekroczenie bram Prawa. Ale właśnie niemożność uczynienia tego stanowi sedno poglądu Kafki na kondycję człowieka. Mówi tym słynna przypowieść z Procesu, którą tu przypomnę i pozostawię bez komentarza:

„We wprowadzeniach do prawa jest mowa o takiej pomyłce: przed prawem stoi odźwierny. Do tego odźwiernego przychodzi jakiś człowiek ze wsi i prosi o wstęp do prawa. Ale odźwierny powiada, że nie może mu teraz udzielić wstępu. Człowiek zastanawia się i pyta, czy nie będzie mógł wejść później. ’Możliwe – powiada odźwierny – ale teraz nie’. – Ponieważ brama prawa stoi otworem, jak zawsze, a odźwierny ustąpił w bok, schyla się człowiek, aby przez bramę zajrzeć do wnętrza. Gdy odźwierny to widzi, śmieje się i mówi: ’Jeśli cię to kusi, spróbuj mimo mego zakazu wejść do środka. Lecz wiedz: jestem potężny. A jestem tylko najniższym odźwiernym. Przed każdą salą stoją odźwierni, jeden potężniejszy od drugiego. Już widoku trzeciego nawet ja znieść nie mogę’. Takich trudności nie spodziewał się człowiek ze wsi. Prawo powinno przecież każdemu i zawsze być dostępne, myśli, ale gdy teraz przypatruje się dokładnie odźwiernemu jego futrzanym płaszczu, jego wielkiemu, spiczastemu nosowi, jego długiej, cienkiej, czarnej, tatarskiej brodzie, decyduje się jednak, aby raczej czekać, aż dostanie pozwolenie na wejście. Odźwierny daje mu stołeczek i pozwala mu siedzieć przed drzwiami. Tam siedzi całe dnie i lata. Robi wiele starań, by go wpuszczono, i zamęcza odźwiernego prośbami. Odźwierny urządza nieraz z nim małe przesłuchania, wypytuje go o jego kraj rodzinny i o wiele innych rzeczy, ale są to obojętne pytania, jakie stawiają wielcy panowie, a końcu wciąż mu powtarza, że jeszcze nie może go wpuścić. Człowiek, który dobrze zaopatrzył się na podróż, zużywa wszystko, nawet najcenniejsze przedmioty, na przekupienie odźwiernego. Ten wprawdzie wszystko przyjmuje, ale mówi przy tym: ’Biorę to tylko dlatego, byś nie sądził, żeś czegoś zaniedbał.’ – W ciągu tych wielu lat obserwuje człowiek odźwiernego prawie nieustannie. Zapomina o innych odźwiernych i ten pierwszy wydaje mu się jedyną przeszkodą przy wejściu do prawa. W pierwszych latach przeklina swoją nieszczęsną dolę, później, gdy się starzeje, mruczy już tylko pod nosem. Dziecinnieje, a że w tym długoletnim obcowaniu z odźwiernym poznał także pchły w jego futrzanym kołnierzu, prosi je również, by mu pomogły i nakłoniły odźwiernego do ustępliwości. W końcu światło jego oczu słabnie i nie wie już, czy wkoło niego staje się naprawdę ciemniej, czy tylko oczy go mylą. A jednak poznaje teraz w ciemności jakiś blask, nie gasnący, który bije z drzwi prowadzących do prawa. Odtąd nie żyje już długo. Przed śmiercią zbierają się jego głowie wszystkie doświadczenia całego tego czasu w jedno jedyne pytanie, którego dotychczas odźwiernemu nie postawił. Kiwa na niego, ponieważ nie może już podnieść drętwiejącego ciała. Odźwierny musi się nisko nad nim pochylić, gdyż różnica wielkości zmieniła się bardzo na niekorzyść człowieka. ‘Co chcesz teraz jeszcze wiedzieć? – pyta odźwierny. Jesteś nasycony. – Wszyscy dążą do prawa – powiada człowiek – skąd więc to pochodzi, że w ciągu tych wielu lat nikt oprócz mnie nie żądał wpuszczenia?’ – Odźwierny poznaje, że człowiek jest już u swego kresu, i aby dosięgnąć jeszcze gasnącego słuchu, krzyczy do niego: ’Tu nie mógł nikt inny otrzymać wstępu, gdyż to wejście było przeznaczone tylko dla ciebie. Odchodzę teraz i zamykam je’”.

O transformującej kobiecości

Dla M.

Mężczyzna powinien z ostrożnością wypowiadać się o kobiecości. Gdy jednak zetknie się z kobietą i jest z nią w relacji, to wtedy może coś powiedzieć o transformacji, która w nim zachodzi. Styka się bowiem z pierwotnym misterium kobiecości, którego istotą jest proces transformacji. Jest on związany z początkami ludzkiej kultury, u źródeł której tkwi tajemny proces przygotowywania napitku i jedzenia, a także szycia ubrań, budowy siedzib i tym podobnych transformacji natury dokonujących się poprzez ludzką interwencję. Dziś widzimy w tych przemianach tylko zabiegi techniczne – ale pierwotnie była to tajemnica. Doświadczanie tych procesów przemiany dało podstawy, na których później doszło do zbudowania rozległych systemów symboliki religijnej.

Weźmy dla przykładu następującą sekwencję transformacji, która od owocu, zbieranego przez kobiety, prowadzi do soku, a od soku – poprzez proces fermentacji – do intoksykującego napoju, którego lunarny duch najpełniej przejawia się w takich napitkach nieśmiertelności jak soma, nektar czy miód. Albo weźmy inną sekwencję – tę, która prowadzi od roślin do wyekstrahowanego z nich lekarstwa czy też trucizny.

To właśnie poprzez kontekst związany z kompleksem intoksykantów, trucizn i lekarstw najwyraziściej rysuje się transformatywny charakter kobiecości. Uczucie podlegania natychmiastowej i radykalnej transformacji na skutek przyjmowania tych specyfików jest jednym z najgłębszych i najpierwotniejszych doświadczeń człowieka – i jest to doświadczenie niezwykłe, w nim bowiem to, co duchowe i cielesne jest ze sobą tożsame, w nim duch i ciało cieszą się swą pierwotną wspólnotą! Rdzeniem doświadczenia transformacji jest przeżycie jedności ducha i ciała.

Podejście transformatywne jest matriarchalne w najgłębszym tego słowa znaczeniu, zakłada bowiem, że dotykalna, widzialna rzeczywistość tego świata jest źródłem najwyższych i najsubtelniejszych manifestacji ducha. Manifestowanie się ducha w tej perspektywie jest możliwe tylko dzięki procesowi transformacji tego, co cielesne.

Nie dziwi zatem, że rozwój archetypu kobiecości osiąga swój pozytywny biegun, kreatywny klimax – „ducha kobiecości” – w wizji, w inspiracji i w ekstazie. Przeciwnym biegunem wydaje się być sfera uwiedzenia przez „młodą czarownicę”, które grozi rozpuszczeniem osobowości w orgiastycznym seksie i odurzeniem przez magiczne napoje. Lecz w tym właśnie punkcie – punkcie rozpuszczenia osobowości, pustki i opuszczenia – możliwa jest także zbawcza enancjodromia, przemieniająca to, co negatywne w pozytywne. Jakże często bowiem rozpacz, ból, choroba i szaleństwo poprzedzają wizję i inspirację, a poprzez doświadczenie śmierci prowadzą do odrodzenia.

Co dla filozofa oznacza spotkanie z czarownicą? W regule templariuszy czytamy: „Niebezpieczeństwem dla wszelkiej religii jest zbyt długo spoglądać w twarz kobiety.” Cóż zatem mają powiedzieć ci, których religią jest spoglądanie w twarz kobiety – tej zewnętrznej i tej wewnętrznej? W pierwszej księdze Raju Dante opisuje wizję zrodzoną z nachodzących na siebie obrazów Słońca i twarzy Beatrycze. Nazywa to niewyrażalnym „przeczłowieczeniem”. Czyż to nie wspaniałe, że mężczyzna rozpoznaje siebie w twarzy kobiety?

Mężczyzna spogląda w twarz kobiety. Kim ona jest? Kim jest ona dla siebie – tego nie wiem; wiem tylko, że dla mnie jest najbardziej bezpośrednim doświadczeniem życia, strumienia przepływu w całej jego zmienności, żywiołowości i przypadkowości. Jako mężczyzna mam zatem dwie drogi do wyboru – mogę życie zapładniać albo starać się je kontrolować. Nietzsche mówił: „Życie to kobieta.” Z nieuleczalnie męsko–ego–icznego punktu widzenia jestem TYM-bytem, a rzeczywistość to NIE-byt, pustka, na przemian pełna i pusta. Dla mężczyzny być to kochać się z rzeczywistością, którą jest kobieta.

O normozie

W 1999 roku byłem na konferencji poświęconej zagadnieniu nieświadomości. Odbywała się w pięknych okolicach pod Poznaniem, nic zatem dziwnego, że razem z Jerzym Prokopiukiem i jego dwoma młodymi przyjaciółmi spędzaliśmy więcej czasu na zwiedzaniu okolicy niż na konferowaniu. Od Jerzego usłyszałem wtedy o normozie, tej nader powszechnej dolegliwości wszystkich ludzi. Religia dysponuje ideą nadnaturalnego porządku, personifikowaną w osobie boga. Analogicznie psychologia ma swoją ideę regulatywną, w postaci wyobrażenia normalnego funkcjonowania jednostki w społeczeństwie. Możemy zapytać – czy można zdrowo funkcjonować w społeczeństwie chorym na normozę? Normoza zawsze charakteryzowała wszelkie społeczeństwa – dziś po prostu jest bardziej zauważalna. Owa zauważalność jest cechą charakterystyczną całej współczesnej kultury. Nauka i technika spotęgowały zjawiska dysfunkcji ludzkiego umysł do tego stopnia, że ludzkość nie przetrwa przez następne sto lat. Tak będzie jeśli ludzka świadomość pozostanie niezmieniona, jeśli w dalszym ciągu będziemy podlegać normozie, najlepiej ujętej w prawie Jante (pisałem o nim tu).

Musimy przestać być dziećmi, bowiem to dzieci uważają wszystko, co zastają w swoim życiu za normalne i pożądane. Tymczasem wiele ludzkich zachowań, dziś uważanych za normalne, nie tak dawno uznano by za szalone. Czy rolnik z początków XIX wieku uznałby za normalne posypywanie pól trucizną, którą dziś eufemistycznie nazywamy środkiem ochrony roślin? A czyż nie jest dla nas czymś normalnym, że dzięki broni atomowej możemy zniszczyć ludzkość? A przecież to absolutna nowość w dziejach człowieka! Perspektywa totalnej destrukcji towarzyszy nam od nieco ponad pół wieku dopiero – a czy kogokolwiek ona dziś przeraża? Jednak kultura – każda kultura, a nasza czyni to wyjątkowo skutecznie – usypia tworzące ją jednostki, a szczególnie efektywnie czyni to wtedy, gdy grozi im ona całkowitą zagładą. Religijne marzenie o centralnym miejscu człowieka we wszechświecie zostało dziś zrealizowane, acz w czysto negatywnej postaci. Przyroda może zgładzić ludzkość – może nas spotkać los dinozaurów. Lecz dziś możemy także sami dokonać samozagłady. Jak trafnie pisał Zygmunt Baumann, zawsze byliśmy bezbronni wobec sił przyrody, a dziś dodaliśmy drugiego okrutnego boga do naszego panteonu, a jest nim społeczeństwo i jego stechnologizowane struktury. Czy to powód do dumy?