Archiwa miesięczne: Maj 2019

O dążeniu do oświecenia

Jest taka znana opowieść zen, w której mistrz strofuje mnicha za to, że ten chce na drodze medytacji osiągnąć oświecenie. Porównuje to do próby zrobienia z dachówki lustra poprzez jej nieustanne polerowanie. Czyżby zatem praktyka miała nie prowadzić do oświecenia? Jeżeli nie praktyka, to co? Cóż innego pozostaje? To trudne pytanie, jedno z tych, na które nie ma odpowiedzi. Można tylko pokrążyć dookoła, polerując dachówkę, czyli swój umysł.

Dlaczego dążenie do oświecenia może być przeszkodą w jego osiągnięciu? Czyż nie dlatego, że jest dążeniem właśnie, czyli pragnieniem? Czyż buddyzm nie uczy o radykalnym odrzuceniu pragnień? Druga prawda Buddy mówi, że są one źródłem cierpienia, czyli istnienia. Pierwsza prawda naucza: „Wszystko jest cierpieniem”. Znaczy to: realność temu światu nadaje nasze pragnienie, nasze przywiązanie. Filozof by rzekł: istnieć znaczy pragnąć. A zatem by osiągnąć wyzwolenie trzeba pozbyć się pragnienia, przede wszystkim tego najbardziej podstępnego, pragnienia wyzwolenia się z pragnienia. To subtelna pułapka, zastawiona na nasze ego, które „chce” się oświecić. Ego jest „miejscem”, z którego obserwujemy świat, jest centrum świadomości uwarunkowanej, źródłem podstawowego dualizmu. Ego to bazowe przekonanie, że jestem bardziej inteligenty i lepszy niż inni. Ego to mnich mówiący: „Jestem najbardziej pokornym człowiekiem na świecie”. Współcześnie w naukach o mózgu mówi się o „sieci standardowej aktywności” albo „trybie domyślnym” (default mode network) odpowiadającym za nasze poczucie ego (o tym pisałem tu). Medytacja obniża aktywność tej sieci i sprzyja wyzwalaniu się od sztywnych wzorców myślowych, by funkcjonować „bez żadnego trybu”, poza dystynkcjami pojęciowymi. Podstawą istnienia ego jest bowiem język, który oddziela nas od rzeczywistości, zastępując bezpośrednie doświadczenie pojęciami.

Jednakże świat nie jest tak prosty. Jest też takie powiedzenie zen: „Co właściwe macie przeciwko ‘ja’? Wprost przeciwnie, trzeba sobie powiedzieć ‘Go on!’, naprzód do końca! A wówczas pewnego dnia padniesz na twarz i zaznasz doświadczenia. Ale nie osiągniesz tego, jeśli z góry się wycofasz!” Czyżby więc ego było pojazdem do oświecenia? To także nic nowego, tak przecież brzmi najstarsza zasada sztuk walki – wykorzystaj siłę przeciwnika by go pokonać. Albo, jak mówią praktyczni Chińczycy, jeżeli nie możesz pokonać wroga, przyłącz się do niego. Buddyzm radzi zatem, by zaprząc ego do szalonego biegu ku oświeceniu, którego ostateczny cel różni się jednak diametralnie od jego pragnień; psychologia natomiast mówi, że podstawą indywiduacji jest silne ego (oczywiście ego psychologii i ego buddyzmu to dwie różne rzeczy, ale jeżeli nie mieszamy poziomów, to da się ustalić pewne paralele).

No bo jak można osiągnąć oświecenie bez uczynienia choćby kroku w tym kierunku? Czy nie chodzi tu o odpowiednie skierowanie energii, którą zwykle wykorzystujemy do chronienia samych siebie i osiągnięcia założonego celu? Zaraz, zaraz! Cel, skierowanie, osiągnięcie…czy znowu nie ładujemy się w jakąś pułapkę ego? Czy nie dodajemy do subtelnego wysiłku, jakim jest ego, kolejnego wysiłku, tym samym wzmacniając ego? Jak uciec z tej pułapki?

Ego jest niczym zielony jeszcze owoc, który chce już odpaść z drzewa. Nie wie, że musi trochę poczekać, by dojrzeć, zmięknąć i spęcznieć, by móc skutecznie spaść. Może o tym mówi „Pragnienie” Leśmiana?

Żona Shunryu Suzukiego miała kiedyś powiedzieć o swoim mężu: „On nie lubi mówić o oświeceniu, bo go nigdy nie miał.” Wspaniałe! Największym osiągnięciem jest niezauważenie, że cokolwiek osiągamy, ba, że ku czemukolwiek dążymy, mimo iż nie ma dnia bez dążenia ku temu.

Życie jest ciekawe, najpiękniejsza miłość to często ta niespełniona, a najwyższe oświecenie to to nieosiągnięte.

Dla Ewy

O przyszłości fizyki

Lektura książki Kwantechizm Andrzeja Dragana zaowocowała w mej głowie pytaniem: a może fizycy zbliżają się do swoistego „horyzontu zdarzeń”, by użyć ich ulubionego terminu? Nie chodzi mi tu o jakiś „koniec fizyki”, który zapowiadali fizycy w wieku XIX, a sam Hawking w wieku XX. Nie, zwracam uwagę na ograniczenia jakie może napotkać (już napotyka?) fizyka. Po pierwsze, modele matematyczne mikro i makroświata są coraz bardziej złożone matematycznie, a tym samym wymagają coraz większych zdolności w tej dziedzinie. Być może fizycy już od dłuższego czasu zazdroszczą Einsteinowi, który przeszedł do historii fizyki mimo tego, że niebyt sobie radził z matematyką. Mamy tu do czynienia z potencjalnym ograniczeniem możliwości przerobowych mózgów fizyków. Po drugie, jak dobrze wiadomo matematyczny model to jedno, a jego potwierdzenie empiryczne to drugie. Nie dysponujemy i długo nie będziemy dysponować energiami, które by pozwoliły przeprowadzić eksperymenty potwierdzające wyliczenia dotyczące np. teorii strun czy koncepcji grawitacji kwantowej. Tu spotykamy, już obecnie realne, ograniczenie możliwości energetycznych naszej cywilizacji. Może zatem zbliżamy się do „horyzontu zdarzeń” zarówno matematycznego, jak empirycznego? Ponieważ to teoria mówi fizykowi, co ma mierzyć, skupię się tylko na matematycznym „horyzoncie zdarzeń”.

Fizycy, jak wszyscy naukowcy, są optymistami. Wierzą oczywiście w nieskończony postęp, w przyszłe pokonanie wszelkich trudności teoretycznych, w to, że przyszłe pokolenia wydadzą genialne umysły zdolne do ich rozwiązania. Być może tak będzie, ale to wiara, a nie część metody naukowej. Pewną odmianą tej wiary jest wiara w stworzenie sztucznej superinteligencji, która da sobie radę z wszelkimi problemami matematycznymi, niczym Golem XIV Lema. Takie cedowanie zadań na byty pozaludzkie wynika z podskórnej (podkorowej?) obawy fizyków, że wraz z narastaniem naszej naukowej wiedzy o świecie kwestie do rozwiązania skomplikują się na tyle, że z czasem mogą przerosnąć intelektualne zdolności człowieka. To ograniczenie podmiotowe. Dodatkowo trzeba poczynić optymistyczne założenie, że nasz wszechświat jest matematyczny – jak czynią to na przykład Michał Heller, Max Tegmark i wielu innych – inaczej jego matematyczny opis nie będzie w pewnym momencie możliwy. To ograniczenie przedmiotowe.

Bez wątpienia optymizm poznawczy fizyków doprowadził do tego, że tak dużo obecnie wiemy (albo nie wiemy) o strukturze rzeczywistości fizycznej. Ekstrapolują oni eksponencjalny przyrost tej wiedzy w przyszłość. Ponieważ fizycy uwielbiają przeprowadzać w swoich głowach najdziksze spekulacje i eksperymenty myślowe, to i ja sobie na taką spekulację pozwolę. Jeśli rzeczywiście zbliżamy się do „horyzontu zdarzeń” to należałoby oczekiwać bardziej radykalnej zmiany metody niż ta, jaka nastąpiła między fizyką Arystotelesa a fizyką Galileusza i Newtona. Arystotelesowskie umysły wieku XVII odrzucały podejście Galileusza, zarówno empiryczne, jak i matematyczne, pozostając przy swojej metodzie jakościowej, jaką była filozoficzna analiza tekstów. Biblia i Arystoteles były ich „horyzontem zdarzeń”, który wszelako sami sobie narzucili. Współcześnie fizyka radośnie prze naprzód, lecz może dotrzeć do ściany zbudowanej przez ograniczenia – podmiotowe i przedmiotowe – metody naukowej opartej na matematyce. Jeśli tak będzie, to co dalej? A jeśli, wbrew Tegmarkowi i innym, wszechświat nie jest matematyczny i narzuci nam ograniczenia przedmiotowe? Co może zastąpić poznanie matematyczne, tak jak ono zastąpiło poznanie filozoficzne? Czy może pojawić się jakaś inna metoda, która przeprowadzi nas poza „horyzont zdarzeń”?

W tle tych pytań tkwi oczywiście fundamentalna kwestia odmiennych ontologii przyjmowanych przez myślicieli starożytnych i nowożytnych. Nauka nowożytna jest oparta na ontologii naturalistycznej i to z nią najlepiej współgra matematyka. Jeśli więc fizyka napotka rzeczywiście ów „horyzont zdarzeń”, to może doprowadzić do głębokiego kryzysu poznawczego, z którego wyłoni się nowa (a może stara?) ontologia. Autor Kwantechizmu wydaje się być po części świadom tej sytuacji – stąd gnostycki podtytuł jego książki: Klatka na ludzi. Ludzie, czyli nagie małpy, jak ich nazywa z lubością, pozostają zamknięci w bańce percepcyjnej, wyznaczonej przez ontologię jaką wyznają. Istnieje jednak, na szczęście dla nagich małp, więcej niż jedna ontologia.

O Małym Bracie

W powieści Rok 1984 George Orwell przepowiadał nadejście epoki powszechnej kontroli, epoki Wielkiego Brata. Dzisiaj już wszyscy wiemy, że ta epoka nadeszła. Ma ona jednak nie tylko oblicze Wielkiego Brata. Obawiamy się Big Data, ale nie zauważamy Małego Brata. Kim on jest? To zwykły użytkownik internetu, na przykład ktoś posiadający konto na Facebooku. Obserwuje świat, zamieszcza informacje, zdjęcia i filmy. Obserwuje także swoich znajomych – i nieznajomych – na Facebooku. Jest czujny, czyta, komentuje i gdy tylko coś przykuje jego uwagę, coś z czym się nie zgadza, co obraża jego uczucia, robi zrzut ekranu i podnosi raban. Skrzykuje swoich ziomków, by razem z nim walczyli przeciw komuś, kogo pogląd mu się nie spodobał. Zwykle wybucha wtedy shitstorm, entuzjastyczny i bezinteresowny lincz dokonywany przez grupę Małych Braci, zjednoczonych we wspólnym hejcie.

Media społecznościowe to współczesna postać panoptykonu Benthama. Już nie strażnicy, ale każdy uczestnik Facebooka jest obserwującym – i obserwowanym. Permanentna widoczność i czujny nadzór Małego Brata wymusza zmianę zachowań, ważenie wypowiedzi. Internet zamiast służyć wolności słowa zamienia się w narzędzie autocenzury. Internet wszystko pamięta, a Mały Brat chętnie to przypomina i zawsze chętnie donosi wszystkim. Nic dziwnego, że wielu dochodzi do wniosku, że lepiej nic nie pisać albo zniknąć z przestrzeni internetu. Mały Brat jest doskonałym wcieleniem władzy absolutnej, bo zinternalizowanej w każdej jednostce obecnej w internecie. Jest ucieleśnieniem absolutnego konformizmu, który zawsze był marzeniem władców. Ich mottem zawsze było divide et impera. Dziś dzieli Facebook, a rządzi jego algorytm. Tak oto Wielki Brat wyzwala w Małym Bracie to, co najgorsze.

Obserwujemy dramatyczną zmianę w funkcjonowaniu internetu. Wszelka nasza aktywność jest rejestrowana, głównie w celach marketingowych, ale też po to, by wpływać na nasze wybory w wszystkich dziedzinach życia. Internet w oczach jego zwolenników miał być przestrzenią wolności, a stał się miejscem zniewolenia. To nie tylko zniewolenie ze strony rządu, korporacji czy złowrogich agencji. One bez wątpienia wpływają na to, co widzimy i czytamy w internecie, wpływają na nasze decyzje dzięki algorytmom i zwykłej manipulacji. Są Wielkim Bratem. Ale ponadto czuwa nad nami także Mały Brat, inwigilujący nas z własnej i nieprzymuszonej woli, kierujący się tylko swoim idiosynkratycznym widzeniem świata. Internet stał się środowiskiem faszystowskim, w którym pod patronatem Wielkiego Brata sprawnie funkcjonują małe, autorytarne osobowości. Nim zajmie się mną Zuckerberg, zainteresowany zbieraniem Big Data, zwróci na mnie swe czujne oko Mały Brat i wyda osąd. Bo takie miejsca jak Facebook nie służą dyskusji, są natomiast żyznym polem ulubionego zajęcia ludzi, czyli wydawania bezpodstawnych opinii, oceniania i krytykowania. Panoptykon Benthama urzeczywistnił się w naszych czasach, gdy miliony radośnie nadzorują się wzajemnie w sieci.

Hieronim Bosch

Od ponad pięciuset lat obrazy Boscha nie straciły nic z siły wyrazu, swoją fantasmagoryczną symboliką sięgając archetypowych pokładów naszej duszy. Każda próba interpretacji ich symboliki wydaje się być z góry skazana na niepowodzenie, już choćby z tego prostego powodu, iż prowadzi nieuchronnie do zubożenia oszałamiającego bogactwa symboli, zawartego prawie w każdym obrazie. Ale cóż, spróbujmy. Skupimy się tylko na jednym motywie, moim zdaniem najważniejszym. Według Wilhelma Fraengera treść dzieł Boscha jest inspirowana heretyckimi poglądami sekty Braci i Sióstr Wolnego Ducha, renesansowej metamorfozy starożytnej sekty adamitów. Mianem Wolnego Ducha częstokroć określali się najbardziej radykalni przedstawiciele begardów i beginek, nie stanowiący mocno wyodrębnionej grupy, a raczej ruch intelektualny skupiających się wokół wspólnych idei. Odrzucali tradycyjny pogląd na piekło, byli zwolennikami wywodzącej się od Orygenesa nauki o apokatastazie. Nazwa, którą sobie nadali, jest wyrazem ich przeświadczenia, że są ludźmi doskonałymi, całkowicie przenikniętymi działaniem Ducha świętego. Doskonałość ta oznaczała niemożność zgrzeszenia w żaden sposób, gdyż zjednoczyli oni swoją wolę z wolą boską. Mogli zatem czynić to, na co mieli ochotę – a nade wszystko wszelkie ich postępki cielesne były bezgrzeszne. Żyli zatem w przeświadczeniu – czy raczej należy powiedzieć – w wierze, że ich ziemskie życie jest tożsame z egzystencją rajską. Tłum radosnych, nagich postaci zaludniający środkową część tryptyku Ogród rozkoszy ziemskich zdaje się być bezpośrednią ilustracją ich poglądów, będących zarazem echem wezwania z gnostyckiej Ewangelii Tomasza: „Jeśli macie zwyczaj czynić to co męskie i żeńskie jednością – wtedy wejdziecie do królestwa”. Ciało i duch to w tej perspektywie nic jak tylko złudne przeciwieństwa, przekraczane w akcie „rajskiej radości”.

Adamici wywodzili swe przekonania od Karpokratesa, gnostyka żyjącego w II wieku n.e. Według Karpokratesa człowiek składa się z części duchowej i części cielesnej – część duchowa nie może w żaden sposób ulec zepsuciu, a część cielesna nie może być zbawiona. Ponadto reinkarnujące się dusze przed swym powrotem do Boga muszą żyć w wielu ciałach, doświadczając wszystkiego, co ludzkie. Dusze ludzkie powinny przeżyć wszystko, co tylko da się przeżyć, jeśli nie chcą znowu wrócić do więzienia ciała. Dopiero gdy dusza dozna wszystkich aspektów ludzkiego życia może być uwolniona z kręgu reinkarnacji, bo, jak pisał Ireneusz, „nie trzeba będzie ich wysyłać ponownie w inne ciała dlatego, że nadal brakuje czegoś ich wolności”. A więc, innymi słowy – nikt nie uwolni się od reinkarnacji dopóty, dopóki jego ostatni światowy czyn nie zostanie spełniony, dopóki nie wypełni wszystkich żądań życia. To, co dla zwykłego człowieka było grzechem, dla karpokratejczyka było najmniejszą ceną za zbawienie. Pogląd Karpokratesa to jedno z najbardziej dojmujących wezwań do pełnego życia, do wysycenia jego wszelkich aspektów, w tym zwłaszcza tych, które zwykle tak wielu uważa za wstydliwe lub niskie, złe albo niemoralne.

Najważniejszym z tych aspektów jest seks, w kręgach adamickich określany mianem „rajskiej radości” albo „drogi ku wysokości” (aclivitas). Ma on bowiem prowadzić ku rajskiej doskonałości, jako najdoskonalszy wyraz miłości platonicznej w jej właściwym sensie. Urzeczywistnia się ona wtedy, gdy w indywidualnej partnerce dostrzegam postać archetypową, gdy Adam widzi Ewę. Wpatrzeni w idealną, rajską parę adamici starali się odwzorować i ucieleśnić w swym postępowaniu ten archetyp ludzkich relacji. Ich celem była rekonstytucja boskiego androgyna, Adama sprzed podziału i upadku, wzorca, na podstawie którego dokonuje się zjednoczenie przeciwieństw. Istota adamickiej erotyki tkwi w tajemnicy łączącej doskonałą virginitas z równie doskonałą aclivitas. Przypomina to znany z praktyki tantrycznej akt zjednoczenia płciowego, w którym siłą napędową nie jest ani zbiorowy popęd, charakterystyczny dla zwierząt, ani indywidualna relacja na poziomie psychologicznym, lecz transpersonalny kontakt na poziomie archetypowym. W kategoriach filozofii zachodniej moglibyśmy powiedzieć, że zjednoczenie w sensie aclivitas transcenduje rozróżnienie na ducha i ciało. Tak istotne dla zwykłej świadomości rozróżnienie między ciałem a duchem jest znoszone w akcie seksualnym – to właśnie przeżycie stanowiło dla adamitów podstawę ich doktryny zbawienia. Symbolem jednoczącym, w najlepszym jungowskim sensie, wyrażającym owo przeżycie coincidentia oppositorum, jest tak często obecna w Ogrodzie rozkoszy ziemskich poziomka, przynależna do botanicznej świty bogini miłości, Afrodyty.