Archiwa miesięczne: Wrzesień 2023

O stworzeniu świata

We wszystkich mitologiach świata znajdujemy mity o stworzeniu. Od religii pierwotnych po religie uniwersalistyczne, wszędzie jest mowa o tym, iż świat został stworzony. Ludzkość od zawsze tworzyła opowieści o jego początkach, starając się w ten pierwotny sposób oswoić niepojmowalny fakt istnienia świata. W mitach o stworzeniu znajdujemy bowiem pierwotną intuicję dotyczącą samego charakteru istnienia. A intuicja ta mówi ludziom, że świat w którym żyją jest iluzoryczny, nierealny, w głębokim sensie nie istniejący. Snując opowieści o tym, że świat został stworzony przez bogów lub przez Boga, ludzie wyrażali poczucie jego fundamentalnej nierzeczywistości. Odczuwali to gnostycy, zarzucając światu, że został stworzony przez złego demiurga, jako coś wtórnego, sfuszerowanego. W filozofii adwajtawedanty maja jest iluzją, namacalną i mentalną rzeczywistością codziennie absorbującą świadomość żywych istot, zakrywającą przed nimi prawdę na temat ich tożsamości z prawdziwym bytem (brahmanem).

Zapewne chrześcijanin mówiący o tym, że Bóg stworzył świat wyraża tym samym swoje przekonanie o jego, czyli świata, realności, którą akt boży nadawał światu. Moim zdaniem jednak jest dokładnie odwrotnie. Świadczy o tym teologiczna koncepcja creatio continua, głosząca iż Bóg nieustannie (w czasie!) podtrzymuje świat w istnieniu. Stworzył go bowiem ex nihilo i gdyby nie jego nieustanna aktywność stwórcza, świat by w mgnieniu oka przestał istnieć. Buddyści, mniej dramatycznie, wysnuli koncepcję pustki, która z kolei głosi iż wszelkie rzeczy są pozbawione immanentnego istnienia. To, co jawiło się jako świat twórcom takich koncepcji odbierali oni jako wytworzony obraz. Dzisiaj byśmy powiedzieli, że moce stwarzające świat są projekcją ludzkiej świadomości. Także w refleksji filozoficznej, jaką spotykamy u Platona, zmysłowo dana rzeczywistość to tylko obrazy na ścianie jaskini.

Jeśli mity stanowią odwieczną mądrość ludzkości, to mity o stworzeniu mówią właśnie to: ten świat jest tylko bezpodstawnym obrazem, nie jest rzeczywisty, i dlatego jest odczuwany jako stworzony. Bycie stworzonym oznacza bycie nierealnym. Księga Rodzaju opowiada o kreacji świata, który jest całkowicie zależny od Boga. To doskonały wyraz nieświadomej intuicji, że ten świat nie zależy ode mnie, tylko od czegoś większego, że jestem tylko obserwatorem i elementem tej rzeczywistości, która rozwija się przed moimi oczami w ciągu krótkiego życia i niknie wraz z moją śmiercią. Świat jest czymś, co kiedyś zgaśnie w moich oczach, wraz ze zgaśnięciem mojej świadomości.

Mity o stworzeniu opowiadają tak naprawdę o kondycji świadomości, tego małego zwierciadełka odbijającego coś o wiele większego od niego, a czego natury nigdy ono nie zgłębi. Świadomość pozostaje na zawsze w sferze obrazów, nierealnych odbić albo tworów imaginacji. Jest ona, jak to często powtarzał Jung, opus contra naturam. Snując mity o stworzycielu tego świata świadomość stara się jeno skompensować swoją nieistotność. Próżny to jednak wysiłek. Jesteśmy nieubłaganie wystawieni na kontyngentny charakter świata zapośredniczonego przez medium świadomości. Patrząc na cudowną grę kolorów chmur o zachodzie widzę, że to wszystko to tylko iluzja, piękna i wzniosła, ale jednak tylko iluzja.

O związkach i optyce

Wchodząc w związek z drugim człowiekiem możemy zobaczyć w nas coś, czego sami nigdy byśmy nie zobaczyli. W języku psychologicznym oznacza to, że możemy poznać swoją nieświadomość, czyli to wszystko, czego o sobie nie wiemy. Jako ciekawy przykład tej zasady mogę przytoczyć fakt z własnego doświadczenia. Opowiadając jakiś sen różnym osobom, otrzymuję zwrotne informacje, z których każda akcentuje inny element mojego snu. W ten sposób mogę zobaczyć jak w różnych osobowościach załamuje się, jak światło w pryzmacie, ten sam obraz senny, manifestując bogactwo swych znaczeń, niedostępne dla pojedynczego interpretatora jakim jestem. Czerpię stąd, podobnie jak z wielu innych związków z ludźmi, wiedzę na temat mojej nieświadomości.

O ileż jednak doskonalszym pryzmatem jest związek romantyczny, gdy promień tego, kim jestem rozszczepia się w duszy mojej kobiety. Dzięki temu mogę poznać najgłębiej skryte zakamarki swojej nieświadomości. Poznanie to nie jest przyjemne. Zakochanie jest przyjemne, ale gdy związek je przetrwa, wtedy zaczyna się proces obopólnego poznawania. A to jest często bolesne, bowiem prawda o sobie nie jest miła naszemu ego. Gdy jednak partnerzy są dla siebie dobrymi pryzmatami, wtedy związek ma szanse na przetrwanie.

Jaki stąd wniosek? Uczcie się optyki! Bo najważniejsze jest to, by siebie widzieć i wiedzieć, że to widzenie przypomina spektrum barw, które obserwujemy po przejściu promienia światła przez pryzmat. Rozpoznajemy się w swoich oczach i rozszczepiamy w nich. I wszystkie barwy i odcienie przynależą do nas. Nikt nie jest monochromatyczny, w każdym jest tęcza.

Nie napisałem nic nowego, po prostu ubrałem to, co wszyscy wiedzą w nową szatę. Jak kobieta, zawsze pozostając sobą, chce ubierać się w coraz to inne suknie, tak i ja postąpiłem. Albowiem związek jest kobietą i by należycie oddać jego naturę, nie można poprzestać na jednym ubiorze.

O symbolu

Dlaczego nie dowierzam znakom, słowom, pojęciom? Alchemik Gerardus Dorneus pisze: „Poznanie jest rozpuszczeniem wszystkich mniemań co do prawdy”. Pojęcie, bóstwo filozofów, zdaje się zaklinać w sobie prawdę w postaci znaczenia, odnoszącego się do rzeczywistości; nie jest to jednak bezpośredni sposób dotarcia do świata. W ten sposób nie dotrzemy do prawdy. Pojęcia wyrażają pewne collectivum, służąc porozumieniu pomiędzy wyodrębnionymi, obcymi sobie świadomościami. Myśląc pojęciami nie wychodzę poza ustalony obręb wspólnego świata, w pewnym sensie rozmawiam sam ze sobą, potwierdzam siebie jako element kolektywnego świata świadomości, co prowadzi do utożsamienia się z personą.

Inaczej jest z symbolem. Wyłania się on z ciemnych głębin nieświadomości, przy całej swej niejednoznaczności stanowiąc jądro indywidualnego życia; wyrażając jakieś archetypowe praprzeżycie oddaje ducha człowieka doświadczającego tego symbolu. Wizja feniksa jest nieskończenie bardziej „do mnie się odnosząca” niż samo słowo „feniks”. Słowo może działać jako symbol tylko w swej funkcji mantrycznej.

Symbol transformuje, przemienia świadomość, wprowadzając w jej obręb treści dotychczas nieznane; tym samym zmienia „mnie”, wrzucając w samo centrum przeżywanej rzeczywistości, bez różnicy między podmiotem a przedmiotem. Pojęcie pozostawia nietkniętą szybę pomiędzy mną, jako „obiektywnym obserwatorem”, a tym, co ono denotuje. Nie daje ono poznania jednoczącego, pozostawia mnie pustym, niezmienionym. Symbol nie tyle pośredniczy w poznaniu, ile jest samym poznaniem, stanowi substancję doświadczenia przemieniającego, a zatem buduje substancję samej duszy. W poznaniu symbolowym poznający i poznawana zapamiętują się w sobie, zatracają aż do zupełnej niemożliwości rozróżnienia. Tworzą jedność i wychodzą z niej całkowicie odmienieni. To prawdziwe mysterium coniunctionis.

Poznawanie symboliczne to odwieczny taniec oparty na archetypowych motywach, dzięki któremu dusza doznaje przemiany wyprowadzając na światło swej epoki prastare symbole. Odkrywa wtedy, że nie kończy się tuż za granicą skóry, że nie kończy się wraz z rozkładem ciała, że sięga swymi korzeniami samych początków istnienia. W nieskończonym tańcu motywów, w oślepiającym cauda pavonis zjawisk odkrywa s i e b i e. Może nazwie to sensem, a może po prostu życiem.

O samorealizacji raz jeszcze

Nie ma nic ważniejszego od tego, by swoje życie przeżyć tak, jak chcemy. A to trudna rzecz. Najpierw nasi rodzice chcą byśmy żyli tak, jak oni sobie to wyobrażają, byśmy realizowali w swoim życiu to, co oni nie zrealizowali. Gdy już nieco dorośniemy, to wtedy społeczeństwo pragnie, byśmy żyli wedle jego zasad. Podsuwa nam gotowe ścieżki życia, wąskie nisze, w których to niby mamy realizować swoje marzenia. Gdy spotkamy partnera czy partnerkę, to oni także chcą byśmy żyli tak, jak sobie wyobrażają idealnego partnera czy partnerkę. Całe nasze życie jest niczym innym jak nieustannym zmaganiem pomiędzy tym, kim możemy być, a tym, czego chcą od nas inni.

A jednak jest w nas coś, co się tym naciskom przeciwstawia. Jakiś rdzeń, immanentne pragnienie, coś poza wszelkimi kolektywnymi wpływami. To coś jest źródłem siły, która może nadać, o ile zostanie dopuszczona do głosu, sens naszemu życiu. Bo nikt poza mną nie może przeżyć mojego życia, nikt mi nie powie, jak mam żyć i po co. Moje życie nie musi być szczęśliwe, zgodne z wyznaczonym ścieżkami, ma być po prostu moje. Długie czy krótkie, szalone czy rozumne, ale przede wszystkim ma być – moje.

Gdy uda nam się to osiągnąć – a jedni to osiągają wcześniej, inni dopiero pod koniec swego życia – to dopiero wtedy czujemy, że nasze życie jest spełnione. Już nie musimy siebie okłamywać, nie musimy kłamać innym. To jest właśnie samorealizacja. Dostąpienie pełni bycia sobą niezależnie od tego, czego chcą od nas inni ludzie, a wprost przeciwnie, danie im swego wewnętrznego bogactwa i obdarowanie ich czymś, co jest nader rzadkie – swoją osobowością. Bo wielu tego pragnie, acz nie wie jak to osiągnąć i szuka tych, którym się to udało.

Bycie sobą to zadanie na całe życie. Trudne i żmudne, ale jest jedyną pracą, która daje satysfakcję i poczucie spełnienia. Bycie sobą to nie pospolity egoizm, to jego przeciwieństwo. To doświadczenie po raz pierwszy współbycia i współczucia z innymi, oparte nie na zależności i podleganiu wpływom innych ludzi, lecz na wyrażaniu zdrowego rdzenia naszej własnej istoty. To jest to, co jedynie możemy dać światu: możemy mu dać siebie.