Archiwa miesięczne: Sierpień 2017

O doświadczeniu religijnym

Religioznawca Mircea Eliade napisał czterdzieści lat temu: „Jestem przekonany, że przyszłe formy doświadczenia religijnego będą całkowicie odmienne od obecnych – od chrześcijaństwa, judaizmu, islamu – które uległy skostnieniu i straciły sens. Jestem pewien, że pojawią się nowe formy ekspresji. Jakie? Nie wiem, wolność ducha, jego kreatywność, niesie ze sobą zawsze wszelkie niespodzianki”. Zadam tylko dwa pytania: Czy nie można przypuścić, że owe całkowicie odmienne formy doświadczenia religijnego nie będą przypominały nic z tego, co dotychczas znaliśmy w dziejów religii? A może ta odmienność będzie nawet tak radykalna, że będzie uważana za całkowity brak religijnego doświadczania rzeczywistości? Nie, porzućcie pierwsze skojarzenie – nie będzie to ateizm, znany też z polskiego podwórka, propagowany przez dziwne organizacje racjonalistów czy humanistów. Grona te są aż nazbyt przesiąknięte religionistycznym zapałem krzewienia swoich jedynie słusznych poglądów, a misjonowanie w każdej swej postaci jest tylko popłuczyną religijnego doświadczania rzeczywistości i nie ma nic wspólnego ze wspomnianą przez Eliadego wolnością ducha. Jeżeli mamy zatem być gotowi na prawdziwe niespodzianki, to musimy być świadomi, że jeśli te nowe, radykalne formy doświadczenia religijnego gdzieś kiełkują wokół nas, to ich w ogóle nie rozpoznajemy jako takich. Moim zdaniem przyszłe formy doświadczenia religijnego nie będą miały zatem nic wspólnego z tym, co religioznawcy nazywają obecnie nową duchowością, a tym bardziej z tak popularnymi dziś rozmaitymi sposobami dopieszczania ego, czy to w sosie tantry, szamanizmu n-tego sortu, czy też „kwantowej” niedualności. To są jedynie modne przywabiacze zagubionych dusz, na których żerują aż nazbyt liczni współcześnie guru, tak atrakcyjni zarówno na żywo, jak i w internecie. Nowe doświadczenie religijne pojawi się jako coś, co będzie odrzucone zarówno przez religijną ortodoksję, jaki i przez heretyzujące grupy. Duch jest od tego, by zaskakiwać. Więc dajmy się zaskoczyć.

O psychologii

Czy możecie sobie wyobrazić czas, kiedy nie było psychologii? Tak z dwa wieki temu na przykład? Gdy osobą dotkniętą nieszczęściem zajmował się ksiądz, a nie psycholog? Doprawdy to trudne. Psychologia – i jej nieodrodna córa, psychoterapia – przenika dziś praktycznie wszystkie obszary życia społecznego. Jest w nim obecna zarówno w swej postaci karykaturalnej, jako psychozabawa w gazecie, jak też poważnej, jako testy, którym poddaje się kierowców, pilotów i wielu innych ludzi, od których zależy nasze życie. Zdanie eksperta w sądzie może przesądzić o wyroku skazanego, a miliony ludzi poddają się tysiącom form psychoterapii w rozpaczliwym poszukiwaniu polepszenia swego stanu psychicznego i sposobu samorozumienia. Mamy przy tym do czynienia z porażającą mnogością form psychologii, od tej jedynie uznawanej przez kręgi akademickie – i dr Tomasza Witkowskiego – jak psychologia poznawcza, przez rozmaite postaci psychoanalizy, która wydała tysięczne swe klony, aż po psychologię humanistyczną czy transpersonalną, że już nie powiem o modnych co każdą dekadę psychologicznych objawieniach rozmaitych guru. Grubo ponad wiek temu William James stwierdził, że psychologia jest dopiero nadzieją na naukę i niewiele się od tamtego czasu zmieniło, czego najlepszym dowodem jest namnażająca się nieustannie wielość nurtów psychologii i psychoterapii. Idee psychologiczne zostały znaturalizowane, stając się oczywistościami, które zdają się służyć jednemu celowi – wydawaniu opinii o innych. Jak dobrze wiadomo ludzie uwielbiają oceniać i współcześnie to terminy psychologiczne stały się źródłem poręcznego żargonu, który wybornie służy ocenianiu innych, a często też i samego siebie, nie przynosi natomiast większego pożytku używającej go jednostce.

Śmiem zatem wątpić, że żyjemy w cudownej epoce, w której zistoczyło się dzięki psychologii delfickie powiedzenie „poznaj samego siebie”. Psychologia jest dla mnie raczej symptomem niż lekarstwem, raczej emanacją powszechnego zagubienia niż jutrzenką wyzwolenia z chaotycznych cierpień współczesności, słowem czymś w rodzaju drapania swędzącego miejsca, co, jak dobrze wiemy, przynosi jeno chwilową ulgę. Nie jestem wszelako zwolennikiem powrotu do przeszłości, do epoki przedpsychologicznej, ponieważ, po pierwsze, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, po drugie, przeszłość wcale nie była lepsza, a po trzecie – powrotu takiego pragną tylko fundamentalistyczni kretyni wszelkiej maści, a to rasa budząca me głębokie obrzydzenie. Ostatnie stulecia doprowadziły ludzkość do takiego stanu pomieszania i zagubienia, że pozostaje tylko obserwowanie owych jakże często rozpaczliwych prób wykorzystania najnowszej mentalnej zabawki ludzkości jako kolejnego ersatzu zbawienia. Żyjemy bowiem w „czasie marnym”, jak to już na początku XIX wieku wyłożył poeta Friedrich Hölderlin. Jest on też autorem słynnego sformułowania: „tam gdzie jest niebezpieczeństwo, rośnie także ratunek”. Czy psychologia okaże się tym ratunkiem przyszłość pokaże. O ile ludzkość nie wymyśli czegoś innego na jej miejsce.

O pewnym wrednym gatunku

Życie biologiczne to niesamowite zjawisko. Nikt dokładnie nie wie, jak pojawiło się miliardy lat temu na Ziemi, a następnie jak rozwinęło się i ewoluowało. Biosfera ogrania dziś całą planetę, i pomimo iż zagrażało jej zniszczenie wiele razy, trwa jak dotychczas w najlepsze. Wszelkie zagrożenia dla życia, w postaci wielkich i mniejszych wymierań, zawsze były dotychczas efektem naturalnych procesów. Czy to zmiany klimatu, wybuchy gigantycznych wulkanów lub też asteroida uderzająca w Ziemię – żadne z tych zjawisk nie miało zamiaru zniszczenia życia. Dopiero wraz z pojawieniem się gatunku, który stanowczo na wyrost nazwał się homo sapiens zaistniała fascynująca nowa możliwość, czyli intencjonalna życia destrukcja. Bo homo sapiens to wyjątkowo wredny gatunek, tak patologicznie zapatrzony w siebie, że nawet posunął się do tego, iż wymyślił Boga, który miał stworzyć ludzi jako swe najlepsze dzieło. Ta idea jest zaiste wyrazem niesamowitej pychy, karzącej temu gatunkowi deptać wszelkie przejawy życia, które wykraczają poza jego osobiste wyobrażenia i interesy. Źródłem tej pychy jest coś, z czego owe małpoludy są bardzo dumne, czyli ego-centryczna świadomość, bąbel narcystycznej energii poszukującego jedynie samozaspokojenia. W ciągu ostatnich tysięcy lat Ziemię opanowało wielomiliardowe stado wyłysiałych małpoludów, radośnie i bezmyślnie oddających się prokreacji niczym namnażające się bakterie. Świadomość tych małpoludów charakteryzuje się tak zwaną integracją prymitywną, którą Kazimierz Dąbrowski opisywał jako spoistą strukturę działających automatycznie impulsów i popędów, a której jest podporządkowana inteligencja pełniąca wobec nich funkcje instrumentalne, co owocuje brakiem psychicznego środowiska wewnętrznego oraz licznymi konfliktami z otoczeniem. Dysponując tak prymitywną strukturą psychiczną małpolud uważa się za lepszego od całego życia na tej planecie, ale też oczywiście za lepszego od wszystkich innych małpoludów. W efekcie każdy zachowuje się tak, jakby istniał tylko on, a reszta świata dookoła była tylko sensoryczną pulpą do urabiania. Doskonale ujął to Stanisław Lem, który w jednym ze swych tekstów nazwał homo sapiens monstroteratum furiosum – co się tłumaczy jako ohydek szalej – nie będący niczym innym, jak tylko podrzędnym gatunkiem zamieszkującym najciemniejszy zakątek galaktyki.

Eckhart Tolle pokusił się o taką diagnozę ohydka szaleja: „Gdyby historia ludzkości była klinicznym przypadkiem historii jednego człowieka, diagnoza musiałaby brzmieć: ‚chroniczne omamy paranoidalne, patologiczna skłonność do mordowania oraz czynów skrajnie brutalnych i okrutnych w stosunku do osób uznanych za wrogów – przypisywanie innym własnej nieświadomości. Osobowość psychicznie chorego kryminalisty, z krótkimi i rzadkimi przebłyskami normalności’”. Że to jednostronne, bo nie ma tu nic o Buddzie, Hypatii, Bachu i Einsteinie? Tak, te słowa są jednostronne, bo odnoszą się do całej ludzkości, a nie do jednostek genialnych, które są tylko listkiem figowym dla reszty populacji, a ta jest jeno pożywką dla najniższych instynktów, wypaczających największe osiągnięcia kultury i cywilizacji. Jeśli homo sapiens robi coś dobrego, jest to zawsze wyjątkiem, jeśli czyni coś złego – jest to regułą. Cokolwiek wymyślił, od razu wykorzystywał to do dręczenia pobratymców i destrukcji życia. Religia, jakże miły środek pocieszenia dla maluczkich, od zawsze była wspaniałym sposobem na stygmatyzowanie i mordowanie innowierców, a cudowny sposób napowietrznego przemieszania się jakim jest samolot, od razu wykorzystano do bombardowania wrogów i defoliacji lasów. Zjawisko to nasiliło się obecnie, gdy już trudno mówić o kulturze, bo zamiast tego mamy do czynienia z cywilizacją techniczną, potęgującą dysfunkcje ludzkiego umysłu do tego stopnia, że możemy nie przetrwać do końca wieku. W drugiej połowie XIX wieku Henry David Thoreau powiedział: „Ludzie stali się narzędziami w rękach swoich narzędzi”. W wieku XX stali się samymi narzędziami, jak o tym świadczy eksperyment sprzed kilku dekad, w którym zespół jurorów przeprowadzał wywiad z siedmioma informatykami i siedmioma komputerami, zaprojektowany tak, by nie było wiadomo, kto udziela odpowiedzi. Żadnemu komputerowi nie udało się wmówić jurorom, że jest człowiekiem. Niestety, aż pięciu z siedmiu informatyków odpowiadało tak, że zostało wziętych za komputery.

Niegdyś, przed tysiącami lat, kolejne innowacje kulturowe umożliwiały przetrwanie gatunku ludzkiego, jego ekspansję i wzrost demograficzny. Obecnie, w epoce rewolucji technologicznej, obserwujemy pojawianie się trendu przeciwnego, prowadzącego do samozagłady. Po raz pierwszy w dziejach mamy środki, które mogą unicestwić życie ludzkie na tej planecie – i pozostają one we władaniu ludzi współczesnych, którzy nie wiedzą dokąd zmierzać, których istotą jest rozmijanie się z samym sobą i wynikające stąd błądzenie, jak pisze Giorgio Agamben. Jedynym imperatywem współczesnego człowieka jest pomnażanie zysków i rozwój technologii, co ma sprawić, że nasze życie stanie się „łatwiejsze”. Jednak łatwe życie to najkrótsza ścieżka do autodestrukcji, czy to w wymiarze indywidualnym, czy zbiorowym. Nikt dziś nie może zagwarantować, że gatunek ludzki przetrwa, i to nie z powodu klęski naturalnej, takiej jak uderzenie asteroidy, które zakończyło 65 milionów lat temu epokę dinozaurów. Ekstynkcja gatunku homo sapiens będzie najprawdopodobniej wynikiem naszych własnych działań, gdyż katastrofy naturalne kończą tylko egzystencję gatunków, które prowadzą życie naturalne. My, czyli ludzie prowadzący życie nienaturalne, gotujemy sobie katastrofę nienaturalną, będącą naszym własnym dziełem.

O hałasie

Panuje dość powszechne przekonanie, że nasza cywilizacja dzięki nauce i technice czyni coraz większe postępy, dzięki którym żyje się nam coraz lepiej. Nie jestem zwolennikiem tego entuzjastycznego poglądu. Chciałbym zwrócić uwagę, że bez wątpienia ludzkość uczyniła postęp w jednym – w czynieniu hałasu. Paleolityczny łowca mógł sobie krzyknąć, uderzając w uszy pobratymców kilkudziesięcioma decybelami. Obecnie dzięki technice możliwości gwałcenia uszu wzrosły niepomiernie. Pociąg to 80 decybeli, podobnie korytarz zwykłej szkoły na przerwie i mój „ulubiony” dźwięk – kosiarka spalinowa. Ruch uliczny to 90 decybeli. Młot pneumatyczny to 100 decybeli, startujący odrzutowiec już 150. Start rakiety to 190 decybeli. Według WHO bezpieczny poziom hałasu to 50 decybeli, od 70 zaczyna się zagrożenie dla zdrowia. Ów spektakularny wzrost możliwości czynienia hałasu został uzyskany dzięki maszynom, które czasem są nazywane niewolnikami ludzi, gdyż służą im swoją skoncentrowaną energią pozyskiwaną z paliw kopalnych. Jednak, jak to bywa w dialektyce pana i niewolnika, ów niewolnik bierze odwet i dosłownie zagłusza swego „pana”. Nie musimy oczekiwać spektakularnego buntu maszyn, jak z filmów o Terminatorze, bowiem maszyny już od pokoleń podstępnie i skutecznie niszczą ciało i psychikę człowieka.