Archiwa miesięczne: Styczeń 2020

O cywilizacyjnej bulimii

Ludzkość, jeśli ją pojąć jako całość, cierpi na dobrze znane zaburzenie, zwane bulimią albo – co jest jeszcze bardziej obrazowym określeniem – żarłocznością psychiczną. I nie chodzi tu tylko o miliardy zwierząt zjadanych co roku, chociaż tu liczby szokują. To około 90 miliardów zwierząt na rok. Co sekundę jest wytwarzanych i zjadanych prawie 10 ton mięsa, wołowego, wieprzowego i kurzego. Efektem jest to, że obecnie więcej ludzi umiera z przejedzenia niż z niedożywienia. Ogromne są także koszty klimatyczne hodowli zwierząt. To około 18% gazów cieplarnianych. Mógłbym te liczby mnożyć bez końca, ale to nic nie zmieni, bo te liczby nie docierają do naszych paleolitycznych mózgów, nastawionych na postrzeganie małych liczb. Konsumujemy na potęgę, przeżeramy powodowani żarłocznością psychiczną wszelkie zasoby Ziemi: biologiczne, mineralne, a nawet przestrzenne. Bulimiczny charakter naszego umysłu przejawia się nawet w sferze informacji: musimy być online, choćby po to, by poznać najnowsze, nikomu niepotrzebne planetarne plotki.

Kiedyś pewna młoda kobieta, cierpiąca na bulimię, opowiedziała mi swój sen. W tym śnie leżała w łóżku, a wszędzie wokoło było mnóstwo talerzy pełnych jedzenia. Wypełniały cały pokój. Jadła i wymiotowała. W takiej sytuacji jest obecnie ludzkość, przynajmniej w tych krajach, gdzie konsumpcja jest istotą życia. Każda wizyta w supermarkecie jest niczym sen owej kobiety. Jeśli tylko dysponujemy kartą kredytową (to najlepszy symbol hiperkonsumpcji), to możemy ze wszystkich półek/talerzy brać to, co nam się podoba. Jemy i wymiotujemy. Niby jesteśmy świadomi tego, że kredyt z owej karty będą spłacały nasze dzieci, ale czy to się liczy w obliczu możliwości niczym nieograniczonej konsumpcji teraz? Nie jest to w ogóle ważne, bo nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak nasze indywidualne wybory kształtują świat, w którym żyjemy. Konsumujemy nie zwracając uwagi na nic, a tym bardziej na przyszłe pokolenia. Jak mityczne lemingi dążymy ku krawędzi zagłady, mlaskając i czkając, przeżarci wszystkim, co zapewnia nam choćby najmniejszy zastrzyk dopaminy.

Współczuję moim studentom. Oni za trzydzieści parę lat będą w moim wieku, ale ich świat będzie całkowicie odmienny od tego, w którym ja żyłem i wzrastałem. Dziś myślą, że wszystko będzie tak jak teraz, że świat będzie może nawet lepszy, albo chociaż taki sam. Jest to naturalna postawa każdego młodego człowieka – chce on wejść w dorosłe życie zgodnie z regułami, które reprezentują dorośli. Niestety, dziś dorośli zawiedli, na całej linii. Przejedli świat, nic nie zostawiając swoim dzieciom. Czy zatem możemy się dziwić, że dzieci się buntują?

O pesymizmie raz jeszcze

Ostatnimi czasy do mych uszu dotarła wieść, że w pewnym kręgu zafunkcjonowało powiedzenie „czy zaraziłeś się pirógizmem?” To zapewne odnosi się do niektórych moich wpisów na blogu, racja, niezbyt wesołych, jak tu i w wielu innych miejscach, zwłaszcza gdy pisałem o kryzysie klimatycznym. Cóż, zawsze byłem przekonany, że jak czytam doniesienia naukowców, na przykład jak to, że roku 2019 znowuż wzrosły emisje CO2, to taka wiadomość nie jest zbyt wesoła. Fakt jest faktem, tylko jego konsekwencje są różnie oceniane. Moje oceny nie są wesołe i nie jestem w tym samotny. Ze swej strony mogę tylko powiedzieć, że od zawsze w moim życiu porządny pesymistyczny tekst, jakiegoś Schopenhauera czy innego Ciorana, podnosił mi nastrój. Słowem, im gorsze rzeczy czytałem, tym czułem się lepiej. Inni ludzie pewnie tak nie mają, muszą przyswajać motywujące ich teksty, takie kawałki dające nadzieję. Albo chociaż muszą coś robić, choćby to przypominało kadzenie umarłemu. Ja nigdy tak nie miałem.

Tu chciałbym przypomnieć pierwszą szlachetną prawdę buddyzmu, która szczególnie rezonuje z moim poglądem: „Świat jest cierpieniem”. Wedle Buddy uznanie tej prawdy jest początkiem drogi do zmiany. To podejście całkowicie pragmatyczne – jeśli chcesz coś zmienić, uznaj, że nie jest wesoło. Tak mocno i do głębi uznaj, że rzeczy mają się źle. Dopiero wtedy możesz ruszyć dalej. Płytki optymizm to chowanie głowy w piasek. Być może istnieje, nazwijmy to tak, głęboki optymizm, tak jak istnieje głęboka ekologia. Ale to już trudna sprawa, dla mądrzejszych ode mnie. W wymiarze społecznym wymaga ona bowiem wyjścia poza wartości hedoniczne, konstytuujące w całości naszą cywilizację. Nawet w kręgach ekologicznych są one cenione, bo jakże często pod płaszczykiem kontaktu z naturą czy tak zwanej dzikości szuka się tam tylko doznań zmysłowych. Czy człowiek jest zdolny do tego, by wyjść w tworzeniu swojego życia poza wartości hedoniczne? Moją odpowiedź czytelnik już może sobie wyobrazić.

O Robertach klimatu

Poznałem niegdyś mężczyznę imieniem Robert. Powiedział mi, że za młodu lubił wdawać się w gorące dyskusje. Intrygującą cechą tych dyskusji było to, że często oponował swojemu interlokutorowi nawet wtedy, gdy w skrytości swego umysłu przyznawał mu rację. Czynił tak, jak mniemam, z wielu różnych powodów: z młodzieńczej przekory, z chęci afirmacji swojego ego, z pragnienia męskiej rywalizacji – whatever. W tych dyskusjach nie interesowało go dotarcie do jakkolwiek pojmowanej prawdy, czy tym bardziej osiągnięcie porozumienia z przeciwnikiem. Nic poza samą adolescencyjną rywalizacją. Jak to trafnie powiedziała mi pewna mądra kobieta, o pięknym imieniu Alicja, tacy faceci są niczym podlotki. Ledwo to opierzone, nie ma skrzydeł, a chciałoby latać wysoko i dyskutować.

Gdy dziś czytam wypowiedzi niektórych osób negujących zmiany klimatyczne, przypomina mi się ów żałosny Robert. Zawsze mają oni na podorędziu wypowiedzi typu: „Już tak było” i tuziny innych mitów klimatycznych. Już kiedyś nie było zimy, już kiedyś były większe temperatury, już kiedyś było większe stężenie CO2 itd. itp. Na tym opiera się mentalność Robertów klimatu – przeczyć dla samego przeczenia. Oczywiście denializm klimatyczny, tak jak każde zjawisko, ma genezę wieloczynnikową. Ja tu tylko wskazuję na jedną z wielu możliwych przyczyn – niedojrzały umysł, spełniający się tylko w przeczeniu, pozbawiony wiedzy i doświadczenia, z lubością wykorzystujący najgłupszy chyba błąd myślowy, jakim jest argumentum ad ignorantiam.

Robertyzm cechuje moim zdaniem głównie młodych mężczyzn, którzy tak jak nie panują nad swoją fizjologią, zawracając nią w głowie głupim kobietom, tak samo nie panują nad intelektualną maszynką, którą mają w głowie. Większość Robertów zresztą nigdy nie dojrzewa, pozostają wiecznymi chłopcami, szukającymi ekscytujących przeżyć (co jest prawdą także w przypadku wspomnianego Roberta). A cóż może być bardziej ekscytującego niż infantylne trolowanie w internecie? Dobrym przykładem robertyzmu jest stwierdzenie, które ostatnio napotkałem w dyskusji pod jednym z blogów. Jego autor był zdania, że skoro naukowcy nie mają 100% pewności co do antropogenicznego pochodzenia globalnego ocieplenia to nie jest ono „udowodnione”. Typowy efekt działania maszynki intelektualnej, która wyprodukuje dowolne zdanie, byle tylko jej posiadacz zaspokoił swój robertyzm. Strzeżcie się Robertów klimatu i nie wciągajcie się w dyskusje z nimi. Szkoda czasu.

O przewidywaniach filozofa

Trzydzieści lat temu, w eseju Czy możliwa jest chrześcijańska apokalipsa? Leszek Kołakowski napisał : „Po kilkudziesięciu latach szybkiego wzrostu gospodarczego i zawrotnego tempa postępu technicznego przyzwyczailiśmy się do myśli: 1) że w przyszłości postęp ten będzie trwał w nieskończoność, tak iż każdy z nas będzie miał coraz więcej wszystkiego, co życie może ofiarować; 2) że każdy z nas zasługuje na na to, aby mieć coraz więcej dóbr, jakie tylko może sobie wymarzyć, jeśli zaś tak nie jest, to z powodu złej woli takiego czy innego wroga, którego przeto należy zniszczyć; 3) że każdy ludzki problem można w zasadzie rozwiązać w sposób techniczny. Otóż, owe założenia – wszystkie fałszywe – są niezwykle rozpowszechnione w chrześcijańskim świecie, gdy tymczasem duchowe siły, mające się im przeciwstawić, są nad wyraz słabe i mało skuteczne.”

Wypada podziwiać wnikliwość filozofa, który już trzy dekady temu dostrzegł to, co wielu i dziś nie chce zobaczyć. Wbrew potocznemu wyobrażeniu filozofia nie jest oderwana od życia, jest mu najbliższa, bo polega na uważnym obserwowaniu tego, co dzieje się na świecie i w ludziach. Ta uważność pozwoliła Kołakowskiemu postawić powyższą diagnozę. Jak pisze dalej, fałszywość pierwszego przyzwyczajenia okaże się jeszcze za życia obecnych pokoleń, co już zaczyna się sprawdzać. Przyzwyczajenie drugie spowoduje jego zdaniem frustrację i pociągnie za sobą konflikty i wojny. Także to puka już do naszych drzwi. Co do trzeciego przyzwyczajenia, to także się nie myli, mamy bowiem plany, by kryzys klimatyczny zażegnać geoinżynierią, albo by budować więcej elektrowni atomowych. To jakby diabła belzebubem wyganiać, bo zawsze powtarzam, że fraza „co technika spieprzyła, technika naprawi” jest jedną z najgłupszych w historii ludzkiej myśli. Kołakowski stawia pod koniec swego eseju pytanie o to, czy nie będziemy „zmuszeni zrezygnować z naszych aspiracji, powściągnąć apetyty”. Cóż, tak czy inaczej się to stanie. Czy to poprzez świadome działanie ludzi – co jest nader wątpliwe – czy też na skutek globalnego kryzysu ekonomicznego konsumpcja spadnie, spadnie też populacja, do czego bez wątpienia przyczynią się wojny, ulubiona rozrywka homo sapiens.

Moi drodzy czytelnicy, witam zatem w nowym roku, w pierwszym roku ostatniej dekady, ostatniej dekady cywilizacji takiej, jaką znamy. Wchodzę w szósty rok prowadzenia mego bloga, na którym ostatnio dużo piszę o kwestiach klimatycznych, bo to obecnie najbardziej gorący – nomen omen – temat filozoficzny współczesności. Obyś żył w ciekawych czasach, tak podobno mawiali Chińczycy. Żyję w bardzo ciekawych czasach i będą one coraz bardziej ciekawe. Będę towarzyszył tym czasom, komentował na blogu. Kto chce niech czyta, kto nie chce niech nie czyta. Będę dawał tu głos owym „duchowym siłom”, które mogą się przeciwstawić utopijnym mrzonkom współczesnych umysłów. Taką siłą jest głęboka ekologia, oferująca odmienne spojrzenie na ludzkość i dotykający ją obecnie kryzys. Będę o tym pisał w ciągu tego roku. Ale także będzie tu obecny mój pesymizm, który według mnie jest niczym innym, jak tylko realistycznym spojrzeniem na rzeczywistość, a zatem pragmatycznym narzędziem służącym temu, by wyzwolić się w przemożnej siły różnych iluzji, w tym głównie od naiwnego optymizmu spod znaku „jakoś to będzie”.