Archiwa miesięczne: Grudzień 2021

O doświadczeniu zwanym Bogiem

Ludzie zapomnieli o Bogu. Mimo to cały czas o nim mówią. Niektórzy szukają go w kościołach, inni w księgach, jeszcze inni w zatraceniu się w ludziach. Ale nie tędy droga. Najłatwiej znaleźć go w sobie. I najtrudniej to odnalezienie wytrzymać. Bo gdy Bóg jest bezpośrednim doświadczeniem to najczęściej jest tym, czego najbardziej nie chcemy. Dobrze to doświadczenie wyraził C.G. Jung: „Wspominam Go, wzywam Go, kiedykolwiek używam Jego imienia ogarnięty gniewem czy lękiem, kiedykolwiek bezwiednie powiem: ‚O Boże’. Zdarza się tak, gdy spotykam kogoś lub coś potężniejszego od samego siebie. Jest to adekwatne imię nadane wszelkim zawartym we mnie emocjom, które biorą górę i podporządkowują sobie moją świadomą wolę i uzurpują sobie prawo do kontroli nade mną. Mianem tym określam wszystkie rzeczy, które gwałtownie i w sposób bezwzględny, stają na drodze mojej własnej woli, wszystkie rzeczy będące w niezgodzie z moimi subiektywnymi poglądami, planami i intencjami i zmieniające bieg mojego życia na lepsze lub gorsze. Zgodnie z tradycją nazywam potęgę losu – zarówno w jej pozytywnym jak i negatywnym aspekcie, o ile tylko jej źródło znajduje się poza moją kontrolą – ‚bogiem’, ‚osobistym bogiem’, ponieważ los ten wiele dla mnie znaczy, zwłaszcza gdy pojawia się w formie sumienia jako vox Dei, z którym mogę nawet rozmawiać oraz dyskutować”.

Jung, zgodnie ze swoim charakterem i chrześcijańskim wychowaniem, podkreśla gwałtowność swego doświadczenia i jego przemożność. Ponadto wielu jego czytelników podkłada pod jego słowa swoje własne, infantylne i dualistyczne rozumienie Boga jako jakiegoś pozaświatowego bytu. To powoduje najzabawniejsze nieporozumienia. Tacy czytelnicy są dobrym towarzystwie, bo na przykład taki Buber czy Frankl nie mogli też zrozumieć o co chodzi Jungowi. Prawie nikt nie pojmuje, że próbuje on temu tak obciążanemu kulturowo słowu przywrócić jego pierwotny sens. Dopiero gdy zapomnimy o tym obciążeniu, może dotrzeć do nas znaczenie jego słów: „Droga do poznania Boga rozpoczyna się od poznania siebie”.

Wracając do doświadczenia, u mnie jest trochę inaczej. Tak, ścieżkę mojego życia co chwila przecinają rzeczy, których nie chcę albo te, które sycą moje pragnienie. Owoce jednych i drugich są mi nieznane. Mogę jak Grek Zorba zakrzyknąć; „Bóg i diabeł to jedno!” Patrzę i zdumiewam się. Życie jest cudem i jednocześnie straszliwym cierpieniem. Nie wiem co robię i to nie-wiedzenie jest esencją mojego życia. Radośnie popełniam coraz większe błędy, ale cieszę się, bo wszystkie idą na mój własny rachunek. Nabijają kabzę mojego życia. Im jestem starszy, tym większe robię głupstwa. Wszystko przemija, ale też wszystko się rodzi. A ja gdzieś pośrodku, niesiony meandrami losu, obserwuję ptaka szybującego po niebie. Mój Bóg jest taoistą.

O pożytku z medytacji

Dawno temu zetknąłem się z medytacją zen. Nie byłem formalnym członkiem sanghi buddyjskiej, ale medytowałem sam albo od czasu do czasu w jakieś grupie. Jednym z podstawowych pożytków, jakie ma przynosić medytacja jest umiejętność skupienia się i wzrost naszej uważności. Mam nadzieję, że ci, którzy praktykowali o niebo dłużej niż ja uzyskali takie wyniki. I że teraz, gdy minęło od tamtych czasów ponad trzydzieści lat, ich umysły są już spokojne i uważne. A jeśli chodzi o mnie to zauważyłem, że chociaż formalnie nie medytuję, to powstał we mnie pewien nawyk. Celem medytacji bowiem jest właśnie wyrobienie sobie nawyków innego funkcjonowania naszego umysłu. Nawyki te mają zastąpić jego zwyczajowe, chaotyczne i egoiczne działanie. Tak więc w jakimś sensie medytuję od lat. A jaka to medytacja? Otóż za każdym razem, gdy zamykam drzwi od mieszkania, skupiam swoją uwagę na przekręcanym kluczu i klamce, którą naciskam, by sprawdzić, czy drzwi są zamknięte. W tej, trwającej dwie, trzy sekundy chwili nie myślę o niczym innym, jest tylko klucz i klamka. W ten sposób codziennie odbywam króciutkie sesshin, jak nazywa się w buddyzmie zen parodniową praktykę medytacyjną. Słowo to oznacza „połączenie umysłu”. Buddyści łączą swój mały umysł z wielkim umysłem, z naturą Buddy, lub czymś równie podniosłym, a ja – z kluczem i klamką. Z każdym zamknięciem drzwi rozwiązuję koan: „Czy każde zamknięcie jest odejściem?” Codziennie jestem na chwilę niczym innym, jak tylko kluczem i klamką, i w tej chwili – niestety, tylko w tej chwili – mój umysł jest spokojny i klarowny. W ten sposób jestem zawsze pewny tego, że zamknąłem drzwi, nigdy nie wracam, by to sprawdzić. Zawsze to jakiś pożytek z medytacji.

O pletyzmografie prąciowym

Pletyzmograf prąciowy to urządzenie, które mierzy poziom krwi w prąciu, co jest dosyć dobrym wskaźnikiem podniecenia seksualnego u mężczyzn. Wynalazł je wesoły Czech Kurt Freund. Tym urządzeniem zostało przeprowadzone badanie na grupie mężczyzn homofobicznie nastawionych i na takiej samej ilościowo grupie mężczyzn neutralnie nastawionych. Oglądali film z seksem homoseksualnym. Okazało, że w grupie homofobicznie nastawionej 56% badanych osiągnęło wysoki poziom podniecenia, 26 % umiarkowany, a reszta 0 %. W grupie neutralnie nastawionej aż ponad 60% w ogóle nie osiągnęła podniecenia a tylko 26 % umiarkowane podniecenie. Jak można zinterpretować uzyskane wyniki? Ponad 100 lat temu Sigmund Freud zastanawiał się nad źródłami homofobii i doszedł do wniosków, że wzmożona agresja wobec osób homoseksualnych może być symptomem postawy obronnej wobec własnych nieuświadamianych uczuć, które się żywi do osób tej samej płci.

I to było tyle jeśli chodzi o homofobię.

O samotności

Elias Canetti pisze:„Może w samotności wszystko dałoby się znieść. Ale człowiek przemawia z niej, a wszyscy go słuchają. Jeśli go nie słyszą, mówi głośniej. Jeśli wciąż go nie słyszą, zaczyna krzyczeć. Wówczas jest to raczej rozszalałe istnienie dla samego siebie niż samotność”. Jakże różnie można rozumieć samotność! Ale jedno jest wspólne – samotni jesteśmy wobec innych. Nawet anachoreta jest tym, kim jest, tylko dzięki temu, że istnieją ludzie, od których odszedł – i do których krzyczy. To nieubłagana dialektyka, której jakże gorąco zaprzeczają ci, którzy chcą być „naprawdę” samotni. Niestety, naszemu gatunkowi nie jest to dane. Nawet na najbardziej odległej wyspie na oceanie rozbitek jest tylko człowiekiem, czyli częścią ludzkości.

Jednak samotność ma bardzo dobry aspekt, o którym pisze Anthony Storr: „Sądzę, że zdolność do tworzenia to doskonała okazja do rozwoju osobistego w samotności. Większość z nas rozwija się i dojrzewa przede wszystkim w toku relacji z innymi. Naszą drogę przez życie określają wówczas przede wszystkim role, jakie przyjmujemy względem innych, gdy jesteśmy dzieckiem, nastolatkiem, małżonkiem, rodzicem czy dziadkiem. Artysta czy filozof zasadniczo dojrzewa w samotności. Jego drogę życiową charakteryzuje raczej dojrzałość dzieł, a nie relacje z innymi ludźmi”. Tak, bez wątpienia samotność to konieczny warunek wszelkiego tworzenia. Choć spotkałem się ze zdaniem, że także nad związkiem można pracować w samotności, to jednak jej właściwym owocem jest przede wszystkim „dojrzałość dzieł”, a w tym przypadku dojrzałość siebie, którą dopiero wtórnie możemy wnieść do związku. Wchodzimy w głąb siebie po to, by wydobyć ze sztolni naszej jaźni to, co nada sens naszemu życiu – albo chociaż to, co uchroni naszą integralność, jak twierdzi Storr – a co zarazem będzie czymś wartościowym dla innych, jak ocalone od spalenia dzieła Kafki. I dopiero te dzieła samotności są czymś co nas tworzy, czym możemy obdarzać. Kto nie umie być sam, nie umie też być z kimś innym.