Archiwa miesięczne: Lipiec 2022

O (nieosiągniętym) oświeceniu

Znałem niegdyś nieco starszego ode mnie mężczyznę, który lat praktykował buddyzm zen. Po ponad dwóch dekadach regularnej medytacji pod okiem nauczyciela wyznał kiedyś mojej znajomej, dlaczego nie odczuwa żadnych postępów w praktyce, nigdy bowiem nie dostąpił nawet najmniejszego kensio: „Wiesz – powiedział – to dlatego, że w tej linii nie ma autentycznego przekazu”. Chodziło o to, że jego amerykański nauczyciel zen opuścił swego japońskiego mistrza bez otrzymania od niego oficjalnego potwierdzenia swoich osiągnięć duchowych, zwanego inka. Gdy opowiadam o tej historii lubię parafrazować Bogusia Lindę: „Bo to zła linia była”.

O co jednak tak naprawdę chodzi? Wyrażone przez tego mężczyznę przekonanie było oparte o myślenie magiczne, jakże nieprzystające szanującemu się buddyście, które jednak kazało mu wierzyć, że łańcuch subtelnej energii, sięgający aż samego Buddy, zapewni mu oświecenie niejako w sposób automatyczny, wystarczy tylko, że spędzi dwadzieścia lat na poduszce, a fluid oświecenia napełni jego duszę. Tak można to ująć, ale bardziej wnikliwy opis takiej postawy daje Hesse w swej powieści Siddhartha. Jej bohater, tytułowy Siddhartha, napotyka w swych poszukiwaniach duchowych Buddę. Nie zostaje jednak jego uczniem, opuszcza go i tak to argumentuje: „Gdybym tedy został twoim uczniem, o Wzniosły, boję się, że przydarzyłoby się tak, iż moje ja doznałoby tylko pozornego, złudnego tylko wybawienia i ukojenia, naprawdę zaś żyłoby dalej jak przedtem i rosło, gdyż moją jaźnią stałaby się wówczas twoja nauka, moja przynależność do ciebie, moja miłość do ciebie, wspólnota twoich mnichów”.

Tak, to główna pokusa ludzi religijnych. Założyciel religii – Budda czy Jezus – oferuje im wizję pewnego celu, wolności czy zbawienia. Ta wizja jest pokusą dla ja. Odczuwa ono pragnienie by w swym dążeniu do wolności utożsamić się z naukami, sanghami, mistrzami. Z tego pragnienia korzystają pośrednicy, tacy jak Mahakaśjapa czy św. Paweł, i mówią: „Wstąp na ścieżkę nauki, przystąp do zakonu, a tym samym osiągniesz wyzwolenie i zbawienie”. I miliony poszukujących wpadają w ową muchołapkę, tworzą struktury i hierarchie, nędzne ersatze wolności. Potem kolejne pokolenia wstępują do szkół i zakonów, zwabione obietnicami dóbr duchowych, które mają ich wybawić od cierpień tego świata. Nie wiedzą, że jedynym celem sangh i kościołów jest to, by uchronić swoich adherentów przed przeżyciem źródłowego doświadczenia. Oferują zamiast tego gotowe obiekty utożsamienia, będące wytworami ja i pułapkami dla ja – czymże bowiem jest ja, jak nie nieustannym pragnieniem utożsamiania się ze wszystkim?

Ów mężczyzna dalej praktykuje buddyzm zen. Jednocześnie zajmuje się regresingiem i kontaktem z wyższą jaźnią i podobnymi rzeczami, które buddyzm zen uważa za makjo, czyli złudzenia duchowe. Nie przeszkadza to mu zapewne, a nawet dostarcza pewnych profitów i najsłodszej iluzji, iż zajmuje się duchowością. Cóż, każdy nieustannie dąży do celu, który niknie na horyzoncie. A tym horyzontem tym jest ja, równie nieuchwytne jak horyzont i równie zwodliwe.

O cieniu

Niedawno w jarmarcznej przestrzeni Facebooka zamieściłem słowa Hermana Hessego: „Gdy nienawidzimy jakiegoś człowieka, nienawidzimy w jego obrazie czegoś, co tkwi w nas samych. Nie oburza nas bowiem coś, czego w nas samych nie ma”. Wywołały one skrajne reakcje. Większość chwaliła wnikliwość obserwacji, ale najciekawsze były reakcje negatywne. Jedne dosadnie stwierdzały, że to bzdura, inne próbowały bronić tzw. słusznego gniewu skierowanego na złych ludzi. Oto jedna z nich: „Nienawidzę na przykład ‚ludzi’ werbujących w krajach trzeciego świata dzieci-żołnierzy, albo katów będących członkami karteli w w.w. państwach wykonujących brutalne i okrutne egzekucje, według prawa które owe kartele ustanowiły, co nie świadczy o tym, że mam w sobie wewnętrznego sadystę, bądź chęć niszczenia przyszłości dzieciom”. Na moją uwagę, że to może być naiwność, iż uważamy się jeno za dobrych, a nie znamy naszego „wewnętrznego sadysty”, otrzymałem odpowiedź: „Wydaje mi się to w miarę oczywiste, że nie jestem chory psychicznie, nic w moim życiu nie sprawiło, że mógłbym być, ani nie przejawiam żadnych objawów choroby. Każdy zdrowy człowiek brzydzi się okrucieństwem i jest to raczej coś normalnego w co nie należy wątpić ani podważać. Czy mam w takim razie zakładać, że ludzie, w których takiego ‚wewnętrznego sadysty’ nie ma, nie będą żywić jeśli nie nienawiści, to przynajmniej mocno negatywnych uczuć w stosunku do takich osób?”

Taka argumentacja jest typowa dla pewnego rodzaju ludzi, którzy uważają się za normalnych i zdrowych i co najwyżej żywią zdrową nienawiść do tych naprawdę złych. Parafrazując słowa Jezusa widzą oni belkę w oku bliźniego, ale nie widzą źdźbła w swoim. Nie pojmują, że uwaga Hessego ma prowadzić do samopoznania, do którego dochodzi dzięki cofnięciu projekcji. Zło jest realne i możemy tylko wtedy stawić mu czoła, gdy rozpoznamy je w sobie. Nigdy nie możemy bowiem być absolutnie pewni tego, co w nas siedzi, a zdrowe oburzenie służy jedynie samousprawiedliwieniu. Poza tym, warto pamiętać, że Adolf Eichmann był wzorowym mężem i ojcem, doskonałym urzędnikiem i nigdy nie tknął własnoręcznie żadnego Żyda. Ja, gdy spotkam człowieka, który twierdzi że ma czyste sumienie, zmykam gdzie pieprz rośnie, by nie oberwać od niego projekcją cienia – bycie obiektem moralizowania nie jest moim ulubionym sportem.

Wszelako w cieniu są elementy nie tylko negatywne, ale i pozytywne. Nie tylko ciemność, ale i światło, jak mawiają ci nastawieni bardziej poetycko. To wewnętrzne dobro też ulega projekcji, najczęściej na postacie uosabiające najwyższe wartości, czy to religijne jak Jezus czy Budda (wtedy mamy do czynienia ze zjawiskiem wiary) czy realne, jak osoba ukochana, guru, polityk, gwiazda filmowa itd. W tym przypadku rzadziej zgłaszane są obiekcje, bo lubimy się pławić w blasku wspaniałych ludzi. Jednak wycofanie tych projekcji jest jeszcze bardziej wartościowe. Jeśli w jakieś osobie pociąga mnie jej mądrość – to ta mądrość jest we mnie; jeśli widzę kogoś jako wcielenie ciepła i wrażliwości – to te cechy są we mnie. To nie oznacza, że nie nie ma ludzi mądrych i dobrych. Każda projekcja ma bowiem jakiś punkt zaczepienia w przedmiocie. Ostatecznie jednak wszelkie projekcje są iluzją w tym sensie, że składają się z nierozpoznanych elementów naszego cienia. Dlatego warto rozpoznać, że jesteśmy zdolni i do zła i do dobra, a nie tropić ich na zewnątrz jako cech przypisywanych innym ludziom. Bóg i diabeł są w nas, w naszym wnętrzu rozgrywa się cała komedia i tragedia wszechświata.

O fundamentalnej samotności

Najbardziej bolesne jest to, że można przez całe życie nie spotkać nikogo, kto by dzielił z nami przestrzeń naszej duszy. A to znaczy, że możemy pozostać fundamentalnie samotni przez całe życie. Że nasze związki to ulotne złudzenia, pryskające niczym bańki mydlane, wcześniej lub później okazujące swoją nicość. Że jesteśmy samotni jak w obliczu śmierci, gdy zabieramy z sobą całą wewnętrzną przestrzeń i pozostaje po nas tylko parę złudzeń w pamięci tych, z którymi nadaremno próbowaliśmy być. Jak pisał św. Paweł:„Praeterit enim figura huius mundi”. Przemija bowiem postać tego świata. My też przemijamy, nic z nas nie pozostaje. Tylko parę iluzji i rozczarowań, czyli to, czym byliśmy za życia.

O wolności od słów

We wczesnych klasach podstawówki, gdy wracałem piechotą do domu – co trwało dwadzieścia minut co najmniej, drogą wiodącą przez chwilę przez cichą i piękną okolicę – znalazłem sobie ciekawe zajęcie dla mej wyzwolonej wreszcie z ogłupiającego kontaktu z nauczycielkami głowy. Zapewne od jakiegoś kolegi usłyszałem, że gdy powtarza się krótką chwilę słowo „masło” zamienia się ona w „słoma”. Warto spróbować. Ja spróbowałem i zachęcony tym przykładem zacząłem także w kółko powtarzać inne słowa. „Drzewo”, „chmura”, „Bóg”, „dom”, „szkoła”, „dobry”, „miłość” i wiele innych. I co? Efekt był o wiele ciekawszy niż tylko zmiana znaczenia słowa. Wszystkie one się rozpływały po chwili w szelest pozbawionych najmniejszego sensu dźwięków. Przestawały nazywać, rozpuszczały się jak kostka lodu na słońcu i już nie wiedziałem, czym jest to, co miały uchwytywać.

To doświadczenie było jednym z paru wyzwalających doświadczeń mego dzieciństwa i młodości. Bardzo wcześnie odkryłem, że nazwy nic nie nazywają. Nie umiałem wtedy sobie tego w pełni uzmysłowić, ale poczułem, że słowa są tylko pozorem, powierzchnią, że nic tak naprawdę same w sobie nie zawierają, nic nie znaczą. Ktoś mógłby naiwnie zapytać: to dlaczego zostałem filozofem? No właśnie dlatego. Bo doświadczyłem, że słowa są puste. Nic dziwnego, że moimi ulubionymi filozofiami są buddyzm i pokrewny mu taoizm. Według nich rzeczy to tylko konglomeraty doświadczeń określane jakaś nazwą, którym z tego powodu przypisujemy substancjalność. Mówimy „stół” i uznajemy tym samym, że coś takiego istnieje. A to tylko nazwa dla pewnego ciągu percepcji, nie mającego immanentnego istnienia. Wszystko jest puste, wszystko jest wolne. Gdy sobie to uświadomimy, wyzwalamy się, także od „ja”, tej najbardziej uporczywej ze wszystkich nazw.

O samorealizacji

Zagadnienie samorealizacji jest bardzo szerokie, można ją ujmować na dziesiątki sposobów. Prowadząc seminarium o samorealizacji trwające cały semestr zawsze mam poczucie niewyczerpania tematu. Dodam zatem w kolejnym roku do tematyki zajęć uwagi polskiego filozofa, Henryka Elzenberga, zmarłego w 1967 roku. Napisał on: „Stawaj się tym, kim chciałbyś być! Czyń, co chcesz, ale nie bądź amebą! Postępuj tak, aby postępowanie twoje nie mogło być uważane przez nikogo za obowiązujący precedens”. Zwięzłe i genialne słowa, genialna parafraza imperatywu kategorycznego Kanta. Elzenberg proponuje nam bycie człowiekiem na inny sposób niż Kant. Według niego różnimy się od zwierząt nie powszechnym prawem moralnym, ale swoją indywidualnością. Świat zwierzęcy jest piękny, jednak przeznaczeniem każdego pokolenia ameb jest jak najdoskonalsze powtarzanie życia swoich poprzedniczek – aby przetrwać. Człowiek natomiast, w buncie przeciw swej zwierzęcej naturze, stara się prowadzić życie, które jest przesycone jego indywidualnością. A to znaczy: niepowtarzalne, nie do naśladowania. Nie wystarczy jednak być ekscentrycznym czy dziwacznym, stawać okoniem wobec społeczeństwa, bo sprzeciwiając się kolektywnym wzorcom życia stajemy się tylko ich negatywnymi odlewami. W przeciwieństwie do egoistycznych ekscesów samorealizując się szukamy tego, co stanowi naszą substancję wewnętrzną i ją urzeczywistniamy. Stajemy się sobą wykorzystując tkwiące w nas twórcze siły. Wtedy doświadczamy siebie, ale właśnie nie egoistycznie, bo w akcie tworzenia samych siebie wykraczamy poza nasze „ja”. Samorealizacja to samotranscendencja, jak pisał Viktor Frankl, a nie pieszczenie ego; to tak naprawdę ucieczka od cierpienia, jakie daje skupianie się na sobie.

Samorealizacja nie jest łatwa. Trudno być sobą, łatwiej naśladować, małpować innych. Lubię czytać biografie filozofów i twórców kultury, odczuwając pragnienie by się na nich wzorować. Całe szczęście okazuje się, że jestem inny, że nie umiem tak tworzyć jak oni. Jeżeli coś robię to zauważam, że robię to inaczej, na swój własny sposób. Nie da się powtórzyć tego, co jest indywidualnym osiągnięciem, bo każdy twórczy akt jest z definicji nie do powtórzenia. Myślę, że samorealizacja dlatego jest tak trudna, bo stawia przed nami zadanie, które nie ma precedensu. Nikt taki jak ja dotąd nie żył. Tak, każdy sobie może tak pomyśleć, ale doświadczenie tego jest niesamowicie trudne. Sam tak pomyślałem o sobie w wieku 12 lat. Ale czy teraz, po 46 latach, jest to rzeczywistością mojego życia? Czy nie jestem może amebą, łudzącą się, że jest człowiekiem? Czy jestem tym, co mi się przydarza, czy też moje wybory tworzą mnie? Na dziś wiem tylko, że każda odpowiedź na te pytania, czy to twierdząca czy przecząca, zaburzyłaby jedynie strumień tego, co nazywam sobą. Samorealizacja zawiera w sobie też sokratejskie „nie wiem”, najbardziej szlachetne słowa, jakie może wypowiedzieć człowiek.