We wczesnych klasach podstawówki, gdy wracałem piechotą do domu – co trwało dwadzieścia minut co najmniej, drogą wiodącą przez chwilę przez cichą i piękną okolicę – znalazłem sobie ciekawe zajęcie dla mej wyzwolonej wreszcie z ogłupiającego kontaktu z nauczycielkami głowy. Zapewne od jakiegoś kolegi usłyszałem, że gdy powtarza się krótką chwilę słowo „masło” zamienia się ona w „słoma”. Warto spróbować. Ja spróbowałem i zachęcony tym przykładem zacząłem także w kółko powtarzać inne słowa. „Drzewo”, „chmura”, „Bóg”, „dom”, „szkoła”, „dobry”, „miłość” i wiele innych. I co? Efekt był o wiele ciekawszy niż tylko zmiana znaczenia słowa. Wszystkie one się rozpływały po chwili w szelest pozbawionych najmniejszego sensu dźwięków. Przestawały nazywać, rozpuszczały się jak kostka lodu na słońcu i już nie wiedziałem, czym jest to, co miały uchwytywać.
To doświadczenie było jednym z paru wyzwalających doświadczeń mego dzieciństwa i młodości. Bardzo wcześnie odkryłem, że nazwy nic nie nazywają. Nie umiałem wtedy sobie tego w pełni uzmysłowić, ale poczułem, że słowa są tylko pozorem, powierzchnią, że nic tak naprawdę same w sobie nie zawierają, nic nie znaczą. Ktoś mógłby naiwnie zapytać: to dlaczego zostałem filozofem? No właśnie dlatego. Bo doświadczyłem, że słowa są puste. Nic dziwnego, że moimi ulubionymi filozofiami są buddyzm i pokrewny mu taoizm. Według nich rzeczy to tylko konglomeraty doświadczeń określane jakaś nazwą, którym z tego powodu przypisujemy substancjalność. Mówimy „stół” i uznajemy tym samym, że coś takiego istnieje. A to tylko nazwa dla pewnego ciągu percepcji, nie mającego immanentnego istnienia. Wszystko jest puste, wszystko jest wolne. Gdy sobie to uświadomimy, wyzwalamy się, także od „ja”, tej najbardziej uporczywej ze wszystkich nazw.

Czytając podczas studiów wywody niektórych filozofów, znalazłem pogląd, że rzeczy nie zależą od przypisanych im nazw. Że nazwy służą tylko do klasyfikowania rzeczy. Bez nich nie moglibyśmy się komunikować werbalnie. Przenosząc ten pogląd na otaczający nas wszechświat, wypada powiedzieć, że on także nie zależy od przypisanej mu nazwy. Jest jaki jest. Istnieje bo istnieje. Czy kieruje się sensem i celem? A jakie to ma znaczenie dla życia, które po prostu jest? Muszę przyznać, że pozwoliło mi to w dużym stopniu uniezależnić się od reguł życia w stadzie i od ulegania pokusie, by moim życiem zawiadywał jakikolwiek wódz. Uświadomienie sobie wolności własnego istnienia to najważniejsza ze sztuk – trawestując powiedzenie Moksa o kinie w Va Bank II.
PolubieniePolubienie
A jak mawiał Jung – włożyłem wiele wysiłku by się utwierdzić poza słowami.
PolubieniePolubienie