Znałem niegdyś nieco starszego ode mnie mężczyznę, który lat praktykował buddyzm zen. Po ponad dwóch dekadach regularnej medytacji pod okiem nauczyciela wyznał kiedyś mojej znajomej, dlaczego nie odczuwa żadnych postępów w praktyce, nigdy bowiem nie dostąpił nawet najmniejszego kensio: „Wiesz – powiedział – to dlatego, że w tej linii nie ma autentycznego przekazu”. Chodziło o to, że jego amerykański nauczyciel zen opuścił swego japońskiego mistrza bez otrzymania od niego oficjalnego potwierdzenia swoich osiągnięć duchowych, zwanego inka. Gdy opowiadam o tej historii lubię parafrazować Bogusia Lindę: „Bo to zła linia była”.
O co jednak tak naprawdę chodzi? Wyrażone przez tego mężczyznę przekonanie było oparte o myślenie magiczne, jakże nieprzystające szanującemu się buddyście, które jednak kazało mu wierzyć, że łańcuch subtelnej energii, sięgający aż samego Buddy, zapewni mu oświecenie niejako w sposób automatyczny, wystarczy tylko, że spędzi dwadzieścia lat na poduszce, a fluid oświecenia napełni jego duszę. Tak można to ująć, ale bardziej wnikliwy opis takiej postawy daje Hesse w swej powieści Siddhartha. Jej bohater, tytułowy Siddhartha, napotyka w swych poszukiwaniach duchowych Buddę. Nie zostaje jednak jego uczniem, opuszcza go i tak to argumentuje: „Gdybym tedy został twoim uczniem, o Wzniosły, boję się, że przydarzyłoby się tak, iż moje ja doznałoby tylko pozornego, złudnego tylko wybawienia i ukojenia, naprawdę zaś żyłoby dalej jak przedtem i rosło, gdyż moją jaźnią stałaby się wówczas twoja nauka, moja przynależność do ciebie, moja miłość do ciebie, wspólnota twoich mnichów”.
Tak, to główna pokusa ludzi religijnych. Założyciel religii – Budda czy Jezus – oferuje im wizję pewnego celu, wolności czy zbawienia. Ta wizja jest pokusą dla ja. Odczuwa ono pragnienie by w swym dążeniu do wolności utożsamić się z naukami, sanghami, mistrzami. Z tego pragnienia korzystają pośrednicy, tacy jak Mahakaśjapa czy św. Paweł, i mówią: „Wstąp na ścieżkę nauki, przystąp do zakonu, a tym samym osiągniesz wyzwolenie i zbawienie”. I miliony poszukujących wpadają w ową muchołapkę, tworzą struktury i hierarchie, nędzne ersatze wolności. Potem kolejne pokolenia wstępują do szkół i zakonów, zwabione obietnicami dóbr duchowych, które mają ich wybawić od cierpień tego świata. Nie wiedzą, że jedynym celem sangh i kościołów jest to, by uchronić swoich adherentów przed przeżyciem źródłowego doświadczenia. Oferują zamiast tego gotowe obiekty utożsamienia, będące wytworami ja i pułapkami dla ja – czymże bowiem jest ja, jak nie nieustannym pragnieniem utożsamiania się ze wszystkim?
Ów mężczyzna dalej praktykuje buddyzm zen. Jednocześnie zajmuje się regresingiem i kontaktem z wyższą jaźnią i podobnymi rzeczami, które buddyzm zen uważa za makjo, czyli złudzenia duchowe. Nie przeszkadza to mu zapewne, a nawet dostarcza pewnych profitów i najsłodszej iluzji, iż zajmuje się duchowością. Cóż, każdy nieustannie dąży do celu, który niknie na horyzoncie. A tym horyzontem tym jest ja, równie nieuchwytne jak horyzont i równie zwodliwe.
