Archiwa miesięczne: Czerwiec 2023

O południu życia

Wszyscy znają frazę z Horacego: Carpe diem. Zwykle jest tłumaczona jako „chwytaj dzień”. Jednak łacińskie carpo odnosi się do znacznie łagodniejszego działania, które można powiązać z kwiatem albo owocem. Można by powiedzieć, że chodzi o rozkoszowanie się czymś, a nie o zawładnięcie. Horacy nam mówi: nie chwytaj dnia kurczowo, tylko dlatego że przemija zbyt szybko, raczej smakuj go niczym owoc rozpływający się w twoich ustach, albo wąchaj jak spotkany przy drodze kwiat, którego nie zrywasz. Uwolnij się od pokusy posiadania chwili, bądź w niej, a potem pozwól jej odpłynąć, niczego nie oczekując. Bo Horacy pisze też: Quam minimum credula postero – „jak najmniej ufaj przyszłości”; pozostań w teraźniejszości, bo nie ma niczego poza nią.

Tak się właśnie teraz czuję, siedząc na balkonie pogrążony w lekturze dobrej książki; podnoszę oczy, rozkoszując się błękitem nieba, i wiem, że jestem w południu mojego życia. Słońce stoi w zenicie, nic mi nie brakuje, niczego nie chcę, do niczego nie dążę. Jest południe, jestem spokojny, spełniony, żadne niepokojące myśli nie nawiedzają mojego umysłu. Spoglądam w górę, mrużę oczy w słonecznym blasku, czuję ciepło na skórze, jest cicho, i wiem, dobrze wiem, że nic mi więcej nie potrzeba.

O ego raz jeszcze

W 1998 roku Matthew Botvinick i Jonathan Cohen, psychiatrzy z uniwersytetu w Pittsburghu, przeprowadzili słynny eksperyment z użyciem gumowej ręki. Badani obserwowali leżącą przed nimi gumową rękę, podczas gdy ich własna była zasłonięta ekranem. Pozostająca na widoku ręka gumowa i ręka rzeczywista na ekranem były jednocześnie dotykane. Okazało się, że w krótkim czasie, nawet jednej minuty, gumowa ręką zaczynała być odczuwana jako własna i badana osoba doznawała kolejnych dotknięć jako odczuwanych w niej. Badacze wykazali w ten sposób, że ludzka świadomość ma wrodzoną tendencję do budowania pewnego obrazu całości swojego ciała, do tworzenia jego wyobrażenia poprzez inkorporowanie wszelkich doznań zmysłowych. Ta tendencja odnosi się także do wszelkich innych cech, nie tylko fizycznych, ale i psychicznych. Na ich podstawie budujemy obraz siebie, który nazywamy zwykle ego. Jego istotą jest to, że powstaje wtedy, gdy do obrazu samych siebie włączymy swoje akty poznania samych siebie! Tak zaistniałe ego odpowiada (i jest wyrazem) za nasze poczucie „mojości”: mamy nasze myśli, nasze uczucia, nasze ciało.

Jak dobrze wiemy, zmysły człowieka prezentują tylko bardzo ograniczony wycinek rzeczywistości fizycznej. Funkcjonująca w oparciu o nie świadomość jest bardziej organem selekcji informacji przychodzących ze świata niż jego poznawania. Na tych wąskich podstawach jest budowane naszego ego. Służy ono dobrze przetrwaniu jednostki, ale nie poznaniu tego, jaka jest rzeczywistość, która ją otacza. Ego to druga strona monety, której pierwszą stroną jest obraz świata, jaki tworzy nasza świadomość z tak niepełnych danych. Ego jest sposobem konceptualizacji tego cząstkowego doświadczenia, ale jest też dążnością, by do tego cząstkowego doświadczenia włączać to wszystko, co odnosi się do ciała, jak to pokazuje eksperyment z gumową ręką. Konceptualizacja prowadzi do wytworzenia pojęcia, a pojęcie to coś, co „pojmuje” jakąś treść, to inkorporacja naszego doświadczenia w obręb świadomości, a zatem w bardzo ograniczony sposób. Ego jest takim właśnie pojęciem, centralnym pojęciem, wokół którego grupują się inne pojęcia kształtujące nasz odbiór rzeczywistości. Technicznie można je określić mianem metareprezentacji nadbudowanej na prezentacjach obrazów rzeczywistości w naszym mózgu. Wydaje się, że dążenie do integracji obrazu rzeczywistości, stworzenie całości z mnóstwa odrębnych doznań zmysłowych jest jedną z najważniejszych funkcji naszego umysłu. Jednak to ona właśnie doprowadziła do powstania ego jako fenomenalnego wyrazu owej integracji, który wyodrębnił się od pozostałych treści świadomości, poczynając swe istnienie w pętli samoodniesienia.

Ujmując to w innej metaforyce – ego to swego rodzaju okno, przez które patrzymy na świat, ale którego nie jesteśmy świadomi – ta nieświadomość to właśnie to, co czujemy jako „ja jestem”. Ego to obraz, który nie jest świadom sam siebie jako obrazu. Dlatego poszerzenie świadomość, na przykład w czasie praktyk medytacyjnych, powoduje, iż ego zanika, stając się tylko tym, czym zawsze było: strumieniem wrażeń, jak o tym pisał David Hume. Jawi się wtedy jako jako błąd poznawczy i rozpoznane jako takie odchodzi. Błąd ten ma wszelako swoją podstawę, w której jest dobrze ugruntowany, jest zatem w pewnym sensie błędem nieuniknionym. Podstawą tą jest nasze ciało. Bez nieustannego, trwającego całe życie dopływu bodźców z i za pośrednictwem ciała, ego by nie zaistniało. Spory wpływ na jego powstanie mają też inni ludzie, sami wyposażeni w ego i spoglądający na nas od kołyski jako na ludzi wyposażonych w ego. Relacje społeczne są bowiem silnym czynnikiem współgenerującym ego w jednostce. Jak pisał Arystoteles, jesteśmy zwierzęciem społecznym, a poza wspólnotą polis człowiek jest zwierzęciem albo bogiem.

Czy możliwe jest inne funkcjonowanie świadomości niż to oparte na ego? Co najmniej od czasów Upaniszad na taką możliwość wskazywały rozliczne tradycje duchowe. Rozmaite wybitne jednostki, takie jak Budda, rozpoznawały, że możliwie jest osiągnięcie transegoicznej podmiotowości, świadomości niedualnej, opisywanej w upaniszadzie Mandukja jak stan czwarty (turija). A w naszych czasach C.G. Jung pisał o jaźni, archetypie całości psychicznej, ujmując w tym pojęciu stan dynamicznej jedności świadomości i nieświadomości, relatywizujący ego, przenoszący je z roli podmiotu psychiki do statusu przedmiotu danego świadomości. Ego to niesamowite osiągnięcie ewolucji, musi jednak być przekroczone, gdyż jest tylko ograniczonym ewolucyjnie sposobem na osiągnięcie jedności obrazu świata. W doświadczeniach medytacyjnych i mistycznych zostaje ono zniesione. Nie zanika całkiem, ale zajmuje swoją właściwą pozycję, jako jedno z pojęć pomiędzy innymi pojęciami zaludniającymi nasz umysł.

O pociesze

To, że każda religia daje pociechę, jest oczywiste. Po to wszak pojawiły się w tym świecie. Idę o zakład, że również każda filozofia, nawet podobno takich pesymistów jak Schopenhauer czy Cioran, daje pociechę. Także nauka jest pełna pociechy w swym dążeniu do intersubiektywnej prawdy i w pragmatyzmie techniki. A cóż innego jak pociecha przyciąga wrażliwe na piękno jednostki do sztuki? Wbrew Freudowi, cała kultura jest źródłem pociechy. Ale ultymatywną pociechą jest samobójstwo – skoro nie mogę nigdzie znaleźć pociechy, niech chociaż nie odczuwam jej braku. Wszystko zatem, co czyni człowiek, jest albo pociechą albo ma na celu pociechę. Życie to nie przeciwstawianie się entropii (a jak wskazuje współczesna nauka, entropia nie jest tak straszna, jak ją Boltzmann malował – cóż za pociecha!), o nie! – życie to pęd ku pociesze. Jeżeli tak zdefiniujemy życie, bezprzedmiotowe staje się pytanie: „Dlaczego ludzie muszą mieć coś, co ich pociesza?” Po zadaniu takiego pytania świat staje się zagadką, a życie na nim zaczyna tak nieznośnie uwierać, że szukamy natychmiastowej… pociechy.

Pociecha, o ile ma być prawdziwa, musi być skuteczna. Najbardziej efektywne pod tym względem wydaje się być całkowite wstrzymywanie się od zadawania pytań metafizycznych. Pytań metafizycznych nie stawiamy sobie w dwu przypadkach: albo gdy jesteśmy dżdżownicą lub też gdy metodycznie powstrzymujemy się od zadawania takich pytań. To drugie oznacza powstrzymywanie się od myślenia w ogóle. Dlatego dionizyjska mądrość Greków mówiła, że najlepiej człowiekowi nie narodzić się w ogóle, a już narodzonym zalecała jak najszybszą śmierć; natomiast apollińska mądrość Hindusów zachwalała natychmiastową nirwanę. Co do chrześcijan, dobry chrześcijanin to chrześcijanin, który nie myśli. Każdy szuka pociechy – jednym wystarcza soczyste przekleństwo, inni nie spoczną, póki nie stworzą totalnego systemu metafizycznego czy religijnego.

Oto, co mam do powiedzenia: nieustanne zapytywanie naprawdę nic nie daje. Jest tylko jeden świat, tylko jedno rozwiązanie, tylko jeden wysiłek. W średniowieczu wystarczyło stwierdzić ora et labora; dzisiaj wybór dróg życia jest obfitszy. W każdym razie pociechę z ust Epikura odnośnie bogów i śmierci należy stosować notorycznie i nie pytać wciąż „kto” lub „co” zrzuciło cegłę na naszą głowę. Świat nasz, tak żywo pulsujący w czasie i przestrzeni, odznacza się bowiem pewną piękną koniecznością, koniecznością faktu. Gdyby nią nie dysponował, nie moglibyśmy go podziwiać. Umysł ludzki jest wyposażony mocą tej konieczności w zdolność do wybiegania w przyszłość; może przewidywać, ale przewidywaniu temu podlegają jedynie możliwości. Otóż pociecha to nic innego jak możliwość, co do której żywimy nadzieję, że stanie się faktem. Prawie wszyscy ludzie są tak niecierpliwi, że to, co daje im pociechę uznają za fakt, popełniając niewybaczalny błąd przejścia od możliwości do faktyczności. Mechanizm ten można nazwać ideologizacją pociechy, tj. uznaniem jej za rzeczywistość, czyli za coś, co może być przyczyną naszych czynów. Pociecha powinna jednak zostać jedynie możliwością, czystą potencjalnością, gdyż inaczej wyradza się w lęk przed rzeczywistością.

Jakie zatem jest wyjście? Tylko powstrzymanie się od wszelkich pociech może dać, by tak rzec, ostateczną pociechę. To eschatologiczne epoche, stanowiącepodstawowy warunek dobrego życia. A zatem, podsumowując, nie ma żadnej pociechy, shit happens, a paragraf 22 obowiązuje. Nad portalem kobiecego łona, przez które wchodzimy na ten świat, winien widnieć napis: Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate. Każdy bowiem, kto świadomie na ten świat patrzy, nie pragnie żadnej pociechy, a interesuje go tylko jedna rzecz: to, jak najszybciej ten świat opuścić. Nie przez samobójstwo czy inną głupotę, ale przez rozpoznanie, że nie ma nikogo, kto miałby pragnąć jakiejkolwiek pociechy.

O esencji miłości

Pisałem już o zakochaniu. Jest ono prostym odzwierciedleniem, wzajemną projekcją. Miłość jest niewyobrażalnie trudniejszym tematem, spróbuję jednak coś o niej powiedzieć. Jeśli podejmując to zdanie polegnę, proszę mi wybaczyć. Jednak spróbuję. Istota miłości polega na tym, że przyjmujemy, akceptujemy drugiego człowieka. Należy jednak dokładniej powiedzieć, na czym to przyjęcie polega. Przyjmujemy kochanego przez stworzenie mu w naszym wnętrzu przestrzeni, do której on może wejść, zagościć się w niej i rozwinąć; a być może także zakwitnąć i przynieść owoc. I teraz to, co najważniejsze – taka miłość tworzy się przez akt ustąpienia, cofnięcia się w siebie i dania miejsca ukochanej. Jak matka czyni w swym ciele miejsce dla dziecka, tak osoba kochająca tworzy w sobie miejsce, w którym przyjmuje ukochaną. Jakaś część matki umiera i zmartwychwstaje w dziecku. Podobnie dzieje się w miłości do partnerki czy partnera. Miłość to nie wyjście ze swoimi pragnieniami do drugiej osoby, to ruch wprost przeciwny; to zapewnienie wolności, wewnętrzne przyzwolenie na to, by osoba kochana urzeczywistniała siebie w naszym związku. Bowiem miłość to pozwolenie na to, by kochana osoba powróciła do siebie, poznała siebie. Pomimo wszelkich podziałów i różnic.

Jak przebiega dynamika miłości? Jak rozgrywa ona ową wydawałoby się nierozwiązywalną kwestię oddzielenia i samoistności kochających się osób? Opowiem pewną historię. Powiedziane jest, że czas i przestrzeń są przyczyną cierpień, a wielość jest przyczyną sporów. Chasyd mówi: na świecie jest mało miejsca, bo jeden chce wejść na miejsce drugiego. Biorę zatem jabłko, tak piękne, że aż przykro zjeść je samemu. Podaję je mej ukochanej, piękne i dar. Jej oczy się śmieją, a ręce ukochanej d z i e l ą otrzymany dar – dla m n i e i dla n i e j. Podaje mi swoją c z ę ś ć, sięgając dłonią poprzez c z a s i p r z e s t r z e ń ku mnie. Rozkoszujemy się smakiem o b o k siebie. Tak niewiele potrzeba by dzięki wielości odkryć jedność.

A skoro jesteśmy przy chasydyzmie to pójdźmy dalej i nieco dawniej. W kabale Izaaka Lurii centralne miejsce zajmuje pojęcie cimcum, które należy rozumieć jako wycofywanie się Boga z jakiegoś miejsca, po to by świat mógł powstać. Świat mógł zostać stworzony tylko dlatego, że Bóg się w pewnym sensie skurczył, odszedł do własnego wnętrza. I to jest najdoskonalsza metafora miłości. Bóg kocha swoje stworzenie, a by mogło ono w ogóle zaistnieć i rozkwitnąć, daje mu miejsce w sobie ku temu. W ten sposób chroni stworzenie przed rozpłynięciem się w nim. Bóg jest w tym ujęciu matką, która daje miejsce swemu dziecku. Podobnie kochający daje miejsce kochanej, by była sobą, by realizowała swe najistotniejsze pragnienia. Kochający woła do kochanej: „Stań się sobą!” Bo miłość jest aktem stworzenia, a akt stworzenia jest aktem ofiary. Dzisiaj psychologowie mówią o dawaniu przestrzeni, ale chcę pokazać, że metafora przestrzeni to o wiele głębsza i starsza idea, sięgająca swoimi korzeniami archetypowego podłoża naszej psychiki. Bo miłość to coś większego niż tylko ty i ja.

To czyni miłość tak trudną. Mężczyźni zwykle się szybciej zakochują, ale miłość jest dla nich wyzwaniem, wyzwaniem dla ich ego. A że współcześnie są bardzo niepewni i krusi, kochać nie potrafią, otorbiają się w sobie. Zwykle rozumieją miłość jako branie – i giną od tego. Kobiety, potencjalne matki, kochają ustępując i dając siebie. Mężczyzna jest dla nich niczym dziecko (z czego mężczyźni tak często korzystają!), dają mu miejsce w sobie, a czasem nawet dają całą siebie, zapominając o sobie i swoich potrzebach („bo faceci tak mają” ). Zwykle rozumieją miłość jako dawanie – i giną od tego. Obydwie postawy niszczą każdy zalążek miłości. Bo miłość to zespolenie dwu pierwiastków, opisywanych w taoizmie jako yin-yang, to pełen radosnej dynamiki taniec dawania i brania, tworzący nową jakość, jaką jest my.