Archiwa miesięczne: Lipiec 2023

O kolistej naturze życia

Jeden z modeli kosmologicznych opisuje ciekawą cechę naszego wszechświata. Jeśli mianowicie gęstość materii jest w nim odpowiednio duża, to może okazać się, że jest on wszechświatem zamkniętym. Kiedyś więc ulegnie kolapsowi, który zakończy jego karierę rozpoczętą wielkim wybuchem. Mnie ciekawi wszakże coś innego – jeśli w zamkniętym wszechświecie wystrzelimy z Ziemi rakietę, to po bardzo, ale doprawdy bardzo długim czasie powróci ona, tyle że z przeciwnego kierunku, niejako zza naszych pleców. W jakimś sensie wszechświat ma zatem strukturę kolistą, nie ma w nim linearnej ucieczki w nieskończoność, wszystko powraca.

Podobną strukturę ma życie. W dzieciństwie i młodości patrzymy przed siebie, wystrzeliwujemy rakietę naszego życia w oczekiwaniu, iż osiągnie ona niezmierzone rejony, do których wówczas nie sięgała nawet nasza wyobraźnia. Paliwem rakiety są marzenia, a niebo nie ma granic. Patrzymy tylko w jednym kierunku, przed siebie. Przyszłość, niczym arystotelesowska przyczyna celowa, przyciąga nas z nieodpartą siłą. Życie jawi się jako jedna, ogromna obietnica spełnienia.

Jednak u zmierzchu życia, najczęściej tak około sześćdziesiątki, rakieta naszego życia wraca do nas, tyle że z przeciwnego kierunku. Niczym wystrzelony pocisk uderza nas prosto w plecy. Wszystko co zrobiliśmy – a zwłaszcza to, czego nie zrobiliśmy – powraca i domaga się uwzględnienia. Wspominamy nasze zwycięstwa, najlepsze chwile, spędzone na rozmaitych rozkoszach i triumfach. Tak jest w chwilach dobrych. Gdy jednak gryzie nas czarny pies, rana na plecach zaczyna się jątrzyć, a ból niespełnionej przeszłości staje się dojmujący.

Wtedy, gdy ciemność nocy już wyraźnie jaśnieje przed nami, nie możemy tak po prostu, pełni lęku, obrócić się i spojrzeć wstecz, pielęgnując tylko dobre, szczęśliwe fragmenty naszej przeszłości. Nie możemy odwracać oczu od tego, co nas czeka. To pułapka, w którą wpada większość. Nie, my wiemy, że teraz dana jest nam po raz pierwszy w życiu możliwość prawdziwego spełnienia, jakże innego od tego, które wyobrażała sobie młodość. Jeżeli obejmiemy ból, ranę przeszłości, życie zatoczy pełny krąg i domknie się. Jeśli tylko potraktujemy życie poważnie, dopełni się jego kolista natura, a my będziemy mogli spokojnie odejść.

O nudnych ludziach

Jedną z najbardziej przerażających myśli, dotyczących kondycji psychicznej i mentalnej ludzi, jest dla mnie myśl, że że istnieją osobniki tak bardzo nudne, iż nawet nie mogą doświadczyć depresji. Prowadzą oni swe życie w stabilnym samozadowoleniu, w tępej mgle codzienności, pracy, domu, dzieci i błahych rozrywek. Ich umysły są tak ograniczone i zamknięte, że nic ponad proste i schematyczne wymagania związane z kontynuacją istnienia fizycznego nie przebija się do ich wnętrza. Są po prostu nudni, do szpiku kości. Obcowanie z nimi przypomina jedzenie nie posolonej zupy – można ją strawić, ale chce się jak najszybciej przestać ją jeść. Gdybyż chociaż mogli poczuć na chwilę smak życia, zwrócić swój wzrok na ciemne jego strony, dające życiu tło i głębię. Niestety, nie potrafią tego, są nudni. Może czasem przeżywają przerastające ich emocje, ale nie są zdolni do refleksji, do zejścia do swego wnętrza na bólu, który daje poznanie. Nic dziwnego, że wolę obcować z tymi, którzy cierpią, których ten świat boli, którzy chcą się wyrwać z samozadowolenia swego ograniczonego bycia nawet kosztem dojmującego bólu.

Takim nudnym człowiekiem jest profesor, który napisał parę nudnych książek i który nie wzbudza zainteresowania – ani kontrowersji – wśród studentów. Po prostu ich nudzi, zasypiają na jego wykładach. Nudnym typem jest pater familias, głoszący swe mądrości przy każdej okazji, bo przecież każdy, kto zachowuje się i myśli inaczej niż on jest dlań dziwny. I wysłuchiwanie jego gadaniny budzi nic więcej, jak odruch ucieczki. Nudna jest też matka, która czerpie całą swoją powagę z tego, że jest matką i myśli, że jest guru dla swego dziecka. Współczujemy dziecku. Nudnym typem jest osobnik, któremu ideologia – polityczna czy religijna – zastępuje myślenie. Wszelkie szczytne idee i ideały zasługują tylko na cynizm, bo cynik nie jest nudny. Takie typy nudnych ludzi mógłbym wymieniać jeszcze dziesiątkami. Prowadzą swoje płytkie życie, pałają samozadowoleniem. I są nudni. To już lepiej by popadli w depresję, bo nauczyć się cierpieć, to znaczy nauczyć się żyć.

O synchroniczności

W 1952 roku C.G. Jung opublikował rozprawę Synchronizität als ein Prinzip akausaler Zusammenhänge, w której podsumował swoje, trwające ponad dwie dekady, rozmyślania i badania nad komplementarną do przyczynowości zasadą wyjaśniania zjawisk, którą nazwał synchronicznością. Być może lepszym tłumaczeniem byłoby słowo „synchronistyczność”, akceptujące zbieżność w czasie dwóch nie powiązanych przyczynowo zdarzeń. Synchroniczność można formalnie zdefiniować jako jednoczesne pojawienie się pewnego stanu psychicznego i jednego lub więcej zewnętrznych zdarzeń, postrzeganych jako sensownie powiązane z tym stanem psychicznym jakiegoś człowieka. Jung pisze: „Na synchroniczność składają się dwa czynniki: a) jakiś nieświadomy obraz pojawia się w świadomości już to bezpośrednio (tj. literalnie), już to pośrednio (w formie symbolu lub sugestii) jako marzenie senne, idea czy przeczucie; b) jakaś obiektywna sytuacja zbiega się z tą treścią.” Mamy tu zatem do czynienia ze zjawiskami, pomiędzy którymi zachodzi znacząca koincydencja, ale które w żaden sposób nie mogą być ze sobą powiązane przepływem energetycznym. Synchroniczność może także obejmować jednoczesne pojawienie się dwóch stanów psychicznych mających podobne znaczenie. Innymi słowy synchroniczność to nic innego jak sensowna koincydencja zjawisk nie powiązanych ze sobą w żaden sposób przyczynowo.

We wspomnianej rozprawie Jung opisuje przypadek młodej pacjentki, której postępy w terapii były zahamowane przez jej nader krytyczny, kartezjański intelekt. W czasie terapii opowiedziała sen, w którym otrzymała złotego egipskiego skarabeusza:„Pewna młoda kobieta, którą leczyłem, miała w krytycznym momencie terapii sen, w którym podarowano jej złotego skarabeusza. Kiedy opowiadała mi ten sen, siedziałem tyłem do zamkniętego okna. Nagle usłyszałem za sobą hałas przypominający łagodne stukanie. Odwróciłem się i zobaczyłem owada, który w locie uderzał z zewnątrz w futrynę okna. Otworzyłem okno i schwytałem go. Stworzonko to stanowiło najbliższą analogie do złotego skarabeusza, jaką można spotkać w naszej strefie geograficznej: był to żuk z rzędu skarabeuszowatych, pospolity złotawiec (Cetonia aurata), który wbrew swym normalnym obyczajom wyraźnie poczuł potrzebę dostania się do ciemnego pokoju w tym szczególnym momencie. Muszę przyznać, że nic podobnego nigdy nie wydarzyło mi się ani przedtem, ani potem, i że sen pacjentki również pozostał czymś niepowtarzalnym w całym moim życiu.”

Jak podkreśla, „niemożliwość” owej sytuacji skruszyła opór jej intelektu i terapia ruszyła dalej. Przykład ten, oprócz tego, że ilustruje zjawisko synchroniczne, jest też przykładem genialnej interwencji terapeutycznej Junga. Wielokrotnie doprowadzał on swych pacjentów do granic ich racjonalnego światopoglądu i pokazywał, jak poszerzenie postrzegania rzeczywistości poza obowiązujący paradygmat naukowy czy filozoficzny może doprowadzać do uleczenia z nerwicy. Zapytajmy teraz, co to znaczy: genialna interwencja terapeutyczna? Czy nie oznacza ona tego, że we właściwym momencie terapeuta wypowiedział właśnie to słowo, uczynił właśnie ten gest, dokładnie takie, jakie były potrzebne i skuteczne dla procesu terapii? Taka interwencja jest zjawiskiem synchronicznym, zbiegiem dwóch nie powiązanych przyczynowo zdarzeń. Bo nie jest tak, że to terapeuta, reagując na sytuację klienta, coś wymyśla przyczynowo, czerpiąc z zasobów swej wiedzy. Nie, najlepsze interwencje to te nieuprzyczynowane, nie zapośredniczone przez wiedzę, wyszkolenie i intelekt.

Jeśli otworzymy się na takie transracjonalne postrzeganie rzeczywistości, możemy rzeczywiście przełamać wiele ograniczeń naszego umysłu. Opowiem, o co mi chodzi. W miejscu, w którym teraz mieszkam, lubię siedzieć sobie wieczorem na balkonie. Wtedy, tak około godziny 21, gromady chrabąszczy, guniaków czerwczyków, nawiedzają moje siedzisko. Pchają się do okna, nie zwracając na nic uwagi. Mają teraz okres godowy i tracą głowę, tak twierdzą entomolodzy. Zatem nic dziwnego nie ma w tym, że jakiś owad zachowuje się dziwnie. Mogę zatem spokojnie przylgnąć do owego wyjaśnienia przyczynowego, tym bardziej, że nie niepokoił mnie żaden sen o skarabeuszu. Zauważyliście, że wyjaśnienia przyczynowe są tak uspokajające, a zdarzenia synchroniczne tak niepokojące? Odnośnie żuka schwytanego przez Junga, nie wiem, w jakiej porze roku ani w jakiej godzinie dnia się garnął do jego ciemnego gabinetu. Zapewne też można by podać jakąś przyczynę jego osobliwego zachowania. Budowanie ciągów przyczyn jest jednak tu nieistotne, nie zajmujemy się bowiem nauką, ale poznaniem duszy. Najważniejsze jest to, że Jung otworzył oko swego umysłu na to całkowicie przypadkowe zdarzenie i wbrew racjonalnym wyjaśnieniom odkrył w nim sens. Tym jest bowiem ostatecznie zjawisko synchroniczności: to kreacja sensu, która dokonuje się dzięki wglądowi umysłu.

O głupocie

Głupota to doskonały temat do rozważań. Jest tak dlatego, że stanowi ona dominującą i definiującą cechę gatunku homo sapiens, i zawsze warto zastanawiać się, na czym ona polega – by jej nie ulegać. Oprócz uwagi, którą doskonale, z wyśmienitym angielskim akcentem, wypowiedział kiedyś John Cleese w jednym ze swoich filmików, a mianowicie, że głupiec świadomy swej głupoty przestaje być głupcem, mam jeszcze jedną, komplementarną uwagę. Otóż znaczącym znamieniem głupoty jest przekonanie, jakie żywi każdy głupiec, że to, co on uznaje za prawdę, jest powszechnie obowiązującą prawdą. Dlatego też głupiec nie może pomyśleć, że jest głupi. Jego zdaniem to, co myśli jest po prostu prawdą dotyczącą wszystkiego i wszystkich.

Tak, znamieniem głupoty jest takie właśnie przekonanie, które stanowi zadziwiające odwrócenie imperatywu kategorycznego Kanta. Imperatyw ów stwierdza, że właściwym postępowaniem jest to, które odbywa się wedle zasad, które powinny stać się prawem powszechnym, obowiązującym wszystkich ludzi. Głupiec myśli, by tak rzec, „podobnie”, i formułuje imperatyw kantowski á rebours. To, co wykluło się w mej głowie – rzecze sobie głupiec – jest przecie oczywistą oczywistością i prawdą uniwersalną. A kto myśli inaczej, ten idiota.

A na koniec: jeślibym pomyślał, że to co napisałem powyżej, jest prawdą, to byłbym głupcem. Zatem, drogi czytelniku, nie przejmuj się mymi słowami. Myśl swoje, raduj się świadomością tego, że masz własne myśli, które nie obowiązują nikogo. Nawet ciebie.

O samoświadomości

Samoświadomość wyraża się z sformułowaniu: „Wiem, że wiem”, albo jeszcze dokładniej: „Jestem świadomy tego, co jest treścią mojej świadomości”. Otóż okazuje się, że przez około 30-50% czasu naszego życia na jawie nie jesteśmy samoświadomi (tak pokazują różne badania, jest to więc średnia, moim zdaniem zbyt optymistyczna, bo o wiele więcej czasu spędzamy na autopilocie). Jesteśmy rozproszeni, nasz umysł wędruje, dokonujemy wielu rzeczy i rozmawiamy z ludźmi – ale nie jesteśmy samoświadomi. Nieustannie odklejamy się od teraźniejszości, pogrążając się w myślach, wspomnieniach, nagłych nastrojach. Śnimy na jawie i to przez połowę lub więcej swojego życia. Wskazuje to, jak trudny jest do uzyskania – i utrzymania – stan samoświadomości.

Jest takie piękne polskie słowo, którego zawsze używam mówiąc o samoświadomości. To słowo przytomność, które nie ma dla mnie sensu potocznego („stracił przytomność”), ale wywodzę go ze skojarzenia „być przy”. Jestem w pełni „przy czymś”, gdy jestem samoświadomy i w pełnym kontakcie z teraźniejszością. Ten stan pełnej przytomności pokazuje opowieść z kręgu buddyzmu zen. Otóż pewien mistrz zen swoich uczniów, którzy wchodzili do jego pokoju na indywidualne spotkanie mające sprawdzić ich stopień urzeczywistnienia, zwane dokusan, pytał zawsze na początku o to, gdzie zostawili swoje sandały przed wejściem – po lewej czy po prawej stronie drzwi. Jeśli jakiś uczeń nie umiał odpowiedzieć, był odsyłany z kwitkiem. Pełna przytomność, samoświadomość związana jest bowiem mocno z pamięcią, jak to dziś mawiają psychologowie, pamięcią roboczą.

Pamięć robocza (inaczej nazywana operacyjną) odpowiada za jednoczesne przechowywanie i przetwarzanie informacji. Pamięć tę można porównać do pamięci komputera. Podobnie jak w naszych komputerach mała pojemność pamięci operacyjnej sprawia, że sprzęt działa powoli, a niektórych programów wręcz nie może uruchomić, tak samo dzieje się w naszym wędrującym zwykle umyśle. Trenowanie przytomności jest zatem niczym innym jak nieustannym rozbudowywaniem pamięci operacyjnej naszego wewnętrznego komputera. Bo umysł uwielbia się zajmować sobą, ciągle ruminować i marzyć, i dopiero samoświadomym, medytacyjnym wysiłkiem trzeba go sprowadzać do rzeczywistości, dokleić do teraźniejszości.

Tylko w momentach samoświadomości jesteśmy w pełni ludźmi, bo wtedy jesteśmy wolni. Samoświadomość daje nam możliwość działania bez szkody dla innych, bo tylko wolny człowiek daje wolność. A dlaczego napisałem o momentach samoświadomości? Czy nie byłoby lepiej trwać w tym stanie bezustannie? Nie wiem czy to możliwe, wątpię, a ponadto mam w głowie pewną kabalistyczną przypowieść. Mówi ona, że Bóg patrzy na wszystko, zna wszystko i nad wszystkim panuje. Jak zatem człowiek może być wolny – pyta kabalista? Otóż może być wolny tylko w tych chwilach, gdy Bóg przymyka oczy. To najpiękniejsza przypowieść o samoświadomości jaką znam.

Gdy pisałem te słowa, z mojej pamięci wychynęło wspomnienie tego, w jakich okolicznościach ją po raz pierwszy usłyszałem. Było to w sierpniu 1997 roku, w letniskowej mieścinie pod Warszawą nazywającej się Urle, w czasie dyskusji na moim doktoratem, którą prowadziłem z moim promotorem, profesorem Andrzejem Wiercińskim. On wówczas, w niepamiętnym już teraz kontekście, przytoczył ową przypowieść. Tak, pamięć zachowuje tylko chwile samoświadomości.