Archiwa miesięczne: Listopad 2023

O największej iluzji młodości

Młodzi ludzie, a tym mianem określam osoby do tak mniej więcej trzydziestego roku życia, żywią pewną podstawową iluzję, wynikającą tylko z tego, że są tak młodzi. Uważają mianowicie, że istnieją tak zwani ludzie dorośli. Patrząc na starszych od siebie ludzi, o pomarszczonej skórze i siwych włosach, uważają ich za dorosłych. Są to ich rodzice, nauczyciele, mentorzy. Wszyscy oni mają za sobą już kilka dekad w survivalu zwanym życiem. Nic dziwnego, że ich ciała wyglądają na nieco zużyte. Jednak wydawanie jakiegokolwiek osądu tylko na podstawie owych zmian cielesnych jest dosyć ryzykowne.

Sam pamiętam, iż w młodym wieku ulegałem tej iluzji. Obecnie, niedługo dobiegając sześćdziesiątki, mam okazję obserwować ją z przeciwstawnej perspektywy. To zupełnie jakbym tropem Alicji w krainie czarów przedostał się na drugą stronę lustra. Teraz widzę jasno i wyraźnie na czym polega natura owej iluzji. Z mojego punktu widzenia nic się nie zmieniło pomimo upływu lat. Moje wnętrze pozostaje pozaczasowe, nieco tylko zmieniając się w ciągu tych minionych dekad. Natomiast zewnętrzność, podstawa iluzji, zmieniła się bardziej. Tylko ją dotknął czas, władca spraw zewnętrznych.

I każdy, kto obcuje ze mną zwracając uwagę jedynie na moją zewnętrzność, podlega sile iluzji. Jeśli ktoś natomiast zbliży się do mnie i mnie zechce bliżej poznać, ujrzy, jak złudne jest jego przekonanie, iż jestem dorosłym człowiekiem. Gdybym był dorosły, byłbym martwy. Ale żyję, bo nigdy nie wyrzekłem się pozaczasowego rdzenia swojej istoty, który zawsze pozostaje z sobą tożsamy. Niegdyś, około dwunastego roku życia sobie go uświadomiłem, i wtedy stałem się dla siebie sobą. I do dzisiaj świadomość ta jest mi dostępna, niezmiennie stanowiąc źródło mojej siły życia.

Zdaję sobie jednak sprawę, że dla młodych ludzi jest prawie niemożliwe nie żywić iluzji dorosłości. Ci, której jej ulegają – a moim zdaniem stanowią oni większość – starają się z czasem dorosnąć, mordując swoje pierwotne poczucie tożsamości, które każdy odkrywa we wczesnym nastoletnim wieku. Zwykle im się ten mord udaje. Stają się wydmuszkami, pustymi skorupami, które miliardami zaludniają ten świat. A może by tak spróbować żyć inaczej?

Bodhidharma

Pierwszy patriarcha szkoły ch’an (jap. zen) w Chinach, żyjący w latach 470 – 543 n. e. Był księciem, podobnie jak Budda. W ogóle bycie księciem sprzyjało w tamtych czasach rozwojowi duchowemu. W naszych czasach również. Po przybyciu z Indii próbował przekazać Chinom swoją naukę, esencję buddyzmu, będącą „prawdziwym przekazem poza słowami i pismami”. Nie spotkał się jednak ze zrozumieniem. Cesarz Wu-di miał spytać Bodhidharmę o istotę religii i rodzaj zasług jakie czerpiemy z jej wyznawania. W odpowiedzi usłyszał pogardliwe: „Wielka pustka i nic świętego”. W słowach tych czujemy już ducha zen, bezwzględnego w dążeniu do prawdy ukrytej poza wszelkimi słowami. „Umysł jest buddą i budda jest umysłem” – oto istota jego nauki.

Sam Bodhidarma nie znajdując odzewu ani zwolenników swojego przesłania, osiedlił się w okolicach słynnego klasztoru Shaolin. Praktykował tam wytrwale, wedle tradycji siedząc dziewięć lat twarzą do ściany w grocie nieopodal świątyni. To radykalizm i bezkompromisowość uczyniła z Bodhidarmy „postać kultową” – oddziałał bardziej siłą swego postępowania, a nie pism. Jego równie bezkompromisowy uczeń, Huei-ko, który by wykazać swe oddanie w poszukiwaniu prawdy miał odciąć sobie ramię, został drugim patriarchą szkoły ch’an.

Jest mnóstwo legendarnych opowieści o Bodhidharmie. Najpewniej sporo z tego, co tu opisałem to też legendy. No cóż, nigdy nie przestaje mnie dziwić ta właściwość ludzkiego umysłu, nawet takiego, który poszukuje wyzwolenia od wyobrażeń i pragnień, jak w buddyzmie, do tworzenia fantastycznych opowieści. Dzieje się tak dlatego, że cele stawiane przez buddyzm czy inne podniosłe nauki, są praktycznie nieosiągalne i wtedy pozostaje tylko to, zawsze ludzie mieli na podorędziu – opowiadanie niezwykłych historii, uprawianie mitologii. Takie opowieści przybliżają zwykłemu człowiekowi to, co mu niedostępne.

Dlaczego o tym piszę? Bo Bodhidharmie przypisuje się nader znaczące słowa: „Nie tworzenie iluzji jest oświeceniem”. Wystarczy zatem nie ulegać pokusie wyobraźni mitologicznej, porzucić infantylną pokusę pięknych historii, nie tworzyć iluzji. Ale to chyba najtrudniejsza rzecz dla ludzkiego umysłu, żywiącego się od niepamiętnych czasów opowieściami, mitami, pięknymi acz nieprawdziwymi. I tak pozostanie, aż do końca rasy ludzkiej. Nawet nadzieja na czysty umysł zostanie zawsze ubrana w mitologiczne opowiastki. Ostatecznie czym bowiem jest ludzkość, jak nie bandą niewydarzonych dzieciaków?

O doświadczaniu zmiany

„Życie jest to opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, nic nie znacząca”. To Shakespeare w Makbecie. W ten specyficzny, namiętnie zachodni sposób wyraził pierwszą szlachetną prawdę buddyzmu, która głosi, że życie jest cierpieniem. Czym jest cierpienie, duhkha? To może zbyt twarde słowo, bo buddystom chodzi o zasadniczą niewygodę, dyskomfort, towarzyszący każdej chwili naszego życia. Pewien nauczyciel buddyjski porównał życie do podróży wozem, którego osie nieustannie skrzypią. I rzeczywiście trudno zaprzeczyć, że w naszym życiu coś ciągle „skrzypi”. Każde nasze doświadczenie jest słodko-gorzkie. Duhkha to towarzyszący nam nieustannie brak stałego zadowolenia.

Buddyjską intuicję tego, czym jest życie i związane z nim cierpienie najlepiej można oddać opisowym sformułowaniem: doświadczanie zmiany. Jesteśmy w nieustanym przepływie, a mimo to jest coś w nas, co pragnie trwałości, niezmienności. Tak działa nasze ego. Tworzy ono rozmaite iluzje dotyczące nieprzemijalności, bo tylko to daje mu zadowolenie. Najbardziej ekstrawagancka z nich to koncepcja nieśmiertelnej duszy. Skoro w tym świecie wszystko przemija – szepcze nam do ucha ego – to chociaż wyobraźmy sobie inny świat, gdzie wszystko jest trwałe. Doprawdy, zdolności do samooszukiwania się przejawiane przez ego są nieskończone.

Ja wszelako jestem realistą i twardo stąpam po ziemi, nawet jeśli okazuje się ona ostatecznie płynnym gruntem naszego doświadczania zmiany. Wiem, że wszystko co piękne, przemija, to co złe też. Nie chwytam się niczego, obserwuję swoje życie jak bieg obłoków po niebie. Dziś jestem tu, jutro tam, a pojutrze mnie już nie będzie. To naturalna kolej rzeczy. Czasem moje usta są pełne wrzasku, czasem milczę. Czasem jestem idiotą, a czasem mądry. Dziwią i degustują mnie ludzie, nie wiedzą bowiem jak żyć. Nie akceptują swojego życia – a co innego mamy niż to właśnie życie, czasem szalone, czasem nudne, a czasem nie do zniesienia?

Suzuki o chrześcijaństwie

Daisetz Teitaro Suzuki był japońskim profesorem i praktykiem zen, żyjącym w latach 1870 – 1966. Któż z nas nie czytał w młodości jego Wprowadzenia do buddyzmu zen, wydanego w Polsce w 1979 roku. Już w latach trzydziestych XX wieku Jung próbował zrozumieć zen – niestety z miernymi skutkami – przy pomocy tej książki Suzukiego, do której zresztą napisał przedmowę. Innym udało się to o wiele lepiej, gdy w latach pięćdziesiątych Suzuki odwiedził USA i odtąd dyskusje akademickie i seminaria pełne były dywagacji na temat zenu w jego ujęciu. Dotarł też do beatników i zainspirował pierwsze próby asymilacji zenu w sferach artystycznych.

Miało być wszakże o chrześcijaństwie. Joseph Campbell, znakomity znawca mitów i religii, słuchał wykładów Suzukiego i w swej Potędze mitu przytacza jakże trafną charakterystykę chrześcijaństwa dokonaną przez buddystę: „Bóg przeciwko człowiekowi. Człowiek przeciwko Bogu. Człowiek przeciwko naturze. Natura przeciwko człowiekowi. Natura przeciwko Bogu. Bóg przeciwko naturze. Zabawna religia!” Nic dodać, nic ująć. Nie znam bardziej zwięzłych słów, które tak trafnie punktują wszystkie ułomności światopoglądu chrześcijańskiego. Cała związana z nim ideologia (religia miłości itp.) jest maskowaniem tych immanentnych chrześcijaństwu sprzeczności.