Archiwa miesięczne: Styczeń 2024

O karetce pogotowia i archetypach

Warto pamiętać swoje myśli sprzed wielu lat, zwłaszcza te z najwcześniejszego dzieciństwa. Pomaga to zrozumieć jak działa ludzki umysł. Gdy miałem parę latek zobaczyłem karetkę pogotowia, buczącą i migającą światłami, emanującą energią i siłą. Ojciec powiedział mi, że może ona przejechać skrzyżowanie na czerwonych światłach i nic się jej nie stanie. Już wtedy co nieco wiedziałem o czerwonych i zielonych światłach, że nie powinno się wjeżdżać na czerwonym świetle, bo grozi to wypadkiem. Pomyślałem sobie, że karetka pogotowia jest jednak wyjątkowa. Może jechać na czerwonym świetle i nic jej nie zagrozi, bo jest w jakimś sensie niezniszczalna. Inny samochód może ulec wypadkowi, ale ona nie.

Ta myśl z wczesnego dzieciństwa przypomniała mi się parę dni temu, gdy z balkonu obserwowałem rząd samochodów stojących przed czerwonym światłem. Potem zobaczyłem na tle ciemnego, wieczornego nieba niebieskie światła karetki pogotowia. Gdy podjechała do stojących samochodów, ominęła je, przejechała na czerwonym świetle i po podwójnych ciągłych. Wiem, że karetka może ulec wypadkowi jak każdy inny samochód. Ale jako dziecko tego nie wiedziałem.

To moje dziecięce przekonanie miało impuls w słowach mojego rodzica. Dzieci inaczej niż dorośli traktują słowa, których znaczenia się dopiero co dowiedziały. Ich odbiór słów może się wydawać naiwny i infantylny. Tak jednak nie jest. Dziecko odbiera słowa w ich pierwotnej, archetypowej postaci, jako słowa mocy. Jego umysł jest oczarowany nowo poznanym światem słów, który mocno rezonuje z jego nieskażoną jeszcze percepcją świata. W sposób charakterystyczny dla ludów pierwotnych – a także dla niektórych nurtów mistyki – dziecko traktuje słowa jako realne, w tym sensie, że opisujące coś bardziej rzeczywistego niż to, co przedstawiają nam zmysły. Widzą świat archetypów nie tylko w baśniach, ale też w opowieściach o karetce pogotowia.

Niestety rodzice, którzy już zwykle zapomnieli o tym, jak to jest być dzieckiem, wypowiadają mnóstwo głupich słów, bowiem traktują swoje dzieci jak samych siebie. Życie osób dorosłych odbywa się w przestrzeni mentalnej tworzonej przez innych tzw. dorosłych, których mogę zdefiniować tylko jako tych, którzy zapomnieli w swoim dziecięcym umyśle, pełnym mocy, i pogrążyli się w świadomości zbiorowej. Pozostała im tylko pustka uzgodnionej wspólnie rzeczywistości, opartej na wydmuszkach słów, które zapełniają politykę, media, biznes, rozrywkę. Vanitas vanitatum.

O przerastaniu cierpienia

Gdy ksiądz profesor Józef Tischner umierał w 2000 roku na raka krtani i nie mógł już mówić, napisał na kartce znamienne słowa: „Nie uszlachetnia”. Cierpiał i odniósł się do swojego cierpienia w kontekście powszechnie znanej formuły „cierpienie uszlachetnia”. Jest wiele rodzajów cierpienia, które także mogły by być podsumowane słowami Tischnera. Skąd zatem owa formuła? Nie wiem, ale mogę powiedzieć, że jest ona skrótem właściwej formuły: „Cierpienie uszlachetnia, ale tylko wtedy, gdy je przerośniesz”.

Co mam na myśli? By cierpienie mogło uszlachetnić – cokolwiek to słowo znaczy – musimy je przerosnąć. Nie jest to łatwe. Zapewne dlatego ogrom cierpienia, jakie jest obecne w naszym świecie, jak dotąd zbyt dużo pozytywnego nie przyniósł. Być większym niż moje cierpienie, przerosnąć je, to zakłada wzrost, powiększenie obszaru mojego odczuwania, rekonstrukcję treści doświadczenia, które przyniosło mi cierpienie. To, wbrew temu co mi cierpienie narzuca samo z siebie, odkrycie tego, czym ono może być w moim życiu.

Cierpienie niesie ze sobą mnóstwo emocji, które są paliwem transformującym świadomość. Jeśli umiejętnie będziemy się z tym paliwem obchodzić, możemy cierpienie przerosnąć. Jeśli nie, spali nas ono na popiół. Umiejętne podejście do emocji jest bardzo trudne. Wymaga sporego wysiłku i dysponowania rozwiniętą samoświadomością. A przede wszystkim wymaga obiektywnego spojrzenia na siebie, cierpiącego. Bo cierpienie nas strasznie subiektywizuje, wyrzuca z orbity życia i wtrąca w egoistyczne myślenie „ja cierpię”.

Gdy ogień emocji nas przepali i będziemy już zdolni do refleksji, wtedy pojawia się możliwość przerośnięcia cierpienia. Wtedy możemy już spojrzeć na siebie nieco z zewnątrz i starać się zrozumieć. Tischnerowi nie było to dane, jego cierpienie zakończyło się śmiercią. Jeżeli my doświadczyliśmy jakiegoś cierpienia i przeżyliśmy, możemy podjąć wysiłek wzrostu. Dla małego dziecka ogromnym cierpieniem jest zniszczenie ulubionej zabawki. Gdy dorośnie, zrozumie, że jest czymś większym niż to cierpienie. Na tym polega życie, na wzrastaniu ponad cierpienie.

Anioł Ślązak i anioły

Niezwykle skromny człowiek, który w porywie mistycznej ekstazy wyrzekł słowa stanowiące esencję wszelkiej mistyki: „Ja wiem, beze mnie Bóg ni chwili żyć nie może/ Gdy sczeznę ja, ty też oddasz ducha, Boże”. Urodzony we Wrocławiu w roku 1624 jako Johann Scheffler. Po studiach w Strasburgu i Lejdzie powrócił na Śląsk. Wpłynęli na niego tacy reprezentanci mistyki śląskiej jak Daniel Czepko i Abraham von Franckenberg. W 1653 roku przeszedł na katolicyzm, przybierając imię Johannes Angelus Silesius. Swe główne dzieło, znane od 1675 roku jako „Cherubowy Wędrowiec”, zaczął tworzyć w czasie swojej konwersji. Niestety zakończył żywot jako katolicki ksiądz i polemista, atakujący w płytkich, aroganckich pamfletach protestantyzm.

Twierdził, że pierwszą księgę „Cherubowego wędrowca”, zawierającą ponad 300 epigramatów, napisał w cztery dni. To cecha każdej prawdziwej twórczości, że spływa ona jakby spoza nas, w natchnieniu i ekstazie. Jej treść jest odczuwana jako przychodząca do nas z zewnątrz, gdzieś spoza naszego ja. A jako taka może do nas sama przyjść i sama odejść. Ego nie ma tu nic do gadania, może tylko, jak to zwykle czyni, podłączyć się do źródła, które samo z siebie tryska poznaniem całkiem niezależnie od naszych świadomych chęci.

Przytoczę teraz piękną przypowiastkę. W 2001 roku uczestniczyłem w Instytucie Mikołowskim w spotkaniu poświęconym promocji tłumaczenia wyboru fragmentów „Cherubowego Wędrowca” dokonanego przez Marcina Brykczyńskiego i Jerzego Prokopiuka. Obecny wtedy na miejscu Jerzy Prokopiuk przytoczył powiedzenie, jedno z tych, które pozostają na zawsze w pamięci. Stwierdził, że niezrównane wersy „Cherubowego Wędrowca” tak rzeczywiście podyktowały Aniołowi Ślązakowi anioły, by go później, niestety, opuścić.

O wzajemnym troszczeniu się o siebie

Wszyscy ludzie ponoszą całkowitą porażkę w jednej sferze – jest to sfera relacji między mężczyznami a kobietami. Tu widzimy najwięcej cierpień, niekonsekwencji, złej woli, zależności, niechęci, uporczywych iluzji, infantylizmu. Po prostu ludzie są zbyt mali, by w związku szczerze się zatroszczyć o siebie. Zamiast wzajemnej troski obserwujemy nieustanną falę roszczeń i pretensji, które pojawiają się, gdy tylko minie miesiąc miodowy. Od tego momentu jedno chce usiąść na kolanach drugiego i zaskarbić sobie jego wyłączną troskę. Jednak jest to figura , której nie można zrealizować fizycznie, a tym bardziej psychicznie.

Ani jedno ani drugie nie rozumie, że związek jest po to, by wzajemnie się wspierać i dawać wolność. Zamiast tego uważają, iż ich partner/partnerka to ktoś, kto ma im wynagrodzić wszelkie frustracje dzieciństwa, dać to, czego nie dali rodzice, a w ostatecznej instancji po prostu zbawić. Dlatego związki nie wypalają, z powodu zbyt dużych wymagań, które ostatecznie prowadzą do rozczarowań, nienawiści do samego siebie albo do degustacji płcią przeciwną in toto. A tymczasem ze związku kobiety i mężczyzny rodzi się nowe życie, bez którego cały ten cyrk rozgrywający się na planecie Ziemia nie miałby miejsca.

Czy jednak wzajemna troska jest niemożliwa? Dlaczego nie umiemy tego robić? Najprostsza odpowiedź głosi, że nie jesteśmy do tego zdolni z powodu frustracji podstawowych potrzeb bezpieczeństwa i miłości w dzieciństwie. Jednak obwinianie rodziców nie ma sensu, gdyż oni także doświadczyli takich frustracji od naszych dziadków, a dziadkowie od naszych pradziadków… Bycie rodzicem to nic innego jak ciąg traum i porażek. Możemy przerwać ten łańcuch, jeśli odwołamy się do tego w nas, co nie podlega uwarunkowywaniom sięgającym pokoleń wstecz. Zwykle utożsamiamy się z tymi cechami osobowości, która jest wynikiem naszych starań do zaadoptowania się do warunków panujących w rodzinie. Jest więc ona w dużej mierze wynikiem zapomnienia tego, kim naprawdę jesteśmy. Nie uświadamiamy sobie, że jest w nas coś więcej niż bolesna pamięć przeszłości.

Czym jest to coś więcej w nas, co może nam pomoc? Można to nazwać naszym prawdziwym ja, ale czym ono jest? Tu opowiem o mojej ulubionej metaforze, która mówi, że jest w nas coś niezależnego i wolnego od wszelkich zawirowań, jak centrum cyklonu, które jest zawsze spokojne. Trudno nam uwierzyć, że coś takiego w nas jest, bo na co dzień jesteśmy pogrążeni w chaotycznym wirze naszej cierpiącej duszy. Ale jeśli mamy się wzajemnie troszczyć się o siebie, to nie jest to możliwe bez kontaktu z tym, co nas jest pierwotne i pozaczasowe. Związek, w którym troszczymy się wzajemnie o siebie to związek, który ma swe korzenie w owym centrum cyklonu, gdzie nie sięgają burze małych spraw, a także większych traum. Tylko tam możemy odnaleźć wolność i spokój, bez których tak trudno być ze sobą. Troszczmy się o siebie wzajemnie, dając partnerce/partnerowi warunki do tego, by był sobą.