Archiwa miesięczne: Maj 2024

O ciele i miłości

Ludzie potrzebują opowieści. Tworzyli je od zawsze, od czasów, gdy dopiero uczyli się mówić. Tworzyli mity, które budowały tkankę ich życia psychicznego, które opowiadały im, jak to jest być człowiekiem. Siedzieli przy ogniskach, wpatrzeni w płomienie, wsłuchani w ruchy, gesty, śpiew i głos opowiadacza; blisko siebie, dotykając się ciałami, czuli bliskość i bezpieczeństwo. I ta bliskość była najważniejsza, bo zetknięcie się ciał tworzyło bezsłowny sens owej opowieści. A o czym była ta opowieść? Była to opowieść o miłości, o tym, jak to jest być razem. Wszelka bowiem sensowna opowieść wyrasta z ciała, z jego najgłębszych pragnień. W splocie pragnienia i opowieści pojawia się ciało, wehikuł miłości.

Dzisiaj także tak jest, że gdy kogoś kochamy, jednym z pierwszych odruchów miłości jest chęć przytulenia ukochanej. Miłość rozgrywa się pomiędzy dwoma ciałami. Od pierwszego, nieśmiałego dotknięcia po namiętny pocałunek, i dalsze, coraz bardziej śmiałe pieszczoty. Dotykając wyczuwamy ciepło i życie w ciele ukochanej. Smakujemy jej usta, a potem przywieramy swoimi do jej piersi. Ręce głaszczą jej ciało, błądzą po jego zakamarkach. Nie trzeba nic mówić, ciała snują swoją własną opowieść nie potrzebując komentarza. Nasze ciała dogadują się bez słów, jak para aniołów, którzy jak wiadomo nie mają swoich słów, a jedynie przekazują myśli Boga, tego najgłębszego z naszych instynktów.

Dawno temu koleżanka z liceum napisała mi na zdjęciu, pamiątce z wycieczki szkolnej, słowa z Mickiewicza: „On kocha ludzi? Zacóż od ludzi ucieka? Bo on kocha w człowieku ludzkość, nie człowieka”. Miała rację, nigdy jej nie przytuliłem, nie pocałowałem. Moje uczucie było abstrakcyjne. Można kochać i wielbić wyobrażenie o kimś, podobnie jak bezcielesnych bogów albo idee, ale to nie jest miłość. Miłość staje się konkretna tylko dzięki ciału. Kobiety lubią usłyszeć od mężczyzny słowa miłości, są one jak kwiaty, ale ciepło uczucia i pewność daje im dopiero przytulenie i świadectwo ciała. „Kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie może być w niebie”, by znowu zacytować Mickiewicza.

Psychologowie mówią, że ciało pamięta. Koncentrują się wprawdzie na traumach, ale ciało pamięta też, a być może przede wszystkim, chwile rozkoszy. Z kolei dla buddystów nasze ciało jest skrystalizowaną karmą, a więc jest samą pamięcią, istotą wszechświata. Dzięki ciału istniejemy w tym świecie, jesteśmy żywymi punktami w siatce rzeczywistości. Ciała są odrębne, każde z nich jest zamknięte w kapsule skóry. Ale dzięki tej odrębności mogą się dotykać, mogą wyrażać miłość, której nie czulibyśmy, gdyby wszystkie ciała stanowiły jedność. Mistycy wprawdzie piszą o poczuciu wszechogarniającej jedności, ale prawdziwa miłość dzieje się tylko pomiędzy dwoma ciałami, które są same dla siebie i siebie pragnące.

Ciało nie ocenia, nie analizuje, nie nadyma się, nie pragnie zaszczytów, nie ma złych myśli – ciało wyraża. Wie, czego potrzebuje, albowiem było pierwsze, nim jeszcze pojawiła się mowa. Ciało może zamanifestować to, czego nie da się powiedzieć słowami, nic dziwnego zatem, że jest wehikułem dla tego, co dla niego najważniejsze, ale też całkiem niewymowne, czyli dla miłości. Jesteśmy ciałem i kochamy poprzez ciało. W miłości nie ma mnie. Jestem tylko okiem, które widzi jej ciało, jestem ręką dotykającą jej ciała. Dwa nagie ciała to esencja miłości. Gdy dwoje ludzi się kocha, są bliżej siebie niż matka i dziecko. Łączą swoje ciała w doświadczeniu całkowitej intymności, najwyższej z dostępnych w tym świecie.

Hui Neng

Dawno, dawno temu, daleko, daleko stąd, w pewnym chińskim klasztorze tradycji czan, trwała rywalizacja o to, kto zostanie kolejnym patriarchą. Piąty patriarcha, Hongren, ogłosił konkurs na gathę wyrażającą urzeczywistnienie oświecenia pretendenta. Ten, kto zwycięży, zostanie następnym patriarchą. Jak to zwykle bywa, hierarchia i oświecenie pozostają sobie czasem zaskakująco bliskie.

Najzdolniejszy z jego uczniów, Shen Hsiu, przedstawił taki tekst:

„Ciało jest drzewem bodhi

Umysł – czystą lustrzana podstawą

Oczyszczaj ją stale i gorliwie

Nie pozwalając by przylgnął kurz.”

Wszyscy myśleli, że to on zostanie następcą Hongrena, gdyż wyraził to, co mnisi powszechnie uważali za stan oświecenia. Jednak sam patriarcha powiedział mu, że jego zrozumienie jest ciągle bardzo niepełne. Nie zawsze podlizywanie się jest dobrą strategią na awans w hierarchii.

Następnego dnia Hui Neng, przebywający od dłuższego czasu w klasztorze bez formalnego treningu, przeczytawszy strofy Shen Hsiu, wykazał swe urzeczywistnienie w słynnych wersach:

„W samej rzeczy nie istnienie drzewo bodhi

Nie ma też czystej lustrzanej podstawy

Skoro wszystko jest pustką od początku

Gdzież miałby osiadać kurz?”

Piąty patriarcha Hongren uznał, że słowa te wyrażają głębsze urzeczywistnienie niż wersy jego najzdolniejszego ucznia.

Wersy Hui Nenga są odbiciem jego przekonania, że najwyższa mądrość jest „nie-myśleniem”, a więc jest poza wszelkim dualizmem, który charakteryzuje wszelkie scholastyczne spekulacje. Ta nauka była zbyt trudna dla mnichów. W efekcie Hui Neng otrzymał przekaz dharmy w ukryciu, a chiński buddyzm czan podzielił się na dwie konkurujące szkoły: północną i południową. No cóż, czasem niedualizm powoduje dualne podziały.

Hui Neng był blisko taoistycznego ideału naturalności, wedle którego prawdziwy umysł to „nie umysł” (wu hsin), i nie ma w nim nic, co można by uchwycić i kontrolować. Myśli i wrażenia pojawiają się i znikają w umyśle jak ptaki na niebie. A tych nie można zatrzymać, nie niszcząc ich natury. Hierarchia uwielbia przyszpilać myśl, by ją zatrzymać w określonym miejscu, ale prawdziwa wolność to an-archia.

Bo tak w ogóle to jestem rozczarowany zachowaniem Hui Nenga. Dostał miskę i szatę jako symbole przekazu dharmy, został szóstym patriarchą. Na jego miejscu, świadom, że nie ma drzewa bodhi, bym rzucił tym wszystkim i poszedł dalej obierać ziemniaki. Ale, jak zauważyłem, oświecenie i hierarchia są sobie tak bliskie. A ja nie jestem oświecony, więc cóż mogę wiedzieć? Może tylko tyle, że zenki to czasem straszne sztywniaki.

O pamiętaniu śmierci

Pewien mistrz zen zapytany przez swojego ucznia o to, co jest po śmieci odparł, że nie wie, bo jeszcze żyje. Czy znaczy to, że nie powinniśmy pytać o to, co jest po śmierci? Moim zdaniem takie rozmyślania mają swoją wartość. I mają ją niezależnie od tego jak sobie owo „po śmierci” wyobrażamy. Możemy uważać, że po śmierci po prostu nic nie ma, że jest ona jak zgaszenie światła w pokoju. Możemy także wierzyć, że istnieje życie po śmierci, że trafimy do jakiegoś nieba albo piekła. Albo, jak uważają buddyści, możemy po śmierci się odrodzić i dalej uczestniczyć, ale już jako całkiem inna istota, w procesie życia.

Możliwości jest wiele i nie zwracałbym uwagi na ich treść, bowiem jest ona drugorzędna względem samego zaistnienia takich myśli. Niezależnie od tego, czy śmierć w moim pojęciu jest końcem wszystkiego, czy też początkiem wiecznego życia, z czysto pragmatycznego punktu widzenia wartość ma tylko to, że o niej myślę. Jeśli śmierć jest cały czas ze mną, niby nieodstępny towarzysz podróży, którego kątem oka widzę za swoim ramieniem, to czyni ona moje życie sensownym. Sens ten nie bierze się z jakiś pocieszających wizji, a jedynie z samego faktu obecności tej myśli w mojej świadomości.

A oto dlaczego tak jest. Nie pamiętam narodzin, pierwszej chwili naszego istnienia, a była to moja pierwsza inicjacja. Mogę natomiast pamiętać (w sensie sanskryckiego słowa smriti) o drugiej inicjacji, jaką jest śmierć. Taka pamięć (smriti) jest niczym innym jak uważnością. To dzięki uważności każda chwila mojego życia przynależy do jego całości, nadaje mu ona pełnię i konsystencję. A nic tak nie wzbudza uważności, jak myśl o śmierci. Wyobrażenia o tym, co „po śmierci” są tylko podpórkami dla świadomości, do których nie należy się zbytnio przywiązywać, a jedynie zwracać uwagę, czy są skuteczne.

W taki oto sposób śmierć, ale tylko pamiętana śmierć, służy mojemu życiu. Tak jest jej rola, ma być służką życia. I o tyle człowiecza egzystencja przewyższa życie zwierzęce, że człowiek wraz z narodzinami swojej świadomości może pamiętać o śmierci. Wchodzimy w życie nieświadomie, jak zwierzęta, ale wychodzimy zeń świadomie, jak ludzie. A cały czas naszego życia jest nam dany po to, by stać się człowiekiem. Uda się to temu, kto pamięta o śmierci, kto nieustannie patrzy w jej oczy, w pełni świadom iluzyjności swoich wyobrażeń o niej.

O egzystencji

Rumuński filozof Costica Bradatan pisze w swej książce Pochwała porażki:„Ludzka egzystencja to na tyle zagmatwana sprawa, że jeśli ktoś nazbyt łatwo się w niej odnajduje, to mamy prawo podejrzewać, że ten ktoś oszukuje”. Trudni mi nie przyklasnąć tej obserwacji. Zewsząd otaczają mnie ludzie, którzy się tak „łatwo odnajdują” w egzystencji, twierdzą, że mają się dobrze, że żyją szczęśliwie, a nawet że odnieśli tzw. sukces. Prawie wszyscy z nich oczywiście oszukują, zarówno mnie, jak i przede wszystkim samych siebie. To oszustwo przychodzi im jednak w sposób całkowicie naturalny, ba, nawet nie wiedzą, że oszukują. Są bowiem ofiarami redukcji złożoności egzystencji do paru prostych spraw, takich jak psie pieniądze, szmatława konsumpcja, iluzyjna władza, nędzny seks, głupiutka religia czy kretyńska ideologia polityczna – a jak coś z tego przełkniemy, wtedy już sprawy mają się łatwo. Wystarczy wszystko całkowicie spłaszczyć i już można wszystko znieść. Niestety, koszty tego zabiegu są ogromne.

Spłaszczanie egzystencji rozpoczyna się w dzieciństwie, dzięki czemuś, co dorośli nazywają wychowaniem. Dzięki tej egzystencjobójczej aktywności możliwe jest trwanie schematów kulturowych, struktur społecznych i stereotypowych relacji międzyludzkich. Mówiąc dosadnie – jeśli dziecko wystarczająco wcześnie zaakceptuje przekaz swoich rodziców: „Bądź idiotą, tak ja jestem idiotą, bo i moi rodzice byli idiotami, i ich rodzice, i rodzice ich rodziców”, to ma duże szanse na to by łatwo „odnaleźć się” w egzystencji. Nie zmienia to jednak faktu, że pozostaje idiotą. Jak wiadomo bycie idiotą polega na tym, że się nie jest świadomym bycia idiotą. Podobnie ktoś nie wiedzący, jak bardzo życie go przerasta, uważa je za proste i mniema, że mu dobrze w tym życiu idzie. Nie ma gorszego złudzenia. Rodzi ono albo wisielczy entuzjazm pod hasłem „jestem zwycięzcą”, albo absolutną bierność spod znaku „tak już jest i nic się nie zmieni”.

Cóż bowiem taki „odnajdujący się” w egzystencji człowiek uważa za udane życie? Nic więcej ponad długotrwałe okresy apatii przerywane krótkimi epizodami taniego hedonizmu, podlewanego używkami (tu mam na myśli to wszystko, co wymieniłem powyżej) – i to ma być odpowiedź na zagmatwanie egzystencji? A w ten sposób żyją dziś praktycznie wszyscy ludzie, niezależnie od wieku, wykształcenia, religii, poglądów, tożsamości i dochodów. Co za różnica, czy ktoś praktykuje ogłupiający hedonizm w hotelu za tysiące dolarów, czy w taniej knajpie? Czy jest kapłanem podniosłej religii, czy też wyrafinowanym naukowcem? Aktywistą dowolnej ideologii czy może zwykłym prolem, któremu na niczym nie zależy? Nie istnieje żadna istotna różnica, o każdym z nich można powiedzieć, że pędzi swoje życie „w cichej rozpaczy”, jak to znakomicie ujął Thoreau. Ale wszyscy są błogosławieni, bo o tym nie wiedzą!

Egzystencja oznacza bycie świadomym tego, że życie mnie całkowicie przerasta, że jest czymś nieskończenie bardziej skomplikowanym niż cokolwiek, co mogę sobie wyobrazić. Że moja świadomość nie jest nawet ową jedną dziesiątą góry lodowej, wystającej ponad poziom morza nieświadomości, ale że jest tylko malutką śnieżynką na szczycie tej góry. Że wszystko, co myślę o moim życiu jest w najlepszym razie iluzją, jeśli nie zwykłym, pospolitym kłamstwem. Że fundamentalnie nie rozumiem ani siebie, ani niczego, co robią inni ludzie. Że jestem niczym innym jak kropelką wody, spuszczoną w otchłań wzburzonego oceanu, który za chwilę ją przyjmie w swoje objęcia. Z tym zastrzeżeniem, że nawet ten obraz również jest niczym innym jak tylko iluzją mojego umysłu. Umysłu tak znikomego, że jedyną jego cnotą może być przyznanie się do całkowitej niewiedzy.