Archiwa miesięczne: Czerwiec 2024

O paradoksie ateisty

Jak głosi znany dowcip ateistyczny, ateista to osoba, która nie wierzy w żadnego z tysięcy bogów, jakich znała ludzkość. Jednak ateista wierzy w co najmniej jedną rzecz, a mianowicie wierzy, że osoba wierząca wierzy w swojego boga/Boga (kolejność ewolucyjna). Dlaczego ja, gdybym był ateistą, miałbym wierzyć, że mój kolega Franek rzeczywiście wierzy? Bo mnie zapewnia, że taka jest zawartość mentalna jego umysłu, a ponadto chce czasem nawet nawracać mnie na to, w co wierzy? Może mnie ma przekonać to, że co dzień odwiedza hospicjum, pomaga biednym i bezdomnym itd. (jeśli oczywiście jego wiara tego wymaga, bo być może wiara w Odyna ma inne reguły zachowań, na przykład zabijanie wrogów)? Nie muszę wierzyć, że Franek wierzy, chyba, że z czystej sympatii do niego.

Uważam zatem, że ateista nie powinien wierzyć w to, że ktoś w coś wierzy. I nie chodzi mi tu o podejrzenie często wysuwane przez ateistów, że ktoś zostaje, dajmy na to, kapłanem jakieś religii, ale tylko po to, by zrobić karierę. Bo można zostać ateistą też w tym samym celu. Zakładam, że słynne nieraz dyskusje pomiędzy „ateistami” a „wierzącymi” opierają się – o zgrozo! – na obopólnej wierze (bo wierzący również wierzą, że ateiści nie są zdolni do wiary). I to powinno dać do myślenia ateistom – że od jakieś postaci wiary nie da się uciec.

Chociaż, jak twierdzi paradygmat kognitywistyczny w badaniach nad religią, do pojawienia się zjawiska wiary religijnej jest konieczna rozbudowana teoria umysłu oraz zdolność do metareprezentacji. A są osoby, które mają z tym kłopot. Może to one są kandydatami na prawdziwych ateistów? Czy idealnym ateistą byłaby osoba ze spektrum autyzmu? Nie wiem, tylko spekuluję, bo podziwiam Temple Grandin i nie wyobrażam sobie jej sobie w nawach kościoła, a jedynie nauki. Ja osobiście wierzę w wiele rzeczy, a mój umysł mnie ciągle zadziwia, podsyłając mi setki rzeczy do wierzenia. Eh, chciałbym być prawdziwym ateistą.

O pokoleniu Z

To osoby urodzone około 2000 roku i później. W każdym razie są one teraz w wieku studenckim i mam z nimi kontakt. Co mogę zatem powiedzieć o tych dwudziestoparolatkach? Z moich doświadczeń mogę wysnuć tylko jedną konkluzję – chcą oni tylko jednego: chcą usunąć całe zło z tego świata, pragną jednak to osiągnąć poprzez wytapetowanie świata miękką skórą, zamiast założyć obuwie. Ale cóż, zmienianie świata zamiast zmieniania siebie to pokusa właściwa chyba każdemu pokoleniu. Pokolenie Z poddaje się tej pokusie szczególnie namiętnie, acz specyficznie, bo tylko w warstwie werbalnej.

Są oskarżani o roszczeniowość, ale też odnoszą ją do samych siebie, i ma wtedy postać potężnego gremlina ambicji, który każe im odnieść sukces przed dwudziestką. Nic dziwnego, że szukają oparcia w rozmaitych ideologiach, które zastępują im myślenie i doświadczenie, bo ideologia to ersatz rzeczywistości, w której jeszcze nie istniejemy (Haidt i Lukianoff nazywają to „rozpieszczonym umysłem”, polecam ich książkę pod tym tytułem). Owa roszczeniowość i ideologia są niczym innym jednak, jak mechanizmami obronnymi przed lękiem, wzbudzanym przez ich całkowicie niepewną przyszłość. Skupiają się na tym, co im się wydaje podatne na zmiany, na przykład na kwestiach tożsamości czy orientacji seksualnej. Jeśli coś postrzegają jako będące poza ich zasięgiem, jak zmiany klimatyczne, to się tym nie interesują, oprócz pewnych wyjątków. Być może jestem niesprawiedliwy w tych ocenach, ale każdy ma prawo do własnego zdania – a o to przecież walczy pokolenie Z. Chociaż, może się mylę?

O religii i wycieczkowcu

Każdy zna słowa Karola Marksa o religii, głoszące, że jest ona opium dla ludu. Nie każdy jednak wie, że poprzedza je nader ciekawe zdanie: „Religia jest westchnieniem duszy w bezdusznym świecie”. Słowa te są piękne i brzmią jak poezja, ale trudno się zgodzić z Marksem, tak z czysto religioznawczego punktu widzenia. Wszak dla ludzi religijnych wszystkich epok świat jest „pełen bogów”, jak o tym jeszcze zapewniał Heraklit. Bogowie i duchy zaludniały od zawsze całą rzeczywistość, a świat nie był jeszcze odczarowany. Czy zatem Marks się po prostu mylił?

Nie, moim zdaniem Marks dobrze oddał stan duch człowieka końca XIX wieku. Przypomnijmy, że w tym czasie także Nietzsche pisał o śmierci Boga. Dla Marksa najważniejsze było położenie proletariatu, w którym pokładał nadzieję na rewolucję. Inni jednak widzieli nadzieję gdzie indziej, nie w transcendentnej rzeczywistości duchowej, ani tym bardziej w rewolucji proletariatu, ale w przyszłości pełnej technologicznych cudów. Pojawiały się opisy wspaniałej przyszłej cywilizacji, jak na przykład w wydanej w 1888 roku powieści Edwarda Bellamy’ego W roku 2000. Była ona niesamowicie popularna przez pół wieku, a dziś jest zupełnie zapomniana. Mark Twain nazwał ją „najnowszą i najlepszą z biblii”. Bellamy snuje w niej utopijne wizje przyszłości, w której panuje pełny dobrobyt, a technologia rozwiązuje wszystkie problemy. Takie hedonistyczne i futurystyczne utopie powstawały w owych czasach dziesiątkami i setkami.

Zatem Marks miał rację, nazywając swoje czasy bezdusznymi, ale tylko do pewnego momentu. Dzisiaj dążymy do bezdusznego świata lgnąc do przyjemności, dobrobytu i iluzorycznej równości. Nasze życie ma przypominać rejs na wycieczkowcu Icon of the Seas, o długości 365 metrów, o wyporności ponad 250.000 ton, zabierającym co najmniej 5600 pasażerów obsługiwanych przez 2300 osób. Titanic to przy nim łódka. Tydzień w luksusowym apartamencie kosztuje skromne 100.000 dolarów. W ten sposób, półtora wieku po Bellamym, spełniliśmy jego sen, tworząc świat błyszczący, połyskliwy i pozbawiony duszy.

Czy w takim świecie będzie jeszcze komuś dane westchnąć? Przypomina mi się opowieść pewnego stewarda z innego wycieczkowca. Opowiadał on, że po każdej dłuższej podróży, na przykład trwającej miesiące podróży dookoła świata, zawsze znajdowano w jakiejś kabinie martwe ciało samotnego, starszego pasażera. Dosłownie wybrał się on w swoją „ostatnią podróż”, albo, jak to dawniej powiadali Polacy, na „wakacje życia”. Ja to rozumiem doskonale. Czyż można jeszcze czegoś chcieć w tym świecie pragnień po tym, jak już zakończyliśmy wycieczkę życia na najwspanialszym wycieczkowcu?

Orwell ostrzegał przed totalitaryzmem, jednak wiek XXI to wbrew jego przewidywaniom wiek konsumpcjonizmu. Mottem człowieka XXI wieku jest: „Zeżrę całą planetę, czy wam to się podoba czy nie. Choćbym miał zdechnąć. W tym celu wyzbędę się myślenia, pozbawię się wszelkiego współczucia”. Konsumpcja okazała się większym zagrożeniem niż totalitarne reżimy. Bo konsumować chce każdy i nie potrzebuje do tego bata Wielkiego Brata. Hasło consumo ergo sum przyświeca każdemu współczesnemu człowiekowi. Sami budujemy gorliwie mury więzienia, w którym spędzamy pozbawione sensu życie. Osiem miliardów idiotów.

O śmierci za życia

Gdy ciało umrze i zostanie pozostawione w warunkach, które pozwalają na to, by wyschło i skurczyło się, to możemy odnieść wrażenie, że włosy i paznokcie rosną po śmierci. Stąd powstało nieprawdziwe, acz bardzo popularne wyobrażenie, że te części ciała ludzkiego rosną jeszcze po śmierci. Podobne wrażenie mamy wtedy, gdy obcujemy z niektórymi ludźmi. Są oni martwi mentalnie już od dawien dawna, ale jeszcze wydają się spełniać jakieś funkcje życiowe. Możemy z nimi rozmawiać, wymieniać słowa, ale są oni już martwi w środku.

Tak, można umrzeć za życia. Dzieje się to w różnym wieku, u jednych to są wczesne lata młodości, u innych trzydziestka lub czterdziestka, ale zawsze chodzi o czas, gdy już nie można zaakceptować niczego nowego. To właśnie ten moment śmierci. Nagle jakby czas się skończył i taki człowiek żyje już tylko tym, co przeżył. Wokół niego toczy się życie, ale nie wpływa ono na jego wnętrze. Niczym zamrożony w lodowcu trup taki osobnik po prostu trwa. Ma do dyspozycji mnóstwo wypróbowanych schematów myśli i zachowań, przez co czyni wrażenie żywego. Jednak dla niego wszystko już było. Już nic go nie zdziwi, już nic nie będzie dla niego natchnieniem.

Mam też o wiele gorsze podejrzenie, że niektórzy ludzie w ogóle się nie narodzili. Są niczym poronione płody. Porośli w ciało i wydają się być dorośli. Nie ma jednak w nich niczego, co by pochodziło od nich samych. Życie ich polega na przyswajaniu sobie powszechnych wzorców i ich powielaniu. Dlatego najlepiej czują się w grupie sobie podobnych. Kiedy napotykają w swoim życiu coś nowego, to jest dla nich najwyższe zagrożenie, gdyż opierają swoje istnienie na odrzucaniu wszelkich nowości.

Wracając do tych zmarłych za życia, którzy próbowali zaistnieć, ale ponieśli porażkę (bo czym innym jest życie jak nieuchronną porażką?). To mogą być nawet wyrafinowane umysły, erudycyjne, mogą to być całkiem mili ludzie (jak mój znajomy profesor z instytutu). Jednakoż zarazem są do cna nudni – i po tym można poznać zmarłych za życia. Przebywanie w ich towarzystwie przyprawia o ból głowy i szczęk. Nuda, jaka wieje z ich słów, a nawet z tonu ich głosu, jest przejmująca, a brak poczucia humoru przerażający.

Tu dotykamy istoty dzisiejszego tematu. Poczucie humoru znamionuje umysł, który jest otwarty na to, co nowe, i tym samym zdolny do twórczości. Ludzie nudni, pozbawieni poczucia humoru (utożsamiam te dwie cechy) nie są zdolni do stworzenia czegoś nowego, ani nawet do asymilacji jakieś nowej idei. Już dawno temu zmarli i tylko starają się wyglądać na żywych, co jednak im zupełnie nie wychodzi. Uśmiech nie gości w ich umysłach, ani radość, owa iskra bogów. Omijajcie zatem nudziarzy, martwych za życia, nie marnujcie tych paru chwil na Ziemi na nich. Żyjcie, bo życie to tworzenie, to nieustanne pojawianie się czegoś nowego.

O dialektyce relacji

Gdy kobieta i mężczyzna są ze sobą, chcą dzielić nawet najmniejsze przyjemności swego życia razem. Chcą siedzieć obok siebie, pogrążeni w lekturze interesujących ich książek. Gotować razem obiad, który za chwilę wspólnie zjedzą. Kochać się. Oglądać film. Rozmawiać o tym, co będą razem robić. Tulić się do siebie. Podróżować razem. Bycie ze sobą to nieustanne, małe kroki w tworzeniu wspólnego życia. Największa miłość to ta, która składa się z takich małych kroków. Czasem tylko powstaje pytanie – dlaczego tak trudno ją osiągnąć? W kolejnym akapicie zdradzę mężczyznom fundamentalny lifehack dotyczący relacji. Ma on dwie dobre strony – nie trzeba czytać poradników (czego i tak żaden facet nie lubi robić) i jest zawarty w jednym akapicie. Ma też jedną złą stronę – wymaga trochę wysiłku emocjonalnego połączonego ściśle z wysiłkiem mentalnym.

Bycie w związku to bardzo trudna sztuka. Sam nie wiem, jak mi się ona udaje (i na ile się udaje). Dzieje się tak chyba tylko z jednego powodu, a mianowicie niczego od swojej partnerki nie oczekuję i niczego od niej nie wymagam. Zwykle ludzie będąc ze sobą nieustannie żądają od partnera zaspokojenia wszelkich swoich pragnień. Ale to prosta droga do rozpadu związku. Gdy wszakże niczego nie pragnę i niczego nie wymagam, wtedy moja partnerka może przy mnie po prostu być, a nasz związek kwitnie. Taka prosta rzecz, a tak trudna dla mężczyzn (pewnie też dla kobiet, ale niezbyt dużo wiem, jak to jest z ich strony). Chyba jednak większość mężczyzn nie rozumie podstawowej dialektyki relacji, której reguła brzmi: dajesz nie dając, a otrzymujesz gdy nie chcesz. Jeśli ktoś rozgryzie ten koan, będzie dobrze.