Jak głosi znany dowcip ateistyczny, ateista to osoba, która nie wierzy w żadnego z tysięcy bogów, jakich znała ludzkość. Jednak ateista wierzy w co najmniej jedną rzecz, a mianowicie wierzy, że osoba wierząca wierzy w swojego boga/Boga (kolejność ewolucyjna). Dlaczego ja, gdybym był ateistą, miałbym wierzyć, że mój kolega Franek rzeczywiście wierzy? Bo mnie zapewnia, że taka jest zawartość mentalna jego umysłu, a ponadto chce czasem nawet nawracać mnie na to, w co wierzy? Może mnie ma przekonać to, że co dzień odwiedza hospicjum, pomaga biednym i bezdomnym itd. (jeśli oczywiście jego wiara tego wymaga, bo być może wiara w Odyna ma inne reguły zachowań, na przykład zabijanie wrogów)? Nie muszę wierzyć, że Franek wierzy, chyba, że z czystej sympatii do niego.
Uważam zatem, że ateista nie powinien wierzyć w to, że ktoś w coś wierzy. I nie chodzi mi tu o podejrzenie często wysuwane przez ateistów, że ktoś zostaje, dajmy na to, kapłanem jakieś religii, ale tylko po to, by zrobić karierę. Bo można zostać ateistą też w tym samym celu. Zakładam, że słynne nieraz dyskusje pomiędzy „ateistami” a „wierzącymi” opierają się – o zgrozo! – na obopólnej wierze (bo wierzący również wierzą, że ateiści nie są zdolni do wiary). I to powinno dać do myślenia ateistom – że od jakieś postaci wiary nie da się uciec.
Chociaż, jak twierdzi paradygmat kognitywistyczny w badaniach nad religią, do pojawienia się zjawiska wiary religijnej jest konieczna rozbudowana teoria umysłu oraz zdolność do metareprezentacji. A są osoby, które mają z tym kłopot. Może to one są kandydatami na prawdziwych ateistów? Czy idealnym ateistą byłaby osoba ze spektrum autyzmu? Nie wiem, tylko spekuluję, bo podziwiam Temple Grandin i nie wyobrażam sobie jej sobie w nawach kościoła, a jedynie nauki. Ja osobiście wierzę w wiele rzeczy, a mój umysł mnie ciągle zadziwia, podsyłając mi setki rzeczy do wierzenia. Eh, chciałbym być prawdziwym ateistą.
