Archiwa miesięczne: Wrzesień 2024

Alfred Kubin, czyli o szaleństwie

Czy można przedstawić szaleństwo? Jeżeli tak, to musi to być przedstawienie równie wielowymiarowe jak samo szaleństwo, równie angażujące wszystkie zmysły i umysł. Alfred Kubin był malarzem i grafikiem, ale też autorem autobiograficznej powieści Po tamtej stronie (1909), którą przeczytałem jakieś czterdzieści lat temu. Wywarła na mnie niesamowite wrażenie, o którym dziś tu zbyt dużo nie napiszę. Rzeczy czytane i widziane w wieku lat dwudziestu i wieku lat sześćdziesięciu to dwie różne rzeczy.

W obrazach i tekstach Kubina przebija to, co może być mottem nie tylko całej jego twórczości, ale zawołaniem bojowym wszystkich artystów – a są to słowa zamykające Po tamtej stronie: „Chyba to jest właśnie ostateczny, właściwy sens artysty: że bezsensowi bytu narzuca on woal swojej twórczości.” Woal ten składa się u Kubina z makabry, demoniczności, seksu i orgiastycznego szaleństwa. To często kojarzy się normalnym ludziom z szaleństwem. Ale jest to tylko woal, za którym kryje się coś, co nigdy nie śniło się filozofom.

Chociaż, może mi się kiedyś przyśniło, bo dosyć dziwny ze mnie filozof. Moje skojarzenia i hiperboliczne metafory są tak irracjonalne, że już obrażam niektóre jednostki tego pięknego gatunku, jakim jest homo sapiens. No cóż, już niedługo się z niego wypiszę. A nawet wypisuję się pisząc te teksty. Nikt nie prosi się na ten świat, ale każdy może się z niego wypisać. Jak to ktoś powiedział: Rodzimy się, potem popadamy w szaleństwo, a w końcu umieramy. Tak to przedstawił Kubin.

O poznaniu siebie

Najważniejszym krokiem w poznaniu samego siebie jest odróżnienie siebie od swoich myśli. Zwykle czujemy się sprawcami naszych myśli, a tym samym utożsamiamy się z nimi. To jest podstawowa iluzja, podstawowy kartezjański błąd, gdy bierzemy to, co myśli się w naszej głowie za siebie. Nie jesteśmy naszymi myślami, jesteśmy jedynie przestrzenią, w której się one pojawiają. Gdy osadzimy się poza naszymi myślami, gdy zobaczymy, że one tylko przychodzą i odchodzą, wtedy naprawdę narodzimy się w tym życiu. I te wtóre narodziny, oczywiście dla nielicznych tylko, są narodzinami naszej prawdziwej tożsamości.

Bo w naszej głowie rodzą się bardzo różne myśli. Wewnętrzny głos mówi rzeczy, z którymi się możemy nie zgadzać. Kompulsywnie przekonuje nas, że sprawy się mają inaczej niż chcemy. Snuje nieustanną narrację o tym, kim jesteśmy, która najczęściej nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Nie wiadomo skąd ten głos się bierze (psychologowie przekonują, że ja narracyjne tworzy się wraz z rozwojem umiejętności mowy, około drugiego, trzeciego roku życia). Ten głos mieszka w nas i rości sobie prawo do definiowania tego, kim jesteśmy. Poznanie siebie polega na odebraniu mu tego prawa. Jesteśmy czymś więcej niż tym małym głosikiem, który niczym zdarta płyta powtarza swoje frazesy.

Kiedyś pewna osoba mnie przekonywała, że nie ma takiego głosu w sobie. No cóż, utożsamienie się z tym głosem może osiągnąć i taki poziom, że nie ma już niczego poza nim. Wszyscy znamy osoby, które zagadują swoją egzystencję, z który słowa się wylewają jak wodospad i zalewają tych, którzy ich słuchają. Ale ponad wszystkim, co słyszymy w naszej głowie jest jeszcze coś więcej – to, kim naprawdę jesteśmy. Wyzwolenie się od utożsamienia się z narzuconą przez otoczenie narracją, zinternalizowaną jako ów wewnętrzny głos jest podstawowym krokiem do poznania siebie. Jak to zrobić? To proste – i zarazem jakże trudne – nie wierz w nic, co słyszysz w swojej głowie.

Jeśli dokonamy tego kroku, który technicznie nazywa się dezindentyfikacją, i odróżnimy się od naszych myśli, sprawimy, że one przycichną, przejdą do tła, a na pierwszym planie pojawi się nasza prawdziwa osobowość. Myśli nadal będą się pojawiały, ale już nie będę się z nimi identyfikował. Podobnie z pragnieniami i emocjami – pojawiają się, ale nimi już nie jestem. Po raz pierwszy w życiu mogę wtedy powiedzieć, że jestem wolny, jestem sobą. Spojrzałem obiektywnie na to wszystko, co dzieje w moim wnętrzu i zobaczyłem, że to nie ja.

O przynależności

Czytając jakąś książkę na temat sekt pielęgnuję nieustanne zdziwienie. Zadziwia mnie przepastna potrzeba przynależności, którą spotykamy u ich członków . Potrzeba ta przekracza wszelkie granice rozsądku, jak w przypadku pewnej kobiety, która cudem uszła żywa z masowego samobójstwa sekty Jima Jonesa „Świątynia Ludu” w 1978 roku w Gujanie. Nie zniechęciło jej to do dalszego szukania przynależności, po paru latach odnalazła się w paru innych, by tak rzec, „łagodniejszych sektach”. Przynależę więc jestem – oto motto takich ludzi. I zarazem jest to najlepsza odpowiedź na pytanie dlaczego ludzie wstępują do sekt.

Ja sam nigdy nie chciałem przynależeć do żadnej grupy. Po prostu nie miałem takiej potrzeby, by poprzez mimikrę uzyskać fejkowe poczucie tożsamości, albo tym bardziej konformistycznie przypodobać się innym. Nie ciągnęło mnie ani do grupki rówieśników, do jakieś subkultury, fandomu, czegokolwiek – zawsze powtarzałem przez całe życie, że nigdy nie należałem do żadnej grupy, nawet do zuchów. Moim mottem życiowym jest powiedzenie Groucho Marxa:„Nie chcę być członkiem żadnego klubu, który by mnie chciał za członka”. Patrzę zatem na ludzi, którzy nie mogą pozyskać tożsamości poza grupą jak na przypadki biedaków, którzy z niewiadomych mi powodów nie wiedzą kim są, jeśli nie są w grupie.

Stawiałem sobie natomiast przez całe życie pytanie o to kim jestem, niezależnie od jakiekolwiek grupy. Stawiam sobie to pytanie do dzisiaj. I chyba dlatego nie zostałem członkiem żadnej sekty, żadnej grupy, nawet nigdy nie włożyłem togi i biretu akademickiego. Bo do dziś nie mam na nie żadnej odpowiedzi. A członek jakiejkolwiek grupy uzyskuje ją od razu, jak tylko zgłosi do niej akces. I z tego się cieszę, że udało mi się przeżyć sześćdziesiąt lat bez „dowiedzenia się”, kim jestem. Polecam, to cudowne uczucie.

O najbardziej wartościowych chwilach

Są takie chwile w życiu, które nadają mu niezbywalną wartość, albo – jak to ja nazywam – konsystencję. To chwile, gdy coś się w moim wnętrzu układa (nazwanie tego zrozumieniem byłoby zbyt ubogie). Układa się, bo zmieniam perspektywę patrzenia na coś, co mnie na przykład dotąd w życiu bolało. Nagle uświadamiam sobie, że mogę na to spojrzeć inaczej. Można to nazwać wglądem, ale też jest to nazwa nie oddająca w pełni owego uczucia, bo jest to raczej uczucie, nie myśl. Taka chwila daje wolność. Trudno ją opisać za pomocą pojęć, bardziej pomagają tu opowieści i metafory.

Taka chwila jest jak „eureka” Archimedesa, to obrót w podstawach świadomości, zmiana polegająca na przejściu postawy życiowej w swoje przeciwieństwo. Jung w jednej ze swoich książek podaje przykład mężczyzny, który doświadczył takiego obrotu w podstawach świadomości (termin ten nie jest jungowski). Mężczyzna ten zawsze pragnął kobiet, które były z kimś innym. Czuł wtedy zazdrość i starał się je odbić. Gdy jednak tylko mu się to udawało, tracił nimi wszelkie zainteresowanie. Aż pewnego razu, już będąc w analizie, zobaczył parę zatopioną w miłosnej rozmowie – i nie poczuł już przymusu, by cokolwiek robić, wyzwolił się ze swojego starego postrzegania rzeczywistości. Był wolny, bo nastąpiła fundamentalna reorganizacja jego sposobu postrzegania rzeczywistości.

I to są te jedyne chwile, gdy życie ma sens, chwile wolności, gdy nagle widzimy, że można inaczej żyć, że można nie cierpieć. Jak jednak człowiek może zyskać wolność, przecież poddany jest przemożnym wpływom fizycznym i psychicznym, że nie powiem o duchowych? Nad zagadnieniem ludzkiej wolności od wieków łamią sobie głowy filozofowie – i nic ciekawego nie wymyślili. Mnie podoba się pewna opowieść, która rzuca na ten problem dużo światła. Mówi ona, że kabaliści, próbując rozgryźć tajemnicę wolności człowieka w perspektywie bożej wszechwiedzy i wszechmocy, ukuli taką oto metaforę – człowiek jest wolny tylko wtedy, gdy Bóg przymyka oczy i wyrzeka się na chwilę swojej wszechwiedzy.

To jedna z najpiękniejszych metafor jakie usłyszałem w życiu, opowiedziana mi przez mojego promotora, profesora Andrzeja Wiercińskiego w jego letniskowej chacie w Urlach we wrześniu 1997 roku. Ze swej strony zawsze dopowiadałem sobie dalszy ciąg tej metafory – bo profesor tego tak nigdy nie ujął – że przymykamy oczy w momentach przyjemności, na przykład gdy jemy słodycze, albo gdy kichamy. Przymykamy też oczy w chwili najwyższej przyjemności, jaką jest orgazm. I tu otwiera się fascynująca możliwość interpretacyjna owej kabalistycznej metafory: wolność człowieka jest niczym innym jak orgazmem Boga. To byłby ten moment, w którym nie ma nas, nie ma Boga, jest tylko wolność.

O prawdzie

Gdy przychodzimy na świat, bierzemy pierwszy oddech. Wchłaniamy świat w siebie. Gdy z niego wychodzimy, wydajemy ostatnie tchnienie. Zostawiamy go na zawsze. Pomiędzy tymi dwoma chwilami nieustannie oddychamy. Nasze płuca pracują cały czas po to, byśmy mogli żyć. A jak jest z naszym umysłem? Umysł potrzebuje prawdy tak, jak płuca potrzebują powietrza. To nośna metafora, ale dobrze wiemy, że każdemu udaje się jako tako oddychać, natomiast niewielu tylko udaje się dotknąć czegoś, co choćby zbliżało się do prawdy. A przecież każdy z nas ma pod czaszką prawie półtora kilograma najbardziej złożonej i skomplikowanej materii we wszechświecie, którą nazywamy mózgiem.

Widocznie sama materia organiczna naszego mózgu nie wystarczy. Jest ona materialną podstawą naszego umysłu, a przynajmniej tak głosi obecny paradygmat naukowy, którego tu nie mam zamiaru bronić. Być może ma on rację tylko w tym, że nasz mózg służy raczej przetrwaniu, a nie poznawaniu prawdy. Coraz bardziej się z tym zgadzam, gdy obserwuję spektakularne ograniczenia mentalne ludzi. Rodzi się wtedy we mnie naturalne pytanie: to czego więcej potrzeba, by nie być tępym, czego ponad te półtora kilograma materii przypominającej budyń?

Oczywiście chodzi tu o wykorzystanie możliwości mózgu. Tu dużo ma do powiedzenia kultura, będąca swego rodzaju oprogramowaniem naszego hardware’u mózgowego. To ona nam mówi, co mamy widzieć, co myśleć i jak czuć. Jak rozumować i wnioskować. Jest nieuniknionym pośrednikiem między nami a rzeczywistością. Dosłownie mówi nami, bo jak powiedział kiedyś Merleau-Ponty, język jest żywiołem ludzi, jak woda żywiołem ryb. Dzięki językowi zyskujemy najbardziej uniwersalną ze wszystkich iluzji – iluzję porozumienia. Wbrew filozofom prawda nie mieszka w języku. Pływamy w wodzie prawdy, tyle że nie zdajemy sobie z niej w ogóle sprawy. By zdać sobie sprawę z czegoś, potrzebne jest coś więcej niż zwykłe oprzyrządowanie mózgu dostarczane przez kulturę i język, potrzebne jest utwierdzenie się poza językiem i kulturą. Dopiero wtedy sięgamy prawdy.