Archiwa miesięczne: Listopad 2024

O duchowych pożytkach z błądzenia

Dzisiejszy świat nie widzi pożytków z błądzenia. Nie słucha starożytnych, którzy kiedyś pisali: „Błądzić to rzecz ludzka”. Nie słucha Konfucjusza, który wskazał kiedyś na swojego najlepszego ucznia, mówiąc, że on każdy błąd popełnia tylko jeden raz. Nie, dziś nie należy błądzić. Efektem takiej postawy jest to, że cały świat zbłądził. Tymczasem błądzenie jest podstawową rozwoju duchowego. Błądzenie jest dla nas o wiele bardziej wartościowe niż słuszne postępowanie. Zbłądziwszy, możemy odnaleźć właściwą drogę, bo jeśli widzimy przed sobą jedyną słuszną i prostą drogę, to na pewno nie jest ona naszą drogą.

To jak z praktykowaniem uważności w czasie medytacji. Gdy liczymy oddechy w czasie medytacji zen zdarza się nam rozproszyć i nie wiemy, czy kolejny oddech jest szósty czy siódmy. Ten moment rozproszenia jest jednak zarazem momentem uważności. Oto zdaliśmy sobie sprawę, że właśnie zbłądziliśmy, rozproszyli. Dzięki temu możemy wrócić do medytacji i liczyć oddechy dalej, kształcąc naszą uważność.

Podobnie jak z oddechami jest też ze wszystkim sprawami naszego życia. Dokładnie w momencie, gdy zauważamy, że coś zrobiliśmy źle, że pobłądziliśmy, że daliśmy ciała, dokładnie w tym momencie wzrastamy duchowo. Mógłbym zatem zachęcić moich czytelników: „Błądźcie!” Ale nie jest to konieczne, bo wszyscy namiętnie popełniamy błędy. Jednak, jak dobrze wiemy, tylko nieliczni widzą w błędach błędy. Większość błądzi bezwiednie. Ja bym rzekł: „Błądźmy świadomie”.

O wojnie jako rytuale

Ryszard Kapuściński widział wiele wojen, w wielu różnych krajach całego świata. Nic dziwnego, że jego słowa, zmieszczone w książce Zegar piaskowy, która ukazała się 17 lat po jego śmierci, przyciągnęły moją uwagę: „Co to znaczy – myśleć obrazami wojny? To znaczy widzieć świat w maksymalnym napięciu, w grozie i okrucieństwie. Rzeczywistość wojny to świat skrajnej, manichejskiej redukcji, nieubłaganej eliminacji, która usuwa barwy pośrednie, ograniczając wszystko do ostrego, agresywnego kontrapunktu, do bieli i czerni, do najpierwotniejszej walki dwóch sił – dobra i zła. Nikogo więcej na placu boju! Tylko dobro – a więc my; oraz zło – czyli wszystko to, co nam się sprzeciwia”.

Wojna to nic innego jak okrutny rytuał. To sposób, jaki ludzie wynaleźli, by kanalizować immanentną swej naturze agresję i oswajać konflikty. Wedle antropologów każdy rytuał ma jedno główne zadanie – minimalizować wieloznaczności, które pojawiają się w relacjach społecznych. Dzięki temu rytuały umożliwiają komunikację i ułatwiają współżycie w dużych grupach ludzkich. Czasami jednak są okrutne, jak rytuały inicjacyjne w niektórych społeczeństwach pierwotnych. Z rytuałem inicjacyjnym wojna ma też jeszcze jeden punkt wspólny – po inicjacji i po wojnie nie jest się już się tym samym człowiekiem. Wojna jest sposobem na radzenie sobie rytualnie z najtrudniejszymi emocjami budzonymi przez interakcje w społeczeństwie. Wojna polaryzuje stanowiska i czyni wybory jednoznacznymi – my dobrzy, oni źli. Warto zauważyć, że druga strona też myśli tak samo. Ale to nie jest ważne, nic się nie liczy poza jednym – by mieć rację.

Nie dziwi zatem, że ludzie tak bardzo pragną wojny. James Hillman napisał książkę, którą bardzo polecam, pod znamiennym tytułem A terrible love of war (tytuł polski to Miłość do wojny). Fizycznie grozi ona bólem, cierpieniem, gwałtami, eksterminacją. Nikt tego nie chce. Ale mentalnie wojna jest niezmiernie kusząca. Wielu z tych, którzy przeżyli mówią, że dała im najbardziej nasycone intensywnością doświadczenie ich życia. Właśnie dzięki temu, że oferuje ludziom prostą, jednoznaczną, maksymalnie uproszczoną rytualnie sytuację egzystencjalną, a zatem oferującą najprostszy, dostępny każdemu sens, wojna jest tak atrakcyjna. Nie trzeba samemu decydować, nie trzeba podejmować wyborów, wszystko jest proste i klarowne.

A jak z tym połączymy oczywisty strach przed śmiercią, bo wojna to dziś setki tysięcy młodych mężczyzn zabitych nim osiągnęli zdolność do refleksji, to otrzymamy lekarstwo na bolączki życia – „nieuniknioną konieczność wojny”. Koszta ludzkie są ogromne, współcześnie to miliony ofiar. Niegdyś było nieco inaczej. Ale ludzkość jak dotąd nie wymyśliła lepszego sposobu, jak rytuał wojny, by poradzić sobie ze swoją psychiką na poziomie zbiorowym. Obserwując nasz współczesny świat, widzimy, że wojna wróciła do łask, nawet w obszarach, gdzie mniemano, że już jest niemożliwa. Wojna jest fundamentalnie irracjonalna i dlatego tak dobrze odpowiada absolutnie irracjonalnej, szalonej i nieogarniętej naturze człowieka. Praktycznie całość populacji ludzkiej źle znosi kulturowe ograniczenia i nic dziwnego, że znajduje ulgę w oddaniu się okrutnemu rytuałowi wojny.

O seksie, rozkoszy i duchowości kobiecej

Współcześnie wszyscy mówią o „uprawianiu seksu”. Słowo seks jest tak mdłe i wyzbyte wszelkiej głębi, że wielu osobom kojarzy się ze swego rodzaju czynnością higieniczną albo z czymś „co trzeba zrobić”. Jest wielu fanów „uprawiana seksu”, podobnie jak jest wielu fanów jedzenia hamburgerów w McDonaldzie. Nic w tym dziwnego, bo nasze czasy to czasy zestandaryzowanej przyjemności. Młodzi ludzie często wybierają relacje typu „friends with benefits”, bez zobowiązań, oddając się przyjemności w ścisłych granicach swojego egoizmu. Mniej doświadczeni „uprawiają seks”, bo tak robią ze sobą każdy chłopak i dziewczyna. „Zróbmy to” mówi chłopak i dziewczyna to robi, bo chce mieć chłopaka, jak inne dziewczyny. To taka infantylna zabawa genitaliami, wyzuta całkowicie z tego, co liczy się w prawdziwym związku. W takich relacjach brakuje bowiem tego, co najważniejsze, kiedy mówimy o miłości płciowej – rozkoszy.

Czym jest rozkosz w odróżnieniu od „seksu”? Piękne słowa o rozkoszy napisał Bert Hellinger, twórca ustawień systemowych. Nie podejrzewałem go o to, że jest zdolny do takich sformułowań, jak te, które zaczerpnąłem z jego książki Szczęście, które pozostaje. Jak udają się związki: „Rozkosz jest życiem, zniewalającym w swej sile, i jest owocna pod każdym względem. Z niej staje się coś, co wychodzi poza osobisty horyzont, poza egotyzm. Ale rozkosz jest poza kontrolą, kipiąca, ponieważ sterowana przez coś większego i w nim zakotwiczona. W niej dusza doznaje radości”. Według Hellingera rozkosz to sprawa duszy, wymaga zatem dużej samoświadomości od partnerów. Rozkosz rodzi się w umyśle, w duszy, nie w fizycznym zetknięciu ciał.

Rozkosz to radość. Seks – niekoniecznie. Zbyt często słyszałem od kobiet opowieści o „uprawianiu seksu”, który nie dawał im ani radości ani rozkoszy. Rzadko słyszałem to od mężczyzn, stworzeń zwykle nader prymitywnych, jeśli chodzi o sferę rozkoszy. Kobiety dążą w tej sferze ku radości i przyjemności, bo to jest ich ścieżka duchowa. Rozkosz jest ich sposobem na to, by sięgnąć czegoś, co przekracza egotyzm, by wykroczyć poza zdeterminowaną kulturowo egzystencję kobiety. Jest dla nich ścieżką do wolności i sposobem na osiągnięcie szczęścia, jest sposobem na samorealizację. Esencją kobiecości jest rozkosz. Dlatego każda kochająca kobieta jest dla mężczyzny bezcenna – jest bowiem przepiękną sposobnością dla mężczyzny, by ten, dostarczając jej rozkoszy, także wspiął się na wyżyny rozwoju duchowego.

Być może po to istnieją kobiety i mężczyźni. Zróżnicowanie płciowe powstało ponad miliard lat temu. Ludzie, jako dosyć młody gatunek, rodzą się zatem kobietami i mężczyznami, i starają się z tego zróżnicowania wyciągnąć to, co najlepsze. Zwykle im się to nie udaje, zwykle popadają w kulturowe schematy „uprawiania seksu”, bo seksualność jest zbyt potężną siłą, by nad nią zapanować i prawie wszyscy – w odruchu samoobrony – sprowadzają ją do bezpiecznego i mechanicznego „seksu ”. Jednak seksualność to właśnie rozkosz, radość, ekstaza, to coś co nas całkowicie przerasta i dostarcza doświadczenia transcendencji dostępnego dla każdego, kto odważy się kochać.

O chcę

Jack London napisał kiedyś, że słowem ostatecznym jest chcę: „Właśnie owo chcę sprawia, że pijak pije, że męczennik zakłada włosiennicę; z jednego człowieka czyni ono hulakę, z innego anachoretę; jednego człowieka skłania, by dążył do sławy, innego – by gonił za złotem, innego, by szukał miłości, a jeszcze innego – by dążył do Boga. Filozofia jest bardzo często sposobem, w jaki człowiek wyjaśnia swoje własne chcę”. London nie był filozofem, ale przez jego powieści i opowiadania doskonale przebija jego potężne chcę. Ostatnie zdanie przytoczonego cytatu pokazuje ponadto nader celnie rolę filozofii. Człowiek uwielbia być sprawcą swoich czynów i namiętnie, acz wtórnie, tłumaczy je czymś co nazywa własną filozofią, a co jest najczęściej mniej lub bardziej mętnym, nieuświadomionym światopoglądem.

Albowiem sprawczość jest bóstwem człowieka, a filozofia to zwykle dosyć nieudolna teologia tego bóstwa. Być podmiotem czynów, tworzyć przeżywane przez siebie życie to przecież marzenie każdego. Daje to tak pożądane złudzenie kontroli na tym, co nam się przydarza – a reszta to komentarz. Wprawdzie Woody Allen swym cierpkim humorem gasi te złudzenia („Chcesz Boga rozśmieszyć, opowiedz mu o swoich planach”), ale uwielbiamy czuć się autorami rzeczy. Nie słuchamy mądrych słów Epikteta, który zwraca nam uwagę już w pierwszym zdaniu swojego Enchiridionu, że jedne rzeczy od nas zależą, inne zaś nie. Uparcie dążymy do realizacji naszego chcę, zwykle wbrew rozsądkowi i rzeczywistości.

Istotę jakiegoś zachowania jest najlepiej pokazuje jego przerysowana, patologiczna postać. W tym przypadku chodzi o coś, co nazwę hipersprawczością. Niedawno czytałem o przypadku pewnej kobiety, która nie mogła się pogodzić ze śmiercią swojej matki. Obwiniała się za jej śmierć, mimo iż ta była nieunikniona. Najbardziej wyrzucała sobie to, że matka umarła, gdy na chwilę odeszła od jej łóżka. Gdybym została – mówiła – matka by dalej żyła. Jej terapeutka ujęła to tak: „Uderzające w rozmowach z moją klientką było to, że cechowało ją poczucie wszechmocy w relacji z matką, za czym szło poczucie odpowiedzialności za wszystkie zaistniałe zdarzenia”. Ta kobieta przekuła poczucie sprawczości w chęć kontrolowania wszystkiego, łącznie z życiem i śmiercią. Zaowocowało to patologią poczucia odpowiedzialności.

Uznanie, że coś, co nie leży w naszej mocy jest od nas zależne, jest początkiem wszelkich nieszczęść. Gdy nasze pragnienie sprawczości sięga po to, co od nas nie zależy – czyli coś czysto zewnętrznego – przekształca się w truciznę, która przepaja osobowość miazmatami nerwicy. Tak niestety funkcjonuje większość ludzi, i dawnymi czasy, a tym bardziej współcześnie. Nie wyczuwamy granic sprawczości i naszego chcenia, które próbowali nakreślić stoicy i nieustannie nasze „chcę” wychodzi poza nie. Czasem prowadzi to największych osiągnięć ludzkiego ducha, ale o wiele częściej – do jego największych porażek. Chcę to potężna siła, jeśli jednak nie towarzyszy jej mądrość, staje się narzędziem destrukcji i – całkowicie wbrew intencjom podmiotu – upadku.