Jack London napisał kiedyś, że słowem ostatecznym jest chcę: „Właśnie owo chcę sprawia, że pijak pije, że męczennik zakłada włosiennicę; z jednego człowieka czyni ono hulakę, z innego anachoretę; jednego człowieka skłania, by dążył do sławy, innego – by gonił za złotem, innego, by szukał miłości, a jeszcze innego – by dążył do Boga. Filozofia jest bardzo często sposobem, w jaki człowiek wyjaśnia swoje własne chcę”. London nie był filozofem, ale przez jego powieści i opowiadania doskonale przebija jego potężne chcę. Ostatnie zdanie przytoczonego cytatu pokazuje ponadto nader celnie rolę filozofii. Człowiek uwielbia być sprawcą swoich czynów i namiętnie, acz wtórnie, tłumaczy je czymś co nazywa własną filozofią, a co jest najczęściej mniej lub bardziej mętnym, nieuświadomionym światopoglądem.
Albowiem sprawczość jest bóstwem człowieka, a filozofia to zwykle dosyć nieudolna teologia tego bóstwa. Być podmiotem czynów, tworzyć przeżywane przez siebie życie to przecież marzenie każdego. Daje to tak pożądane złudzenie kontroli na tym, co nam się przydarza – a reszta to komentarz. Wprawdzie Woody Allen swym cierpkim humorem gasi te złudzenia („Chcesz Boga rozśmieszyć, opowiedz mu o swoich planach”), ale uwielbiamy czuć się autorami rzeczy. Nie słuchamy mądrych słów Epikteta, który zwraca nam uwagę już w pierwszym zdaniu swojego Enchiridionu, że jedne rzeczy od nas zależą, inne zaś nie. Uparcie dążymy do realizacji naszego chcę, zwykle wbrew rozsądkowi i rzeczywistości.
Istotę jakiegoś zachowania jest najlepiej pokazuje jego przerysowana, patologiczna postać. W tym przypadku chodzi o coś, co nazwę hipersprawczością. Niedawno czytałem o przypadku pewnej kobiety, która nie mogła się pogodzić ze śmiercią swojej matki. Obwiniała się za jej śmierć, mimo iż ta była nieunikniona. Najbardziej wyrzucała sobie to, że matka umarła, gdy na chwilę odeszła od jej łóżka. Gdybym została – mówiła – matka by dalej żyła. Jej terapeutka ujęła to tak: „Uderzające w rozmowach z moją klientką było to, że cechowało ją poczucie wszechmocy w relacji z matką, za czym szło poczucie odpowiedzialności za wszystkie zaistniałe zdarzenia”. Ta kobieta przekuła poczucie sprawczości w chęć kontrolowania wszystkiego, łącznie z życiem i śmiercią. Zaowocowało to patologią poczucia odpowiedzialności.
Uznanie, że coś, co nie leży w naszej mocy jest od nas zależne, jest początkiem wszelkich nieszczęść. Gdy nasze pragnienie sprawczości sięga po to, co od nas nie zależy – czyli coś czysto zewnętrznego – przekształca się w truciznę, która przepaja osobowość miazmatami nerwicy. Tak niestety funkcjonuje większość ludzi, i dawnymi czasy, a tym bardziej współcześnie. Nie wyczuwamy granic sprawczości i naszego chcenia, które próbowali nakreślić stoicy i nieustannie nasze „chcę” wychodzi poza nie. Czasem prowadzi to największych osiągnięć ludzkiego ducha, ale o wiele częściej – do jego największych porażek. Chcę to potężna siła, jeśli jednak nie towarzyszy jej mądrość, staje się narzędziem destrukcji i – całkowicie wbrew intencjom podmiotu – upadku.

Ale problem w tym, by umieć te granice właściwie nakreślić. Czy nie jest tak, że jak niczego (zewnętrznego) nie będę chciał, to popadnę w zastój, przestanę się rozwijać i zmarnuję swoje życie? A może chodzi o to, by to zewnętrze uzyskiwać jedynie jako konsekwencję rozwoju wewnętrznego? A jak tu związek będzie niewielki? Nie przejmować się? A może w ogóle skupić się tylko na wnętrzu? Ale wtedy to zostaje nam życie pustelnicze. Bo jednak to zewnętrzne zazwyczaj generuje to chcenie. Cóż innego miałoby to generować. Niewidzialny Bóg chrześcijan to już dla ludzkości za mało.
PolubieniePolubienie