Archiwa miesięczne: Kwiecień 2025

O miłości według Safony

Safona była mistrzynią miłości i mistrzynią poezji. W jednym i drugim dziele osiągnęła to, co najlepsze można osiągnąć w naszym kruchym, ziemskim żywocie. Kochała często i namiętnie. Potrafiła także łączyć ze sobą miłość i poezję w sposób niedościgły dla większości twórców. Wiemy przecież, że mówienie, pisanie o miłości może aż nazbyt łatwo przeistoczyć się w czysty banał. Tak dzieje się, gdy chcemy zbyt podniosłymi słowami oddać to, co najprostsze. Prawdziwe uczucie jest niczym blask Słońca, olśniewający nasze oczy, nie ma w nim nic zawikłanego. I takie też są słowa Safony.

Jakie zatem są te słowa, oddające – moim zdaniem – samą istotę miłości? Bardzo proste i bardzo zwięzłe: „Najpiękniejsze jest to, co ktoś kocha”. Trudno do tych słów coś dodać, i dlatego proszę czytelnika i czytelniczkę o wybaczenie, że jeszcze coś napiszę. Gdy wpatruję się w twarz ukochanej, widzę ją najpiękniejszą i owo piękno jest dla mnie potwierdzeniem tego, że ją kocham. Ona z kolei, widząc blask moich oczu, czuje, że jest kochana i najpiękniejsza. W tej wymianie spojrzeń zawiera się wszystko, bo miłość to sprawa zmysłowa, a ze zmysłów wzrok jest najszlachetniejszy.

Spojrzawszy w oczy ukochanej oddaję władzę na sobą jednemu z najpiękniejszych greckich bogów, Erosowi. Tak o nim pisała Safona: „Eros mnie pędzi, ta pozbawiająca członków słodko-gorzka istota, wobec której jestem bezradna”. Tak, Eros jest zarazem najsłodszy, niczym miód nadający konsystencję i sens naszemu życiu, jak i gorzki, gdyż z największej bliskości rodzą się nieuniknione scysje między kochankami. Ale jedno i drugie stanowi rzeczywistość miłości. Prosta jest słodycz, prosta jest gorzkość. I jedna i druga przechodzą w siebie płynnie, tworząc cudne kontinuum kochania.

Wszystkiego w tym życiu musimy się uczyć. Także miłości. Jedną z moich nauczycielek z ducha jest Safona. Od niej wiem, że kobieta uczy serce mężczyzny kochać, a mężczyzna uczy kochać serce kobiety. Jeśli są dla siebie dobrymi nauczycielami ich miłość może rozkwitać. Są też nauczycielki, które spotykamy w naszym życiu. Moim szczęściem jest teraz bycie z cudowną nauczycielką miłości. Mam nadzieję, że jestem dla niej też dobrym nauczycielem. Bo na tym ostatecznie polega nasze życie na tym świecie, na nieustannej nauce, jak to jest być człowiekiem, czyli jak kochać.

O duchowości

Czy uczestniczenie w uroczystościach religijnych jest życiem duchowym? Dla wielu, utożsamiających swoje doświadczenie duchowe z uczestnictwem w rytuale, zapewne tak. Czy nieuczestniczenie w uroczystościach religijnych oznacza brak życia duchowego? Oczywiście, że nie. Kwestia, jak dobrze wiemy, jest złożona, bo bardzo indywidualna. Ktoś regularnie uczestniczący w obrzędach religijnych może być całkowitym ateistą, a ktoś kto od lat nie widział kościoła może prowadzić bogate życie duchowe. W pewnym sensie życie religijne i duchowe są nawet swoim przeciwieństwem, chociaż mogą wywodzić się z jednego źródła, bo najczęściej doświadczenie duchowe wybitnej jednostki dawało początek religii. Jezus nie chciał zakładać religii, chciał wyzwolić człowieka. Religię chrześcijańską założył św. Paweł.

By prowadzić życie religijne trzeba być wyznawcą jakieś religii, przynależeć do jakiejś społeczności, zachowywać określone przez nią reguły życia. Życie religijne polega bowiem na tym, że lgnę (od religare, czyli „wiązać”, jak twierdzili już Laktancjusz i św. Augustyn) do jakieś struktury zewnętrznej, która podtrzymuje moją tożsamość, jest dla mnie swoistym egzoszkieletem. Przybrawszy taki pancerz mogę stawiać czoła przeciwnościom życia. Ma to swój koszt, bo dosłownie opancerzam się także na to, co może do mnie przyjść z mojego wnętrza. Jak mawiał Mistrz Eckhart, największy z mistyków chrześcijańskich, staję się wtedy człowiekiem, który ma całego Boga na zewnątrz.

Życie duchowe jest czymś innym niż życie religijne. To życie wedle ducha, a ten „tchnie, kędy chce”, bo duch jest inną nazwą dla doświadczenia wolności. Wolność ta rozpoczyna się od naszego wnętrza, czyli od wolności od siebie samego. Można to też nazwać dystansem, trzymaniem się na odległość od własnych myśli, emocji, popędów i impulsów. A przede wszystkim jest to odsunięcie się od ego. To fundament wszelkiej duchowości – trzymać się jak najdalej od siebie. Jeśli nam się to uda, to w naszym wnętrzu rodzi się przestrzeń, powstaje dużo miejsca, w którym mogą zaistnieć wartościowe relacje, dobre uczucia, współczucie, intuicja. I na tym polega duchowość w swej najlepszej postaci, a nie na nazwach, doktrynach, podniosłych śpiewach czy ubiorach. Ludzie religijni zwykle mylą podniosłość z duchowością.

Jakże często bywa tak, że podchodzimy do kogoś i już po chwili czujemy, że jest nam duszno. Bo w tym człowieku nie ma wewnętrznej przestrzeni, nie ma w nim wolności, nie ma ducha. Dusimy się w jego obecności, bo całe wnętrze tej osoby wypełniania wyłącznie jej ego. Taka osoba wszędzie widzi tylko siebie i swoje interesy. Zdradza tym samym swoje człowieczeństwo, bo przecież tylko w człowieku może zamieszkać duch, i dzięki temu człowiek może być prawdziwie wolny. A bycie wolnym polega na dawaniu wolności innym istotom, czerpiąc ze swojej własnej wolności. Ludzie obawiają się duchowości, uważają bowiem, że amorficzna wolność zagraża ich egzystencji, a więc lgną do czegokolwiek – do siebie, do doktryny, byle tylko nie być wolnym. A przecież duch jest tym samym co życie.

Rytuały religijne mogą być okazją do doświadczeń duchowych, w końcu po to zostały stworzone i dla wielu wypełniają taką funkcję, dostarczając łatwego sacrum, jak to nazwał Mircea Eliade. Jednak nie są one jakimś rodzajem bezosobowej metody, jak metoda naukowa, mającej prowadzić do określonego celu bez współdziałania intencji samego człowieka. Znam wielu ludzi, którzy medytowali przez dekady i nie doczekali się żadnych efektów, które im obiecywała ich „ścieżka duchowa”. Czego im brakło? Właśnie intencji, wolności ducha, otwartości na to, co się przydarza, a co zwiemy życiem. Życie przekracza wszystko i oddanie się mu w całej pełni jest tym, co nazywamy duchowością.

O Życiu i sensie

Parę dni temu miałem wykład o sensie życia. Jak to bywa w tych czasach, odbył się online. Słuchało mnie grono szacownych, starszych osób, które zapewne już wiele w życiu przeżyły. Powiedziałem to, co można było powiedzieć, szczególnie zwracając uwagę na fundamentalny fakt, że za bardzo nie ma o czym mówić, gdy mówimy o sensie, że nawet najpiękniejsze słowa tu dużo nie pomogą. Chcemy, żeby nasze życie było sensowne, co znaczy mniej więcej tyle, by było szczęśliwe. A ponieważ ani zbyt dobrze nie wiemy czym jest szczęście ani czym jest sens, to wyszło na to, że zastosowałem alchemiczną metodę wyjaśniania, nazywającą się obscurum per obscurius, ignotum per ignotius,czyli objaśnianie czegoś ciemnego przez coś jeszcze bardziej ciemnego, czegoś nieznanego przez coś jeszcze bardziej nieznane. W każdym razie na pewno chodzi o to, by poczuć się lepiej.

Po moim wykładzie padły rozmaite pytania. Takie jakie zwykle padają po takim wykładzie. A ponieważ w czasie wykładu wspomniałem o trudnym losie młodych ludzi, zwanych pokoleniem Z, to pojawiło się też sakramentalne pytanie o to, co można zrobić by zmienić sytuację i by młode pokolenie było szczęśliwe i mogło żyć życiem pełnym sensu. Dziwne, że ludzie pytają filozofa co można zrobić. Nie jestem ideologiem ani psychologiem, kapłanem czy też inżynierem. Wpatruję się po prostu w rzeczywistość i o niej mówię albo piszę. Co ktoś z tym zrobi, to jego sprawa.

A może lepiej nic nie robić? Bo jeśli ktoś zauważy, że w życiu społecznym dzieje się coś, co mu się nie podoba, to może mu się zachcieć, jak to się mówi, „walczyć z systemem”, zmieniać świat, być aktywistą itd., itp. Tymczasem każde przeciwstawienie się „systemowi” powoduje, że staję się jego częścią, że daję się wciągnąć w powszechną grę, prowadzoną wedle nie moich reguł. Dla wielu wydaje się to sensowne, od stuleci wielu było rewolucjonistami. Chcieli w wymiarze zbiorowym coś zrobić, by życie wszystkich miało sens. Może już czas zrozumieć, że nikt nie uzyska sensu życia wpisując się do jakieś grupy, religii, ideologii, rewolucji.

Bowiem, mój drogi i moja droga, twoje życie to jest tym tylko tym, co zrobisz ze swoim życiem. Ty i tylko ty. Możesz być samotnikiem albo lgnąć do ludzi. Możesz kochać albo nienawidzić. Możesz działać albo spać. Jedno i drugie to twój wybór. A jeśli nie jest wyborem, tylko psychologiczną kompulsją, to tym gorzej dla ciebie. Życie jest czymś co przepływa przez każdego, jesteśmy jego manifestacjami. To co możemy zrobić, to powiedzieć Życiu tak, bo jest ono od nas większe. To bardzo trudne i większość ludzi tego unika, nie potrafi zaakceptować przepływu i mocy Życia. Bo ku temu by trzeba odpuścić, dać się ponieść, nie trzymać się niczego, ogołocić się ze znaczeń, zwymiotować pojęcia. Dopiero wtedy zamiast ogólnikowego sensu życia możemy poczuć Życie. Bo gdy zamykamy Życie w obrębie naszego jednostkowego życia, odcinamy wszelki sens, jaki by ono mogło mieć. Sens to tak naprawdę oddanie się przepływowi Życia przez nasze wnętrze.

Piszę Życie dużą literą by podkreślić, że chodzi mi o coś więcej niż indywidualnie przeżywane życie, kończące się śmiercią. Nie, Życie to coś co trwa i przenika przez wszystkie istoty, a doświadczamy go w tych momentach, gdy wiemy, że istniejemy. Nie zapytujemy wtedy o jakiś „sens życia”, bo samo Życie przez nas przepływa. To najpierwotniejsze i najgłębsze z doświadczeń człowieka. Doskonale to opisał Leśmian w zachwycającym wierszu Pragnienie:

„I za boga brać wszelkie lśniwo u błękitu,
I na piersi dziewczęcej doczekać się świtu,
A słońce witać krzykiem i wrzaskiem i wyciem,
Żyć na oślep, nie wiedząc, że to zwie się życiem, —
I pewnej nocy przez sen zaśmiać się w twarz niebu
I nie znając pokuty, modlitw, ni pogrzebu,
Jak owoc, co się paszczy żarłocznej spodziewa,
Z łoskotem i łomotem w mrok śmierci spaść z drzewa!”

Kiedyś wszyscy odpadniemy prosto w otwarte ramiona Życia, które przerasta każdego z nas nieskończenie.

O karmie i stoikach

Pewien współczesny hinduski guru napisał w swej książce o karmie takie słowa: „Powodem niedoli nie jest sytuacja zewnętrzna, ale sposób, w jaki na nią reagujesz. Twoja karma nie zależy od tego, co ci się przydarza, lecz od sposobu, w jaki reagujesz na to, co ci się przytrafia”. Jak zaznacza dalej, karma oznacza działanie. Czyje? Moje. Jeśli cierpię w jakiejś sytuacji to nie z jej powodu, ale dlatego, że reaguję na nią w określony sposób. Albowiem karma nie jest jakimś nieubłaganym fatum, karma to nasze odczuwanie życia i reakcja na nie. Karma to działanie, takie jakie jest dostępne człowiekowi, czyli zmiana swojego stosunku do tego, co mu się przytrafia. Źródłem mojego cierpienia teraz nie są moje przeszłe czyny. Jest nim to, jak obecnie reaguję na te ślady przeszłości. Jak mawiał Dalajlama, jeśli ktoś jest chory, to jest jego karma, ale karmą lekarza jest podjęcie się leczenia tej choroby, czyli aktywne działanie. Podobnie w naszym przypadku – coś się nam przytrafia, a my możemy to potraktować jako okazję do właściwej reakcji.

Te nauki zadziwiająco przypominają te, które w dawnych czasach udzielali stoicy. Epiktet rozpoczyna swój „Podręcznik” (Encheiridion) od sformułowania: „Z wszystkich rzeczy jedne są od nas zależne, drugie zaś niezależne. Zależne są od nas: sądy, popędy, pragnienia, odrazy i jednym słowem – to wszystko, co jest naszym dziełem. Niezależne natomiast są od nas : ciało, mienie, sława, godności i jednym słowem – to wszystko, co nie jest naszym dziełem”. Jasno wskazuje tym samym na obszar wolności człowieka. Człowiek bowiem z jednej strony podlega całości wszechświata, będąc jego marną cząstką, jak to pięknie opisywał Marek Aureliusz w Rozmyślaniach, ale z drugiej strony zachowuje dla siebie wolność osądu. To osąd dla stoików był najważniejszy, bo od niego zależą nasze pragnienia i odrazy. Wszechświat sprowadza na nas rozmaite przypadki, a my mamy wolność reakcji, możemy wybrać wedle naszego osądu, czym dla nas jest to, co nam się przydarza.

Hinduscy guru i stoicy niekoniecznie musieli czerpać od siebie nawzajem. Raczej sięgali niezależnie od siebie do odwiecznego źródła mądrości. Jedni piszą o karmie, drudzy o rozumnej pneumie, przenikającej całość wszechświata. Niezależnie od słów, od filozofii, jaka kryje się za nimi, sedno jest to samo. Jest nim prowadzenie życia w sposób, który najbardziej przystoi człowiekowi. Jest to kierowanie się w życiu mądrością, a mądrość to nic innego jak połączenie rozumu i uczuć. Dzięki rozumowi wiem, jak coś zrobić. Dzięki uczuciu wiem, czy należy to zrobić. Nie wszystko, co możliwe do pomyślenia, trzeba urzeczywistniać, warto wpierw spytać się serca, czy to będzie mądre. Tylko odwołując się do tak pojętej mądrości możemy odróżnić to, co działa na mnie (karma) od tego, co ja mogę zrobić, a co jest również karmą, tylko już moją karmą, moim działaniem.

Jeśli karmą jest to, co mi się przy-darza, to znaczy że jest ona darem. Mam takie ciało, a nie inne, żyję w takich, a nie innych czasach, przy-darzają mi się w tym życiu rozmaite rzeczy. To wszystko jest darem dla mnie, mogę z niego skorzystać i w ten sposób wypalić moją karmę. Jeśli utyskujemy na przypadek, który sprowadził na nas niechciane rzeczy (mam na myśli słynne pytanie: „Dlaczego akurat mnie to spotkało?”), to pamiętajmy, że przypadek to także coś co nam przy-pada, to nasza działka w losie całego wszechświata, jakby to rzekł stoik. Takie rozumienie przy-padku i przy-darzania się jest warunkiem wstępnym pojawienia się właściwej reakcji, polegającej na indywidualnej odpowiedzi na pytanie, jakie zadało mi życie. Odpowiadając na to pytanie mogę znaleźć sobie miejsce w owej wszechcałości, moje miejsce w tym jej zakątku, który mi przy-padł na ten krótki czas zwany życiem.