Archiwa miesięczne: Maj 2025

O istnieniu w czasie

Dla każdego człowieka przeniknięcie do końca zagadki, jaką on sam stanowi dla siebie to bardzo trudne zadanie. Mało tego, sam cykl życia temu nie sprzyja. Weźmy, dla przykładu najlepszego, ludzi młodych, takich w wieku licealnym, czy na początku studiów. Sami sobie wydają się świadomi swej formy istnienia, ale nie jest to do końca prawdą. Jest tak z bardzo prostego powodu – ludzie młodzi nie wiedzą jeszcze, co to znaczy istnieć w czasie. Te skromne kilkanaście lub nawet dwadzieścia lat, od których zamieszkują ten świat, to stanowczo za mało by doświadczyć, co to znaczy istnieć w formie ludzkiej. Młodzi mają jakiś zestaw wyobrażeń na ten temat, ale żadnego doświadczenia. Przeciętny dwudziestolatek prędzej sobie wyobrazi kwadratowe koło niż siebie w wieku sześćdziesięciu lat.

Nic zatem dziwnego, że młodzi lgną do różnego rodzaju mentalnych protez życia, do rozmaitych religii i ideologii, które dają im surogat wiedzy o tym, co to znaczy żyć. Są niecierpliwi i chcą od razu dowiedzieć się, jak to jest istnieć w czasie. Niestety, to nie jest takie łatwe. By doświadczyć istnienia w czasie musimy przepuścić przez siebie trochę strumienia czasu. Doznać, jak to jest, gdy ma się trzydzieści, czterdzieści, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat. Zachodzą wtedy subtelne zmiany w funkcjonowaniu świadomości. Zmiany te zapowiadają się już bardzo wcześnie, w przeczuciu przyszłości. Ktoś na ławce w gabinecie fizycznym mojego liceum wyrył słowa piosenki: „Coś w człowieku się zmienia, myśli wychodzą z cienia”. Ta osoba tylko cytowała tekst, który jej się spodobał, ale spodobał się dlatego, że czuła początek zmian.

Wszystkie społeczeństwa pierwotne znały jakąś formę inicjacji, dzięki której osoby przechodziły do nowej, dojrzałej formy istnienia. Czasem proces inicjacji nie obejmował tylko inicjacji dojrzałościowych, ale trwał przez całe życie. I to mam na myśli. Ludzie zawsze potrzebowali wprowadzenia w kolejne fazy życia, w kolejne fale strumienia czasu, by móc zaadaptować się do zmiennych form istnienia. Dziś już tego rodzaju inicjacje są nieobecne albo dostępne są tylko ich marne zastępniki. Dziś sami musimy otwierać się na to, co nadchodzi. Ma to swoją dobrą stronę, bo już nie jesteśmy zależni od nauczycieli inicjacji, bo życie samo w sobie, czyli czas, który nas tworzy, ma strukturę autoinicjacji. Każdy człowiek, którego spotykamy, wszystko, co nam się przy-darza, wszystko czego doświadczamy, rok po roku, dekada po dekadzie, kształtuje formę naszej świadomości.

Zaistniawszy w czasie podlegamy doświadczeniu nieustannych zmian, temu co buddyzm nazywa duhkha. Nieustannie stajemy się inni, bo istnienie w czasie tworzy to, kim jesteśmy. W początkach młodości jesteśmy niczym wieczne dzieci, żyjemy marzeniami, nierzeczywistymi pragnieniami, tym wszystkim, co nam się mówi i przekazuje. Z czasem stajemy się dopiero sobą, nabieramy własnych doświadczeń, zostawiamy iluzoryczną przeszłość za sobą. I nagle, w pewnym momencie, w przepływie czasu naszego życia, stajemy się sobą. I od tego momentu wiemy już, kim jesteśmy, czego naprawdę pragniemy, za czym idzie nasze serce. Stajemy się świadomi swojego istnienia w czasie.

O radości

O, radości, iskro bogów,

kwiecie Elizejskich Pól,

święta, na twym świętym progu staje

nasz natchniony chór.

Jasność twoja wszystko zaćmi,

złączy, co rozdzielił los.

Wszyscy ludzie będą braćmi tam,

gdzie twój przemówi głos.

W „Odzie do radości” Friedrich Schiller odwołał się do najszlachetniejszego stanu ludzkiego ducha, w którym wykracza on poza swoje granice. Radość to chwila, gdy wstępuje w (en) człowieka bóg (theos). Radość to zatem en-tuzjazm. Czujemy to, gdy słuchamy IX symfonii Beethovena. Dwa ostatnie wersy mówią o tym, co dla mnie najważniejsze w całym tekście. Tylko wtedy, gdy w ekstazie – która jest inną nazwą entuzjazmu – wychodzimy poza egoiczne ograniczenia, możemy poczuć, że jesteśmy ludźmi.

Poczucie odrębności, indywidualności, jest prymarnym zawinieniem ludzkiego istnienia. Dualizm oddzielający mnie od całości świata to iluzja, podstawowe źródło cierpienia. Co je znosi? Wedle Schillera – radość. Czy zauważyliście, że w chwilach radości rzeczywiście nie ma granic? To chwila, gdy wstępuje w nas bóg (theos) i obdarza wszystkich radujących się jednością. Dla takich chwil radości warto żyć. Bo radość jednoczy.

Wszystko, co dzieli to pierwiastek dia-boliczny, który rozdziela, różnicuje, kłóci. Jest zatem źródłem smutku, rozpaczy, gniewu, złości. Powoduje cierpienie i ból. Zawsze gdy mówisz „ja”, dzielisz świat na dwie części. I wtedy świat staje się smutny, wyganiasz z niego radość, gaśnie blask w twoich oczach i czeźnie uśmiech na twoich ustach. Nagle stoisz, całkowicie samotny, w ciemnościach tylko własnego istnienia.

Tym, co łączy i jednoczy ludzi jest muzyka, taniec, rytm. Pewien prymatolog powiedział: „Ludzie to tańczące małpy”. To nie jest nic deprecjonującego. Moim zdaniem, to pochwała ludzi – o ile tańczą. Natomiast myśl dzieli, odróżnia. Czasem wydaje się, że jednoczy, gdy grupa ludzi łączy się wokół jakiejś ideologii. Jest to jednak zawsze jedność przeciwko komuś innemu. Zatem, kończąc już, tańczmy, śpiewajmy, bądźmy ludźmi.

O starości i wolności

Przeczytałem niedawno wywiad z Markiem Kondratem. To nader ciekawy człowiek. Ma siedemdziesiąt pięć lat, młodszą od siebie o trzydzieści osiem lat żonę i siedmioletnią córeczkę. Dla wielu taka sytuacja byłaby dyskomfortowa, bo jego życie się z jednej strony kończy, a z drugiej zaczyna. Jednak on podchodzi do swej sytuacji w sposób pełen otwartości i mądrości. Tak pisze o swoim życiu obecnie: „Gdybym miał je przedstawić za pomocą zegara piaskowego, to mam już za sobą nieprzyjemny moment przejścia przez ten cienki przesmyk – jestem na wielkiej, kwiecistej przestrzeni. W jedynym okresie swojego życia pozbawionym presji.”

Trudno mu nie przyznać racji. Praktycznie całe życie spędzamy na zaspokajaniu potrzeb innych (nazywa się to robieniem kariery). Najpierw są to rodzice, potem nauczyciele, potem partnerzy, potem szef. W każdej chwili ktoś może do nas podejść i powiedzieć: „Chcę tego albo tamtego”. Od samego początku życia wpadamy do wąskiego przesmyku piaskowego zegara, o którym pisze Kondrat, nieświadomi tego, co nas czeka. Kolejne kilkadziesiąt lat to przeciskanie się przez ów przesmyk – to właśnie większość ludzi zwie życiem. I dopiero na starość, niczym radosny piasek opadający na dno zegara, możemy podążać za głosem swojego serca.

I tu dotykamy kwestii wolności. Marek Kondrat czuje się wreszcie wolny. Czy jednak musimy czekać kilkadziesiąt lat na to, by być wolnym? „Wolność to wielki ciężar, ogromne i dziwne brzemię dla ducha. Nie jest darem, lecz wyborem, często bardzo trudnym”. Tak pisze Ursula le Guin w Grobowcach Atuanu. Staramy się być wolnymi przez całe życie. Zwykle nam to jednak niezbyt się udaje. Naciski zewnętrzne są zbyt duże, a przynajmniej za takie je uważamy. Dopiero na starość mamy już szersze spojrzenie i mądrość, która pozwala nam odpuszczać sobie i światu prawie wszystko.

Czy zatem na starość możemy być bardziej wolni? Moim zdaniem – tak. Oczywiście musimy spełnić najpierw pewne warunki (ale to paradoks wszelkiej wolności, że nie jest ona czystym kaprysem poza wszelkimi uwarunkowaniami). Warunków tych nie jest dużo. Po pierwsze trzeba sobie zapewnić niejaką stabilność finansową. Po drugie zadbać o zdrowie. I po trzecie, co nie jest najmniej ważne, a właśnie najważniejsze z tej trójki, znaleźć odpowiednią partnerkę albo partnera. Myślę, że to dobry program na taką starość, w której będziemy mogli w pełni doświadczać wolności.

Zauważam wszelako w słowach Kondrata jeszcze drugie dno. Owa „kwiecista przestrzeń” to także przedsmak ostatecznej wolności, jaką daje wyzwolenie się duszy z okowów ciała, to wstąpienie na asfodelowe łąki. Śmierć, bo o niej tu mowa, jest także wyzwoleniem. Prace życia, jakkolwiek by nie były słodkie i pociągające, są także znojne. I nawet po najbardziej satysfakcjonującym żywocie pragniemy przejść do stanu, który uwalnia nas od wszystkiego. A starość to okres, gdy już czujemy zbliżanie się tego stanu, gdy w poczuciu spełnienia, niczym w pełni dojrzały owoc, gotujemy się do radosnego odpadnięcia z drzewa życia.

O żołnierzu stoiku i kruchości

James Bond Stockdale był amerykańskim żołnierzem, pilotem myśliwców bojowych. W 1960 roku, gdy miał trzydzieści siedem lat, został skierowany na dodatkowe studia humanistyczne na uniwersytecie Stanford. Tam trafił na seminarium poświęcone filozofii. Prowadzący je profesor polubił żołnierza i podarował mu na koniec kursu Encheiridion Epikteta, klasyczne wprowadzenie w podstawy stoicyzmu. Stockdale przeczytał sumiennie ten krótki tekst, ale bardziej z sympatii do swego wykładowcy niż z innych pobudek. Jak bowiem napisał później, nie za bardzo wiedział wtedy co jemu, pilotowi i żołnierzowi, miałby do zaoferowania „starożytny łachmaniarz”.

Po paru latach okazało się, że wiele. W 1965 został zestrzelony nad Wietnamem i trafił na ponad siedem lat do wietnamskiego wiezienia, gdzie był przesłuchiwany i okrutnie torturowany. Wtedy, jak to ujął, „wszedł w świat Epikteta”. Okazało się, że nauka „starożytnego łachmaniarza” o tym, co od nas zależy i o tym, co od nas nie zależy, stała się paląco aktualna. Jak pisał Stockdale, w zasięgu jego woli pozostały tylko nieliczne rzeczy: jego opinie, radość, rozpacz, moralny cel, ogólnie, jego postawa wobec tego, co się z nim działo.

By mieć siłę do przetrwania tak straszliwych warunków jak wietnamskie więzienie Stockdale zaczerpnął z filozofii stoickiej nie tylko podstawowe rozróżnienie na to, co zależne i niezależne od naszej woli. Akcentował też wagę kruchości naszej egzystencji. Gdy uświadamiał sobie swoją kruchość wiedział, jak to jest w jednej chwili przeistoczyć się z dumnego pilota myśliwca, niszczącego wroga mocą swej technologii, we wrak człowieka, „łkającego, nie mogącego nic kontrolować, nawet własnych kiszek”.

I ten fragment stoickiej filozofii chciałbym zaakcentować. Stoicy uświadamiali adeptom swojej filozofii kruchość człowieka, zwykle tak bardzo zadufanego w sobie, uważającego, że jego nie spotka żadne cierpienie, że cierpią inni. Życie przekonuje nas z czasem, że cierpienie, kruchość, jest czymś codziennym. Buddyzm mówi: sarvam duhkham, wszystko jest cierpieniem. Podobnie jak stoicyzm, chce w ten sposób przygotować nas na nieuchronne doświadczenie kruchości. Ten świat jest kruchy, kruchość to jego esencja. Od tej kruchości ucieka naszego ego, łudząc się iluzją trwałości.

Nieco paradoksalnie, jak to pokazuje przypadek Stockdale’a, po to aby trwać i przetrwać konieczne jest uświadomienie sobie własnej kruchości i przemijalności, fundamentalnej nietrwałości egzystencji. To uświadomienie jest niczym innym jak odpadnięciem iluzji trwałości. Tu buddyzm otwarcie mówi o rozpoznaniu braku ego, czego stoicyzm nie czyni, akcentując raczej siłę woli. To jednak tylko różnica akcentów, bo buddyjskie wyzwolenie się od ego i stoicka siła woli są wbrew pozorom bardzo sobie bliskie. Trzeba bowiem sporej siły wewnętrznej by nie podążać za złudnymi podszeptami ego, a zamiast tego pogodzić się z całością wszechświata i jego wyrokami. Tak, siła woli to brak ego.

Wiadomości biograficzne i cytaty za artykułem: T. Mróz „Epiktet jako terapeuta współczesnego żołnierza: przypadek Jamesa Bonda Stockdale’a”, Zielona Góra 2023.