Archiwa miesięczne: Czerwiec 2025

O gnieździe i jaju

Często byłem pytany przez różne osoby, co sądzę o ich niezwykłych doświadczeniach – czy to, nazwijmy je tak, mistycznych czy też psychodelicznych. Także nieraz na wykładach i spotkaniach publicznych byłem świadkiem, jak takie osoby pytały nauczyciela czy wykładowcę o to, co im się przytrafiło. Ludzie ci chcieli porozmawiać o swoich doświadczeniach, które najczęściej ledwo co były ujmowalne w słowa. Z punktu widzenia ich zwykłej świadomości, nie przemienionej przez to doświadczenie, chcieli coś zrozumieć – czym to było, jak można by ich doświadczenie ująć w ramach jakieś filozofii czy psychologii. Byli świadomi, że to nie słowa dostarczyły im owego doświadczenia, ale jednak pragnęli słów.

Cóż, zawsze starałem się coś powiedzieć. Coś o koncepcjach Junga albo innej postaci, która miała podobne doświadczenia i sama starała się je ująć w słowa. Zastanawiało mnie jednak zawsze jedno – przecież słowa, nawet najbardziej niezwykłe, nijak się mają do doświadczeń, o których owi ludzie opowiadali. Skąd więc owa potrzeba, po co ktoś chce używać słów, zwykle całkowicie nieadekwatnych? W ramach bliskiego mi podejścia Junga mógłbym na przykład powiedzieć, że świadomość chce jakoś zasymilować treści, które wypłynęły z nieświadomości. Za Plotynem, który miał doświadczenia mistyczne i stworzył system filozoficzny przez nie inspirowany, mógłbym powiedzieć, że filozof tylko wskazuje drogę, a samo zobaczenie jej celu jest dziełem widzącego. Obydwaj ci twórcy są zresztą doskonałym przykładem tego, jak można zasymilować swoje doświadczenia. Bardziej jednak ostatnio przemawia do mnie pewna metafora.

Otóż wszelkie myśli, systemy filozoficzne i psychologiczne, nauki duchowe zawarte w uczonych księgach są niczym gałązki, piórka, trawa i liście, z których ptaki budują gniazda. Jeśli ptak zbuduje gniazdo, to ono samo w sobie nic nie znaczy, ale jeśli złoży w nim jajo, to wtedy gniazdo jest konieczną podstawą do tego, by owo jajo można było wysiedzieć. A jeżeli się to dokona, to z jaja wykluje się nowe życie. I dlatego ci, którzy przeżyli coś niezwykłego, pragną tych wszystkich intelektualnych, suchych koncepcji, bo chcą zbudować sobie takie gniazdo. Daje im ono niezbędne oparcie, osadzenie we wspólnym świecie ludzi. Jeśli zatem mamy gniazdo, potem mamy jajo, i w końcu mamy człowieka, który pragnie je wysiedzieć, to może coś się z tego wykluć.

Na koniec mała opowieść. Prawie czterdzieści lat temu pewien członek buddyjskiej sanghi zen, z którą wówczas utrzymywałem dosyć luźne kontakty, przyłapał mnie na czytaniu książki o buddyzmie. Zbulwersowany rzekł, że on nic nie czyta, nawet książek swojego nauczyciela, bo czytanie nie prowadzi do oświecenia, tylko medytacja. Spotykałem się wówczas często z takim poglądem. Obecnie też, bo jest to typowy pogląd dla nieświadomych intelektualistów, którzy boją się słów i są przez nie wykorzystywani, bo nie potrafią użyć ich do własnych celów. Po latach dowiedziałem się, że wspomniany buddysta zen jest rozczarowany swoją praktyką, która nie przyniosła spodziewanych efektów. Obarczył za wszystko linię przekazu, okazując się tym samym nieświadomym więźniem myślenia magicznego. Nie wiem czy to zła linia była, czy sobie nie uwił właściwego gniazda dla jaja własnego doświadczenia.

O przyjacielu duszy

Joseph Goldstein w swej książce Medytacja wglądu przytoczył słowa pewnego samuraja: „Nie mam przyjaciół, własny umysł uczynię moim przyjacielem”. To jest najwyższa sztuka, godna mistrzostwa samuraja, by własny umysł uczynić swoim przyjacielem. Nie możemy tego zrobić tylko siłą woli, bo nasz wewnętrzny przyjaciel jest poza obrębem naszej świadomości. Tylko otwarcie się na to, co nieznane, co rośnie i działa poza nami, może nam dać dostęp do wewnętrznego przyjaciela, przyjaciela duszy, który – raz odkryty – nieustannie jest przy nas, wpiera swoją obecnością, czasem strofuje, ale zawsze jest przychylny.

Tak o przyjacielu duszy pisze C. G. Jung w intrygującym i tajemniczym fragmencie swojej rozprawy O odrodzeniu: „W punkcie szczytowym życia, gdy pączek się otwiera i gdy z tego, co mniejsze wyłania się, to co większe, ‘jedno staje się dwojgiem’, i owa większa postać, którą przecież zawsze się było, która jednak była przez cały czas niewidzialna, staje przed dotychczasowym człowiekiem z siłą objawienia. Człowiek naprawdę i beznadziejnie mały zawsze będzie próbował ściągnąć owo objawienie większego w dziedzinę swej małości i nigdy nie zrozumie, że oto nadszedł dzień Sądu Ostatecznego nad jego małością. Ale człowiek wielki wewnętrznie wie, że ów od tak dawna oczekiwany przyjaciel duszy, Nieśmiertelny, zstąpił w rzeczywistość”.

Przyjaciel duszy jest miarą naszego człowieczeństwa. Objawia się i od nas zależy jak zareagujemy na jego postać. Spotkanie przyjaciela duszy to jedyna okazja w naszym życiu do tego, by wzrosnąć. Jest on ową „większą postacią”, którą zawsze byliśmy, ale która teraz staje przed nami i mówi: „Stań się mną”. Jeśli podołamy temu wyzwaniu, nasze życie się zmienia. Jung podaje przykłady takich spotkań – to Nietzsche spotykający Zaratustrę albo Paweł spotykający Chrystusa. Przyjaciel duszy jest tym, co w nas nieśmiertelne, a czemu możemy nadawać różne nazwy. Nazwy są nieistotne. W upaniszadzie Śwetaśwatara są to na przykład dwa ptaki.

Spotkanie przyjaciela duszy to potężne wyzwanie dla naszego ja. Gdy go spotykamy, zadajemy sobie podstawowe, egzystencjalne pytanie – czy uda nam się wzrosnąć do tego, co on sobą przedstawia? Prawdziwy wzrost przychodzi zawsze z wnętrza, nigdy z zewnątrz. Przyjaciel duszy stawia przed nami zadania, wyzwania, mówi prawdę, wkurza nas niepomiernie, bo jest najdoskonalszym reprezentantem obiektywnej rzeczywistości. Zwykli ludzie nas okłamują albo wykorzystują. Przyjaciel duszy to nasz przewodnik w tym świecie, ktoś, z kim chcemy być cały czas, by czerpać radość z porozumienia umysłów i dusz.

O guru i życiu

Hinduski guru, Śri Nisargadatta Maharaj, zapytany kiedyś, czy guru jest zawsze potrzebny odpowiedział: „Nie. Jeśli traktujesz życie poważnie, guru nie jest potrzebny. Wtedy samo życie jest twoim guru”. Często przytaczam te słowa na swoich wykładach. Zawsze mnie jednak zastanawia to, jak słuchacze rozumieją ów zwrot: „traktujesz życie poważnie”. Co to znaczy traktować życie poważnie? Jeśli będziesz traktował je poważnie, będzie twoim guru. A zatem traktować życie poważnie to traktować je jak swojego guru. Wiemy jednak, że ludzie chcą być guru dla swojego życia, chcą je programować i nad nim władać. To dokładne przeciwieństwo tego, co powiedział Śri Nisargadatta Maharaj.

Co zatem znaczy, traktować życie jak swojego guru? Guru jest osobą, która udziela nam nauk i którą obdarzamy pełnym zaufaniem, bo prowadzi nas do wyzwolenia. Wielu się zgodzi, że życie udziela nam nauk. Zwykle jednak mu nie ufamy i dlatego mówimy raczej o nauczkach, które otrzymujemy od życia. Chcemy doświadczać czegoś innego niż daje nam życie – i to jest właśnie nie traktowanie swojego życia poważnie. Uciekamy przed życiem, oszukujemy się, pragniemy robić karierę, pracować, by dużo zarabiać, zajmować się rodziną, być szczęśliwym. Ale to są tylko ucieczki przed życiem. Marzenia o byciu bezpiecznym, ważnym, docenionym, marzenia małego dziecka.

Życie daje nam najczęściej coś innego. Coś czego nie chcemy, cierpienie, ból, rozczarowanie, rozstania i rozpacz. Poważne traktowanie życia to wzięcie odpowiedzialności za nasz stosunek do tego, co nam się przydarza, a czego nie chcemy. Tak pojęta odpowiedzialność, czyli traktowanie życia poważnie, to nic innego jak wolność. Dla mnie kimś, kto traktował życie poważnie był Grek Zorba (polecam film albo książkę, ale tylko w tłumaczeniu Ireneusza Kani). Zorba to obraz życia spełnionego, przeżytego do końca, radosnego, wysyconego, ale zarazem pełnego porażek. Nie uciekał przed niczym, akceptował wszystko i – co najważniejsze – cieszył się wszelkimi przyjemnościami. Był wolnym człowiekiem.

Jest jeszcze jeden rodzaj ucieczki od życia. Nie traktujemy życia poważnie, jeśli kłamiemy i nie mówimy prawdy o nim – ani sobie, ani tym bardziej innym. Większość ludzi, których spotkałem w swoim życiu tak właśnie robiło. Nie prowadzili życia prawdziwego, jedynie snuli egoistyczne koncepcje na jego temat. Traktować życie poważnie oznacza zawsze mówić prawdę o nim. A to jest bardzo trudne, bo gdy ich pytałem, to albo odmawiali odpowiedzi, albo raczyli mnie ochłapami prawdy. Jak to mówią młodzi, ściemniali. Podejrzewam, że w swoich umysłach i sercach również nie byli szczerzy wobec siebie. Unikali w ten sposób odpowiedzialności, bo bycie odpowiedzialnym to bycie wolnym.

O obserwowaniu umysłu

Jednym z moich ulubionych zajęć jest obserwowanie treści mojego umysłu. To naprawdę wciąga. Czy to leżąc, czy idąc albo siedząc, w dowolnej pozycji przyglądam się swojemu umysłowi i go obserwuję. Obserwuję pojawiające się w nim myśli, uczucia, obrazy, wspomnienia. Coś pojawia się na wewnętrznym ekranie i rozwija jak film – czasem ciekawy i pociągający, czasem męczący i przykry. Świat zewnętrzny oferuje atrakcyjne obrazy, ludzie domagają się mojej uwagi, ale ja spędzam najlepsze chwile mojego życia obserwując swój umysł.

A chwile te są najlepsze tylko wtedy, gdy się z zawartością mojego umysłu nie utożsamiam, a jedynie ją obserwuję. Widzę ją z punktu, który jest poza wszystkim, co ustalone. Zawsze, gdy uda mi się osiągnąć taki stan obserwacji, odczuwam spokój. Bo nie zawsze się to udaje, najczęściej doświadczam tego, co wszyscy ludzie, czyli nawykowego utożsamiania się z treściami umysłu. Dlatego uważam, że Kartezjusz, którego filozofię wykładałem ponad dwadzieścia lat na studiach filozoficznych, popełnił jeden z szlachetnych filozoficznych błędów swoją formułą cogito ergo sum.

Obserwuję. Pojawia się obraz, patrzę na niego. Pojawia się uczucie, patrzę na nie. Nie ma niczego poza widzeniem. Nie jestem niczym, co pojawia się w moim wnętrzu. Cokolwiek tam znajduję, nie jest mną. Nawet najbardziej osobiste wspomnienie, albo intymna myśl o bliskiej osobie. Nic nie jest mną. To tylko twory mojego umysłu, wytwarzane poza moją świadomością. Siedzę z zamkniętymi oczami i obserwuję mój umysł. A im bardziej widzę jego treść, tym bardziej się przekonuję, że nie jest moja. Widzę te twory mojego umysłu jak las, pełen roślin i zwierząt, las, po którym tylko spaceruję.

A raczej siedzę. W chwilach pełnej obserwacji czuję się bowiem jakbym siedział nad strumieniem, wartkim strumieniem mojej świadomości. Wpatruję się w jej zawirowania, słucham nieustannego szmeru przepływających myśli. Wszystko płynie, zmienia się, chociaż w niektórych miejscach tego strumienia ciągle pojawiają się te same wiry. Siedzę obok, obserwuję. Piękny widok, bo wszystko jest piękne, gdy nie utożsamiasz się z obserwowanym przedmiotem. To prawdziwa wolność. Pozwalasz strumieniowi płynąć i pozwalasz sobie nie zanurzać się w nim.

Mark Epstein w swojej wyśmienitej książce Trauma codzienności pisze, że „możemy znaleźć w sobie miejsce pełne klarowności, z którego da się obserwować nawet własne umieranie”. To spora obietnica, bo przecież możemy obserwować za życia jedynie obiekty naszego umysłu – i to już jest duże osiągnięcie. A czy śmierć jest takim obiektem? Nie wiem, jeszcze żyję, a gdy będę obserwował swoją śmierć – o ile będzie mi to dane – niestety nie będę mógł zdać z relacji na moim blogu. Mam nadzieję, że czytający ten blog mi to wybaczą.

O czystej świadomości

Określenie czysta świadomość brzmi nieco mistycznie i może się wydawać, że jest jakimś odległym, trudno osiągalnym stanem świadomości. Sprawa ma się jednak dużo prościej niż to się wydaje przeintelektualizowanemu umysłowi. Chodzi o stan umysłu dostępny nam w każdej chwili, w której przestajemy zajmować się naszymi myślami. Każdy zna stany świadomości, w których nie ma poczucia ego i które są wolne od myślenia. To stany pozbawione egoicznego punktu odniesienia, będące samym tylko widzeniem bez widzącego. Nie zwracamy jednak na nie uwagi, nie zauważamy ich, a są one esencją naszego istnienia.

Tak jest wtedy, gdy doświadczamy jakiegoś dźwięku albo koloru, gdy widzimy lśnienie słońca na krawędzi liścia, zapach kwiatu albo krzyk ptaka w czasie spaceru po lesie. Nie ma w tym ja, nie ma nazywania, przez chwilę jest tylko samo doświadczenie. Nazywanie przychodzi później. Zachwyceni widokiem, dźwiękiem, zapachem nie odczuwamy siebie, tylko to, co do nas dociera poprzez zmysły. Chwile te należą do najpiękniejszych w naszym życiu. Zdarzają się one też wtedy, gdy kochamy się i w bliskości zmysłów nawet nie odróżniamy swoich ciał.

Jest też moment postrzegania samej bezprzedmiotowej świadomość, poza pojęciami. To doświadczenie samej uwagi, po prostu czystej przytomności. Jak mawiał pewien nauczyciel medytacji: „Choć nie możemy odnaleźć w sobie, tego co wie, wiedzenie się wciąż się dokonuje”. Co postrzega dźwięki? Co czuje smak? Co widzi? Nie kto, ale co? W czystej świadomości nie ma ego, tylko bezpośrednie przeżycie. Czysta świadomość to miejsce pełnej klarowności, w którym możemy się odprężyć i po prostu być. To ten moment błogiej ciszy, gdy wydychane z moich płuc powietrze ulatuje, moment, w którym nie pojawia się żadna myśl i w którym nie ma mnie.

Chcielibyśmy utrwalić to cudowne doświadczenie, ale jedynym, co utrwala wszystko, jest myśl. Czysta świadomość jest poza myśleniem, poza utrwalającym wszystko uchwyceniem myśli. Jeśli uwolnimy się od pragnienia trwałości czysta świadomość staje się dostępna w każdej chwili. Jest trwała będąc nietrwałą. Dla myśli to paradoks, ale jeśli osadzimy się poza myśleniem to stanie się naszym doświadczeniem, codziennością naszego życia. Trzeba po prostu oddychać, wdech i wydech.