Archiwa miesięczne: Październik 2025

Apolloniusz z Tiany

Niezwykły człowiek żyjący w pierwszym wieku naszej ery. Mag, filozof, gnostyk, uzdrowiciel, cudotwórca, prorok, taumaturg dokonujący mocą swej wiedzy i mądrości niezwykłych czynów, z których bilokacja i rozumienie mowy zwierząt to te najskromniejsze – słowem „boski mąż”, wcielenie morskiego polimorficznego bóstwa Proteusza. Jego czyny rozsławiła biografia pióra Flawiusza Filostratosa, przedstawiająca go jako podróżującego mędrca, dokonującego cudów od Indii po Etiopię, ale także jako ascetę urzeczywistniającego pitagorejską drogę życia i łączącego poglądy Wschodu i Zachodu.

Wiemy wszelako z innych przekazów, że Apolloniusz nie gardził wdziękami kobiet czy też magią, także tą niższą zwaną goetia. W zachowanych listach, które miały wyjść spod jego ręki zdefiniował maga jako tego, kto „jest czcicielem bogów i który nosi boskość w sobie.” Zdarzyło mu się mocą tej magii przywrócić do życia córkę rzymskiego konsula, przez co stał się konkurentem tego, który ożywił córkę Jaira.

Arystoteles jest autorem słynnych słów: „Człowiek z natury jest istotą społeczną. Ten zaś, kto z natury, a nie przez przypadek, żyje poza społecznością, ten pędzi życie nędzne albo boskie”. Apolloniusz z Tiany na pewno nie przez przypadek pędził swoje życie na obrzeżach społeczności. Tak bowiem postępują ci, którzy w swoim wnętrzu szukają tego, co inni chcą znaleźć na zewnątrz. Takim osobom przypisuje się niezwykłe moce, cudowne właściwości, a to tylko dlatego, że żyją poza społecznymi normami, poza kręgiem tego, co uznane i powszechne.

I to poza tym, co znane i powszechne, poza tym, co ogół uważa za normalne, poza nudnym istnieniem, poza tym wszystkim lokuje się wartość naszego życia. Dlatego przeciętni ludzie deifikują odmienne od nich jednostki, widząc w nich swój własny, zaprzepaszczony potencjał. Stąd ich pragnienie by wywyższać, wielbić, ubóstwiać. To jest o wiele prostsze niż samemu stać się „bożym mężem” i narazić się na ostracyzm i samotność. A poza tym, jak mawiał Jung, łatwiej jest być uczniem i podążać za kimś, niż samemu kształtować ścieżkę własnego życia.

O gnozie i sensie

Ponad dwa lata temu udzieliłem wywiadu dla internetowej Fundacji Panteon. Nosił on tytuł „Gnoza jako postawa egzystencjalna” i zdobył sobie od tego czasu spore grono słuchaczy. W tym wpisie chcę połączyć pewne wątki, które pojawiły się w tym wywiadzie, ale także dodać być może coś nowego. Postawa gnostyka to postawa człowieka, który najbardziej ceni sobie wiedzę. Nie tą ujętą w jakieś dogmatyczne formułki, ale pojętą jako czysta przytomność świadomości, połączoną z nieustannym pragnieniem poznawania. Tak brzmią podniosłe formułki, ale zobaczmy, jak się to realizuje w życiu.

Opiszę jak ta postawa działa u mnie, w jej najbardziej rudymentarnym wymiarze. Bywa tak, że budząc się rano leżę łóżku i zastanawiam się, czy już wstać czy może jeszcze skorzystać z ciepłych objęć kołdry. Zwykle takie dywagacje trwają dłuższą chwilę, bo ciepła kołdra, szczególnie w zimnych okresach jesieni czy zimy, ma swoje zalety. Po pewnym czasie stwierdzam jednak, że już nie zasnę, że już nie warto zajmować się ruminacjami, które nawiedzają mój umysł nieproszone. Dokładnie w tej chwili, gdy znudzę się swoim neurotycznym umysłem, skłaniającym mnie do dalszego leżenia pod kołdrą, w mej świadomości pojawia się ochota, by wstać i zając się czymś całkiem innym, czymś co nadaje sens mojemu życiu.

Czym jest to całkiem inne? Zwykle jest to poranna lektura inspirującej książki, też zapisanie myśli, które posłużą do konstrukcji nowego wpisu na moim blogu albo przygotowanie wykładu. Tym, co mnie budzi i wyciąga z łóżka jest ochota tworzenia, bo nawet lektura może być twórcza i dostarczać materii do kreacji. To są momenty gnozy, momenty dające mi sens życia. Z tych momentów czerpię też siłę i natchnienie, by od trzydziestu lat nie nudzić moich studentów. Ostatnio nie nudzę ich coraz bardziej, chociaż być może zdanie moich studentów może być odmienne. Także prowadzone przez mnie warsztaty i wykłady poza uczelnią coraz bardziej korzystają z tych momentów.

Czym zatem jest gnoza? Jest wiedzą, wiedzą sensotwórczą, bo gnoza to tworzenie. I oczywiście nie tylko poranne przebudzenia są dla mnie źródłem gnozy i sensu. Użyłem ich jako metafory przebudzenia, gdy po śnie zwykłego życia budzimy się do świadomości, gdy otwieramy oczy na to, co jest. Także wiele innych chwil ma taką moc – inspirujące rozmowy, zachwyty przyrodą, codzienne obserwacje ludzi, pogrążonych w chaotycznym wirze bezsensownego życia, i następująca po tym refleksja nad ich nieświadomością, a także sny dające mi wgląd w ukryte, nieznane części mojej psychiki . Praktycznie każda chwila mojego życia jest okazją do tego, by odkrywać sens. Oczywiście tylko wtedy, jeśli jest chwilą, w której utrzymuję uważną świadomość.

O najbardziej powszechnej teorii spiskowej

Po świecie krąży widmo, widmo teorii spiskowych. Jest ich multum, a każda z nich dotyczy albo jakiegoś zdarzenia (nie było lądowania na Księżycu w 1969 roku), albo też tłumaczy tok dziejów ludzkości (rządzą nami reptilianie). Ja jednak chcę wspomnieć tu najbardziej powszechnej teorii spiskowej, obejmującej całe osiem miliardów ludzi. Otóż każdy z nich ma taką przypadłość, że czuje się sobą, ma bowiem jakąś, często niezbyt wyraźną, tożsamość, jakieś bardziej lub mniej mgliste ja, które zawraca mu głowę przez całe życie.

Nasza tożsamość, to co nazywamy sobą, nasze ego, to nic innego jak właśnie teoria spiskowa. To teoria spiskowa, której jesteśmy głównym tematem, aczkolwiek nie istniejącym, tak jak nie istnieje płaska Ziemia. Głównym twórcą tej teorii spiskowej jest nasz wewnętrzny głos, którego badacze mózgu nazywają lewopółkulowym narratorem. Jego głównym zadaniem jest dbanie o spójność naszej narracji na własny temat. Ten wewnętrzny głos snuje opowieść, która najczęściej nie ma absolutnie nic wspólnego z rzeczywistością – i w tym owa opowieść jest podobna do teorii spiskowych.

Słuchamy tego głosu i mu wierzymy. Opowiada on nieprawdopodobne banialuki, ale to nam nie przeszkadza, myślimy sobie: to nasz głos, ja nim jestem. I to nasz największy błąd. Nie powinniśmy wierzyć ani jednemu słowu, które ten głos wypowiada. Jego jedynym zadaniem jest wmówienie nam, że całość rzeczywistości kręci się wokół naszego ego. Cóż, prawie zawsze się mu to udaje, mimo iż tak naprawdę to rzeczywistość kręci nami, przeżuwa i wypluwa, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi. Głos ten ma wszelako ogromną moc, którą uzyskuje tylko dzięki temu, że się z nim utożsamiamy.

Ten miałki głosik służy jeno utrzymaniu w iluzyjnej spójności równie miałkiej, szczątkowej świadomości, która charakteryzuje każdego osobnika homo sapiens. Opowiada mu bajeczki, snuje marzenia, tka iluzyjną sieć wspomnień, wymyśla cudne historie o zbawieniu, prawdzie, religii, a przed wszystkim o tym – bo to dla tego głosiku ostatecznie najważniejsze – że to my mamy rację i słuszność stoi zawsze po naszej stronie. Osiem miliardów ludzi nie zauważa, że to największy kretynizm w historii.

Gdy taka teoria spiskowa osiągnie wyższy poziom natężenia staje się tym, co nazywamy nerwicą albo chorobą psychiczną. Neurotyk słucha swojego głosu jak pies swojego pana. Aportuj, siad, leżeć, wróć, do mnie, zostaw, na miejsce – jakże często widziałem neurotyków tak się zachowujących. Uważają, że są ludźmi, ale ich podmiotowość jest szczątkowa. Schizofrenik już całkowicie pogrąża się w swoich wewnętrznych głosach. Niknie w ich otchłani.

No, ale spokojnie, ty nie jesteś jakimś tam wariatem. Twoje ja to tylko podrzędna teoria spiskowa, zwykle dosyć marna, jak jesiotr drugiej świeżości u Bułhakowa.

Swami Wiwekananda, czyli o duchowości i pieniądzach

W 1893 roku w Chicago odbył się Parlament Religii Świata. Jednym z jego gości, który wzbudził największe zainteresowanie, był Swami Wiwekanada, przystojny, trzydziestoletni Hindus. Wygłosił swoje krótkie przemówienie przed audytorium ponad siedmiu tysięcy ludzi, w większości kobiet. Nazwał hinduizm matką wszystkich religii i zaprezentował stanowisko, że wszystkie religie są równe i prowadzą do tego samego celu. Wiwekananda przemawiał jeszcze kilkanaście razy, a potem udał się w trzyletnią podróż po Stanach z wykładami, zjednując sobie miano najpopularniejszego Hindusa Ameryki. Taki był początek zainteresowania hinduizmem, a zwłaszcza wedantą i jogą, na Zachodzie.

Narendanatha Datta (1863-1902), bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, był braminem zaangażowanym w działalność społeczną i polityczną na rzecz odrodzenia Indii, ale też był uczniem jednego z najsłynniejszych mistyków tamtych czasów – Ramakryszny. Po śmierci swojego guru przez osiem lat podróżował po Indiach, dogłębnie poznając potrzeby swojego narodu. Jego podróż do Ameryki nie była pielgrzymką religijną. Zdawał sobie sprawę z tego, że by obudzić masy, potrzebni są ludzie, ale też pieniądze. Napisał do swojego przyjaciela znamienne słowa: „Przyjechałem do Ameryki, aby samemu zarobić, potem wrócić do mojego kraju i resztę mych dni poświęcić temu jednemu celowi [przywrócić narodowi utraconą tożsamość]. Jak nasz kraj jest ubogi w wartości społeczne, tak Ameryce brakuje duchowości. Ja dam im duchowość, oni dadzą mi pieniądze”.

Jako pomyślał, tak i zrobił. Wiedział, że na naukach duchowych można w pustym duchowo świecie Zachodu bardzo dobrze zarobić. Dał Ameryce jogę, a konkretnie radżajogę i karmajogę. Jego wykładów słuchały tysiące ludzi, a tym takie postaci jak teozofka Anne Besant, czy filozof William James, którzy byli zachwyceni jego osobą i filozofią. W końcu XIX wieku rozpoczyna się rozkwit duchowości Wschodu na Zachodzie. A ścisłe połączenie między duchowością a pieniędzmi pozostaje trwałe do dziś. Cywilizacja Zachodu opiera się bowiem na jednym paradygmacie, jakim jest maksymalizacja zysku. Ten paradygmat przenika całe życie ludzi Zachodu, też wpływając na ich życie duchowe. Sam spotykałem takie uzasadnienia odnoszące się do praktyki zen: „Senseiowi należy dać pewną sumę pieniędzy, w ten sposób nawiążesz z nim związek karmiczny”. Pieniądz przenika krwiobieg naszej cywilizacji, jest jej karmicznym uwarunkowaniem, ale czasem warto być trochę pod prąd. Nie wszystko jest mamoną.