Archiwa miesięczne: Grudzień 2025

O braniu na serio

Bertrand Russell stwierdził kiedyś: „Na świecie jest zbyt wielu ludzi wierzących w zbyt wiele rzeczy i, być może, najwyższa mądrość zawiera się w zdaniu, że im mniej spraw bierzemy serio, tym mniej wyrządzamy zła”. Za takie słowa kochamy filozofów. Mają oni – oczywiście nie wszyscy, bo spora część tego stadełka jest wręcz uzależniona od swoich poglądów – dystans do swoich słów i myśli, w przeciwieństwie do ludzi pogrążonych we własnych chaotycznych przebiegach mentalnych, które tylko z trudem można nazwać myśleniem, którzy jednak biorą je na poważnie i całkowicie się z nimi utożsamiają.
Branie na serio swoich myśli to nic innego jak nader rozpowszechniona odmiana choroby psychicznej. Cierpi na nią większość populacji homo sapiens. Mało tego, nie tylko biorą oni swe myśli na poważnie, ale też częstują nimi innych. Nie ma nic bardziej żałosnego jak obserwacja przedstawicieli gatunku homo sapiens, którzy bezrefleksyjnie, z niesamowitą powagą wypowiadają to, co burczy im w czaszce.
Refleksja polega na tym, że jesteśmy świadomi, iż możemy się mylić, że nasz ogląd rzeczywistości jest i zawsze pozostanie cząstkowy, niepełny i ułomny. Ja także nie wiem, czy to, co tu piszę jest zasadne czy też nie. Ponieważ jednak nie chcę wyrządzać więcej zła, zostawiam te parę słów tutaj. Człowieka trudno zmusić do refleksji, już łatwiej zmusić go pod lufą karabinu do rozstrzelania swojego bliźniego.
Mamy pod czaszką niecałe półtorej kilograma najbardziej skomplikowanej i złożonej materii w znanym nam wszechświecie. Nazywa się to mózgiem. Zwykle go nie wykorzystujemy nawet w skromnym ułamku, bo jesteśmy nieomal całkowicie nieświadomi. Jak mawiają współcześni badacze, nasza świadomość jest niczym szympans za sterami Jumbo jeta, który naciska kolorowe światełka i wydaje mu się, że steruje lotem. Ale to tylko jego iluzja, bo samolot leci na autopilocie zwanym nieświadomością. Bycie nieświadomym to naturalny stan ludzkiego umysłu, a wyprowadzenie go z tego stanu to ciężka i niewdzięczna praca.

O końcu świata według Walentyna

Jeden z największych mistrzów gnozy. Urodzony w Egipcie, w drugim wieku naszej ery, zdobył wykształcenie w Aleksandrii, następnie udał się do Rzymu, gdzie nieomal nie został jego biskupem. Szkoda, chrześcijaństwo by było ciekawsze. Protekcjonalnie wypowiadał się o ortodoksach, z czego możemy wnosić, że był zdegustowany taką formą chrześcijaństwa w jakiej wyrósł. Z jego poetyckiej duszy wyłonił się wyrafinowany system mitologiczny mówiący o wewnętrznej tragedii w łonie samego bóstwa, o zakłóceniu, które przytrafiło się Absolutowi i spowodowało rozpad Pleromy. Będąca wynikiem tego rozdarcia niewiedza stanowi substancję naszego świata, który jest cierpieniem. Zbawcza gnoza doprowadza rozproszone cząstki boskości z powrotem do jedności. Ponieważ materia jest u Walentyna wynikiem niewiedzy, można przypuszczać, że wraz z oświeceniem ostatniego pneumatyka ten świat ulegnie unicestwieniu.

Świat bowiem ginie nie tylko wtedy, gdy umiera ciało, ów nędzny pojazd hylika. Ginie też wtedy, gdy się od niego wyzwalamy, w najlepszym buddyjskim stylu. Gnoza właśnie na tym polega, na śmierci dla tego świata i na śmierci tego świata. Wiedzieli o tym gnostycy, buddyści, jogini. W klasycznej jodze Patańdżalego znajdujemy kategorię dżiwanmukty, czyli osoby wyzwolonej za życia. Prawzorem dżiwanmukty był Budda, który osiągnąwszy nirwanę w wieku 35 lat, umarł dla życia. Także w chrześcijaństwie znajdujemy taką ideę: „Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 10, 37). W tantrze proces wyzwolenia jest tożsamy z procesem dekreacji kosmosu, resorpcji kosmicznej poprzez odwrócenie manifestacji, zwanej całkowitym odwróceniem (paravritti).

Ludzie umierają, umierają też światy. Mistyk jest tym, który umarł dla spraw tego świata. Gnostyk podobnie, żyjąc w tym świecie jest dla niego obcy. Gdyby wszyscy ludzie byli gnostykami, ten świat w pewnym sensie przestał by istnieć. Niestety nie są. Traktują ten świat tak serio, że obecnie rysuje się poważna groźba, iż sczeźnie on w atomowej pożodze, wzbudzonej przez hyliczne pragnienia ludzi. Dlatego wolę koniec świata wedle Walentyna. Koniec, który polega na tym, że najbardziej świadome jednostki się z tego świata wypisują.

O sensie i bezsensie

By zrozumieć jakieś pojęcie trzeba poznać jego właściwe przeciwieństwo. Pisałem już o tym, czym jest sens, ale nie zastanawiałem się dotąd, czym jest bezsens? Jak napisał C.G. Jung: „Duchowe wahadło kołysze się między sensem a bezsensem, nie zaś między tym, co prawdziwe, a tym, co fałszywe”. Nie są zatem najważniejsze moralne oceny tego, co dobre i złe, ale nasze poczucie, czy to co robimy ma sens czy też nie.

Ja uwielbiam robić tylko to, co ma sens – na przykład mówić do ludzi zainteresowanych moim przekazem. Gdy widzę przed sobą znudzone studenckie twarze, odpada mi cały sens mojej pracy. Czy jest coś bardziej bezsensownego niż mówienie do ludzi, którzy cię nie słuchają? Oni też zapewne nie widzą sensu w swoim studiowaniu. I tak oto jeden bezsens indukuje drugi bezsens. Trudno mi nie zauważyć, że na tym polega prawie całe życie większości ludzi.

Ogólnie rzecz ujmując jesteśmy sfrustrowani – czyli nie widzimy sensu życia – wtedy gdy postrzegamy niezgodność biegu naszego życia z porządkiem naszych myśli. Gdy naiwnie myślę, że studenci mogliby być czymś zainteresowani, wtedy porządek moich myśli rozbiega się z porządkiem mojego doświadczenia. Dlatego coraz bardziej lubię prowadzić zajęcia dla osób dorosłych, które dobrowolnie przychodzą na moje wykłady.

Ale cóż mam począć z pewnym poglądem filozoficznym bardzo mi bliskim, czyli z taoizmem? Richard Wilhelm przetłumaczył tao w swoim przekładzie Tao te king jako sens. Może zatem nie rozumiem tao, czyli sensu, kryjącego się nawet w znudzonych twarzach studentów? Przecież nie można odpaść od tao. Może to tylko mojej ograniczonej świadomości coś pojawia się jako bezsens? Takim pytaniom nie ma końca – i one nadają sens mojemu życiu.