Archiwum autora: Mirosław Piróg

O doświadczaniu zmiany

„Życie jest to opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, nic nie znacząca”. To Shakespeare w Makbecie. W ten specyficzny, namiętnie zachodni sposób wyraził pierwszą szlachetną prawdę buddyzmu, która głosi, że życie jest cierpieniem. Czym jest cierpienie, duhkha? To może zbyt twarde słowo, bo buddystom chodzi o zasadniczą niewygodę, dyskomfort, towarzyszący każdej chwili naszego życia. Pewien nauczyciel buddyjski porównał życie do podróży wozem, którego osie nieustannie skrzypią. I rzeczywiście trudno zaprzeczyć, że w naszym życiu coś ciągle „skrzypi”. Każde nasze doświadczenie jest słodko-gorzkie. Duhkha to towarzyszący nam nieustannie brak stałego zadowolenia.

Buddyjską intuicję tego, czym jest życie i związane z nim cierpienie najlepiej można oddać opisowym sformułowaniem: doświadczanie zmiany. Jesteśmy w nieustanym przepływie, a mimo to jest coś w nas, co pragnie trwałości, niezmienności. Tak działa nasze ego. Tworzy ono rozmaite iluzje dotyczące nieprzemijalności, bo tylko to daje mu zadowolenie. Najbardziej ekstrawagancka z nich to koncepcja nieśmiertelnej duszy. Skoro w tym świecie wszystko przemija – szepcze nam do ucha ego – to chociaż wyobraźmy sobie inny świat, gdzie wszystko jest trwałe. Doprawdy, zdolności do samooszukiwania się przejawiane przez ego są nieskończone.

Ja wszelako jestem realistą i twardo stąpam po ziemi, nawet jeśli okazuje się ona ostatecznie płynnym gruntem naszego doświadczania zmiany. Wiem, że wszystko co piękne, przemija, to co złe też. Nie chwytam się niczego, obserwuję swoje życie jak bieg obłoków po niebie. Dziś jestem tu, jutro tam, a pojutrze mnie już nie będzie. To naturalna kolej rzeczy. Czasem moje usta są pełne wrzasku, czasem milczę. Czasem jestem idiotą, a czasem mądry. Dziwią i degustują mnie ludzie, nie wiedzą bowiem jak żyć. Nie akceptują swojego życia – a co innego mamy niż to właśnie życie, czasem szalone, czasem nudne, a czasem nie do zniesienia?

Suzuki o chrześcijaństwie

Daisetz Teitaro Suzuki był japońskim profesorem i praktykiem zen, żyjącym w latach 1870 – 1966. Któż z nas nie czytał w młodości jego Wprowadzenia do buddyzmu zen, wydanego w Polsce w 1979 roku. Już w latach trzydziestych XX wieku Jung próbował zrozumieć zen – niestety z miernymi skutkami – przy pomocy tej książki Suzukiego, do której zresztą napisał przedmowę. Innym udało się to o wiele lepiej, gdy w latach pięćdziesiątych Suzuki odwiedził USA i odtąd dyskusje akademickie i seminaria pełne były dywagacji na temat zenu w jego ujęciu. Dotarł też do beatników i zainspirował pierwsze próby asymilacji zenu w sferach artystycznych.

Miało być wszakże o chrześcijaństwie. Joseph Campbell, znakomity znawca mitów i religii, słuchał wykładów Suzukiego i w swej Potędze mitu przytacza jakże trafną charakterystykę chrześcijaństwa dokonaną przez buddystę: „Bóg przeciwko człowiekowi. Człowiek przeciwko Bogu. Człowiek przeciwko naturze. Natura przeciwko człowiekowi. Natura przeciwko Bogu. Bóg przeciwko naturze. Zabawna religia!” Nic dodać, nic ująć. Nie znam bardziej zwięzłych słów, które tak trafnie punktują wszystkie ułomności światopoglądu chrześcijańskiego. Cała związana z nim ideologia (religia miłości itp.) jest maskowaniem tych immanentnych chrześcijaństwu sprzeczności.

O religii i transformacji świadomości

J.M. Reynolds w książce Czarownice i dakinie pisze:„Tantra traktuje świat jako zewnętrzną manifestację wewnętrznej zasady oświecenia, natury Buddy, która od samego początku pozostaje czysta. Świat pojawia się jako nieczysty i przepełniony cierpieniem, ponieważ od zamierzchłej przeszłości nasza wizja jest zniekształcona i zaciemniona – chodzi tu więc głównie o transformację naszej nieczystej karmicznej wizji w czystą świetlistą wizję oświeconej świadomości”. Religia jest obietnicą transformacji tej wizji, transformacji świadomości. Niektóre oferują ją za życia, jak buddyzm, inne dopiero po śmierci, jak chrześcijaństwo. Wszelako zawsze ta obietnica kusi. Jednak by z niej skorzystać konieczne jest wpierw postrzeżenie świata w jego bolesnym aspekcie. Dopóki się łudzimy, póki uważamy że nasze życie jest dobre i przyjemne, żadna przemiana nie jest możliwa.

A przecież nawet zaawansowane praktyki religijne wykorzystujemy po to, by się łudzić, oszukiwać siebie co do prawdziwej natury tego świata, uciekamy na wszystkie możliwe sposoby od transformacji naszej świadomości. Dlaczego tak czynimy? No cóż, czasem nawet rzeczy stare i szacowne dają się ująć w nader krótkich słowach. Tak uczynił Thomas Matus w swej książce Joga i modlitwa jezusowa, gdzie mentalność człowieka religijnego ujął w prostej formule: „Jeśli zdołam pojąć siebie w kategoriach absolutnego, wiecznego systemu, którego jestem częścią, to ostatecznie nic złego nie może mnie spotkać”. Albowiem funkcją każdej religii jest upraszczanie rzeczywistości, sprowadzanie jej do ograniczonych możliwości mentalnych homo sapiens i tym samym czynienie świata „przeżywalnym”. Wbrew roszczeniom religii nie niosą one objawionej prawdy, lecz prawdę czysto pragmatyczną, skrojoną dla potrzeb naszego gatunku. Religie są tylko systemami pocieszania, blokującymi wszelką transformację świadomości.

O miłości i śmierci

Siedemnaście lat temu recenzowałem pracę magisterską, którą napisała pewna studentka filozofii. Zapamiętałem z tej pracy jedno zdanie, dziś już nie wiem, czy pochodziło one od autorki pracy czy być może parafrazowała Wojaczka, któremu praca była poświęcona. Brzmiało ono tak: „Życie przez miłość zużywa się i prowadzi do nieuchronnej śmierci”. Geniusz tych słów mnie zachwycił. Dokładnie tak jest, kochamy, żyjemy, zużywamy się, a potem umieramy. A tym, co zużywa nasze życie jest miłość. Dajemy siebie w miłości innej osobie, przelewamy swoją energię, oferujemy wszystko co mamy, swoje serce kładziemy na dłoni i dajemy je kochanej osobie. Czasem ona odpowie tym samym, czasem nie. Ale miłość polega na dawaniu, na bezinteresownym obdarowywaniu kochanej osoby.

Możemy też kochać życie samo w sobie, i też ta miłość nas zużywa i prowadzi do śmierci. Miłość i śmierć są bowiem w cichej komitywie, są połączone w radosnym splocie jak in i jang w taoizmie, albo też jak eros i thanatos w ponurych dywagacjach Freuda. Wszystko co kochamy pragnie naszej energii i siły życiowej. Dajemy ją zatem i z tego oddania czerpiemy największą przyjemność. Oferujemy swoje serce i jesteśmy gotowi na śmierć. I ta gotowość jest najpiękniejszym przejawem miłości. A Francuzi, zawsze potrafiący wypowiedzieć rzeczy najcięższe z najwyższą lekkością, ustami Ambroise’a Paré twierdzili, że „l’orgasme est une petite mort”.

O wspólnotach ekskluzywnych

Ludzie budują wspólnoty na dwóch podstawowych zasadach. Jedna to przynależność oparta na zasadzie robienia czegoś wspólnie. Druga to przynależność do wspólnoty oparta na zasadzie nie robienia czegoś, co robią inni. Na przykład nie jem mięsa i w każdej sytuacji, otoczony przez mięsożerców, gdy odkrywam w pobliżu wegetarianina, czuję instynktowną wspólnotę z nim.

Nie robienie czegoś wypływa z zakazu, a posłuszeństwo temu zakazowi to prosty i szybki sposób na samookreślenie się i przyłączenie do grupy. Dlatego tak wiele religii narzuca zakazy żywieniowe, gdyż to, czego nie jem definiuje mnie w praktycznie każdej sytuacji społecznej. Albo czego nie piję. To zakaz jest esencją ekskluzywizmu. Nie robię tego, co robią inni, a zatem przynależę do pewnej elity, do grupy wybranych. Jestem czymś lepszym, ponad tymi, którzy nie mają żadnych zakazów i folgują sobie.

Paradoksalnie zatem, bo ego nie lubi zakazów, są one czymś co jest dla ego bardzo ważne. Może ono podnieść swoją wartość, krytykując to, co robią inni i czerpać samozadowolenie z tego, że od czegoś się powstrzymuje. Zakaz jest przy tym czymś, co absolutnie odcina mnie od innej wspólnoty niż moja. Jest źródłem wszelkich podziałów.

Zbyt często słyszałem i czytałem opinie osób, które dobrowolnie poddały się jakiemuś zakazowi, by nie patrzeć krytycznie na taki sposób organizowania się ludzi w grupy. Bijące z ich słów poczucie wyższości jest zaprzeczeniem człowieczeństwa, które opiera się na inkluzywności. Swoją osobistą niechęć do robienia czegoś poszerzają i robią z niej dogmat ideologiczny. Zakładają swój klub wzajemnej adoracji i czerpią stąd siłę do podporządkowania się zakazom.

O pamięci i ego

Najsprytniejszym trickiem Natury tworzącej człowieka było wyposażenie go w pamięć, zapewne po to, by świadomość mogła sycić się poczuciem własnej trwałości. Pamięć daje świadomości surogat trwania, wypełnia lukę powstałą przez nieobecność instynktów, których trwanie jest cykliczne, w kręgu pragnienia i zaspokojenia tworząc świat zwierzęcy. Pamiętać to przedstawiać sobie to, co przeszłe jako istniejące, pamięć jest bowiem swego rodzaju halucynacją, dającą nam blade wizje w modusie przeszłości. Bez tych głęboko ukrytych obrazów nie było by możliwe zaistnienie czegoś takiego jak ego. Ego mówi: „Jestem moją przeszłością, jestem tym, co pamiętam, jestem tym wycinkiem świata, który zachował się w mojej pamięci.” Nie przeczę istnieniu pamięci pojętej jako pozaczasowe, pozaświadome trwanie, jak u Bergsona; przecież dopiero pokłady takiej pamięci oświetlone światłem wiedzy pozwalają mówić o byciu w ogóle. Dla ego wszakże pamięć jest bóstwem, twórcą przeszłości i przyszłości.

Poszukajmy jednak pozytywnej strony istnienia ego. Przeciwstawiając się instynktom dążącym do natychmiastowego zaspokojenia, ego odwleka to zaspokojenie, oscylując na granicy pomiędzy płynącymi z głębi impulsami a rzeczywistością zewnętrzną. Tak rodzi się świadomość, powstając jako instancja równoważąca potęgę popędów. Bez pamięci nie ma ego, nie ma trwałej rzeczywistości świadomościowej. Wprawdzie to pamięć jest podstawą ego, a uczucie pierwotnego oddzielenia i związany z nim lęk odpowiedzialne są za jego powstanie, ale świadomość – w swych szczytowych momentach – jest jedna i stoi poza rozróżnieniem na moje i twoje. Ludzkość jest jednością na początku, w swych ciemnych głębiach i może kiedyś stać się jednością świadomą, co najpierw urzeczywistni się w pojedynczych osobach.

O dzieciach

Parę dni temu mojemu młodemu przyjacielowi urodził się syn. Ma teraz klasyczną parkę, bo jest już ojcem dwuletniej dziewczynki. Niby nic niezwykłego, bo na świecie co dzień rodzi się jakieś trzysta tysięcy dzieci. Jednak dla rodziców to wielkie wydarzenie, a dla samego dziecka największe. Oto rozpoczyna, całkowicie tego nieświadome, swoją podróż przez życie. Kilkadziesiąt lat, pełnych radości i cierpienia, pełnych obietnic odkrycia tego, kim się jest, i pełnych rozczarowań. Narodzone dziecko jest absolutną potencjalnością, pełnią możliwości, niczym młody bóg. Jednak w świecie fizycznym realizują się tylko nieliczne z tych możliwości. Z pierwotnej pełni kształtuje się jedynie ograniczony przez otoczenie człowiek, poddany wpływom rodziców, rówieśników, kultury.

Każdy z nas przeszedł przez ten proces ograniczania. Jesteśmy tym, kim jesteśmy. Zwierzę, w nienaruszonych, naturalnych warunkach środowiskowych staje się sobą. Lew staje się lwem. W przypadku człowieka sprawa nie ma się tak prosto. Od pierwszych lat życia jest mocno programowany przez proces wychowania. To nieuniknione, ale jednak ograniczające. W miarę dorastania w dziecku kształtuje się jednak samoświadomość, która jest zawsze obietnicą tego, że może ono uzyskać wolność i wyzwolić się z ograniczeń, wśród których wzrósł.

Tego właśnie życzę owemu młodemu człowiekowi, który pojawił się na tej niewesołej planecie. Oby wzrósł na samoświadomą istotę, by wykorzystał te kilkadziesiąt lat życia, które być może mu zapewnią biologiczne struktury jego organizmu, do tego, aby w danym mu czasie dowiedział się, po co tu jest. Wszystkiego najlepszego, Jasiu! Jesteś na drodze, której sam nie wybrałeś, ale którą możesz samodzielnie przemierzyć. A rodzicom powiem – dzieci to nie bezduszne automaty, one wiedzą o życiu o wiele więcej niż my wszyscy razem wzięci.

O stworzeniu świata

We wszystkich mitologiach świata znajdujemy mity o stworzeniu. Od religii pierwotnych po religie uniwersalistyczne, wszędzie jest mowa o tym, iż świat został stworzony. Ludzkość od zawsze tworzyła opowieści o jego początkach, starając się w ten pierwotny sposób oswoić niepojmowalny fakt istnienia świata. W mitach o stworzeniu znajdujemy bowiem pierwotną intuicję dotyczącą samego charakteru istnienia. A intuicja ta mówi ludziom, że świat w którym żyją jest iluzoryczny, nierealny, w głębokim sensie nie istniejący. Snując opowieści o tym, że świat został stworzony przez bogów lub przez Boga, ludzie wyrażali poczucie jego fundamentalnej nierzeczywistości. Odczuwali to gnostycy, zarzucając światu, że został stworzony przez złego demiurga, jako coś wtórnego, sfuszerowanego. W filozofii adwajtawedanty maja jest iluzją, namacalną i mentalną rzeczywistością codziennie absorbującą świadomość żywych istot, zakrywającą przed nimi prawdę na temat ich tożsamości z prawdziwym bytem (brahmanem).

Zapewne chrześcijanin mówiący o tym, że Bóg stworzył świat wyraża tym samym swoje przekonanie o jego, czyli świata, realności, którą akt boży nadawał światu. Moim zdaniem jednak jest dokładnie odwrotnie. Świadczy o tym teologiczna koncepcja creatio continua, głosząca iż Bóg nieustannie (w czasie!) podtrzymuje świat w istnieniu. Stworzył go bowiem ex nihilo i gdyby nie jego nieustanna aktywność stwórcza, świat by w mgnieniu oka przestał istnieć. Buddyści, mniej dramatycznie, wysnuli koncepcję pustki, która z kolei głosi iż wszelkie rzeczy są pozbawione immanentnego istnienia. To, co jawiło się jako świat twórcom takich koncepcji odbierali oni jako wytworzony obraz. Dzisiaj byśmy powiedzieli, że moce stwarzające świat są projekcją ludzkiej świadomości. Także w refleksji filozoficznej, jaką spotykamy u Platona, zmysłowo dana rzeczywistość to tylko obrazy na ścianie jaskini.

Jeśli mity stanowią odwieczną mądrość ludzkości, to mity o stworzeniu mówią właśnie to: ten świat jest tylko bezpodstawnym obrazem, nie jest rzeczywisty, i dlatego jest odczuwany jako stworzony. Bycie stworzonym oznacza bycie nierealnym. Księga Rodzaju opowiada o kreacji świata, który jest całkowicie zależny od Boga. To doskonały wyraz nieświadomej intuicji, że ten świat nie zależy ode mnie, tylko od czegoś większego, że jestem tylko obserwatorem i elementem tej rzeczywistości, która rozwija się przed moimi oczami w ciągu krótkiego życia i niknie wraz z moją śmiercią. Świat jest czymś, co kiedyś zgaśnie w moich oczach, wraz ze zgaśnięciem mojej świadomości.

Mity o stworzeniu opowiadają tak naprawdę o kondycji świadomości, tego małego zwierciadełka odbijającego coś o wiele większego od niego, a czego natury nigdy ono nie zgłębi. Świadomość pozostaje na zawsze w sferze obrazów, nierealnych odbić albo tworów imaginacji. Jest ona, jak to często powtarzał Jung, opus contra naturam. Snując mity o stworzycielu tego świata świadomość stara się jeno skompensować swoją nieistotność. Próżny to jednak wysiłek. Jesteśmy nieubłaganie wystawieni na kontyngentny charakter świata zapośredniczonego przez medium świadomości. Patrząc na cudowną grę kolorów chmur o zachodzie widzę, że to wszystko to tylko iluzja, piękna i wzniosła, ale jednak tylko iluzja.

O związkach i optyce

Wchodząc w związek z drugim człowiekiem możemy zobaczyć w nas coś, czego sami nigdy byśmy nie zobaczyli. W języku psychologicznym oznacza to, że możemy poznać swoją nieświadomość, czyli to wszystko, czego o sobie nie wiemy. Jako ciekawy przykład tej zasady mogę przytoczyć fakt z własnego doświadczenia. Opowiadając jakiś sen różnym osobom, otrzymuję zwrotne informacje, z których każda akcentuje inny element mojego snu. W ten sposób mogę zobaczyć jak w różnych osobowościach załamuje się, jak światło w pryzmacie, ten sam obraz senny, manifestując bogactwo swych znaczeń, niedostępne dla pojedynczego interpretatora jakim jestem. Czerpię stąd, podobnie jak z wielu innych związków z ludźmi, wiedzę na temat mojej nieświadomości.

O ileż jednak doskonalszym pryzmatem jest związek romantyczny, gdy promień tego, kim jestem rozszczepia się w duszy mojej kobiety. Dzięki temu mogę poznać najgłębiej skryte zakamarki swojej nieświadomości. Poznanie to nie jest przyjemne. Zakochanie jest przyjemne, ale gdy związek je przetrwa, wtedy zaczyna się proces obopólnego poznawania. A to jest często bolesne, bowiem prawda o sobie nie jest miła naszemu ego. Gdy jednak partnerzy są dla siebie dobrymi pryzmatami, wtedy związek ma szanse na przetrwanie.

Jaki stąd wniosek? Uczcie się optyki! Bo najważniejsze jest to, by siebie widzieć i wiedzieć, że to widzenie przypomina spektrum barw, które obserwujemy po przejściu promienia światła przez pryzmat. Rozpoznajemy się w swoich oczach i rozszczepiamy w nich. I wszystkie barwy i odcienie przynależą do nas. Nikt nie jest monochromatyczny, w każdym jest tęcza.

Nie napisałem nic nowego, po prostu ubrałem to, co wszyscy wiedzą w nową szatę. Jak kobieta, zawsze pozostając sobą, chce ubierać się w coraz to inne suknie, tak i ja postąpiłem. Albowiem związek jest kobietą i by należycie oddać jego naturę, nie można poprzestać na jednym ubiorze.

O symbolu

Dlaczego nie dowierzam znakom, słowom, pojęciom? Alchemik Gerardus Dorneus pisze: „Poznanie jest rozpuszczeniem wszystkich mniemań co do prawdy”. Pojęcie, bóstwo filozofów, zdaje się zaklinać w sobie prawdę w postaci znaczenia, odnoszącego się do rzeczywistości; nie jest to jednak bezpośredni sposób dotarcia do świata. W ten sposób nie dotrzemy do prawdy. Pojęcia wyrażają pewne collectivum, służąc porozumieniu pomiędzy wyodrębnionymi, obcymi sobie świadomościami. Myśląc pojęciami nie wychodzę poza ustalony obręb wspólnego świata, w pewnym sensie rozmawiam sam ze sobą, potwierdzam siebie jako element kolektywnego świata świadomości, co prowadzi do utożsamienia się z personą.

Inaczej jest z symbolem. Wyłania się on z ciemnych głębin nieświadomości, przy całej swej niejednoznaczności stanowiąc jądro indywidualnego życia; wyrażając jakieś archetypowe praprzeżycie oddaje ducha człowieka doświadczającego tego symbolu. Wizja feniksa jest nieskończenie bardziej „do mnie się odnosząca” niż samo słowo „feniks”. Słowo może działać jako symbol tylko w swej funkcji mantrycznej.

Symbol transformuje, przemienia świadomość, wprowadzając w jej obręb treści dotychczas nieznane; tym samym zmienia „mnie”, wrzucając w samo centrum przeżywanej rzeczywistości, bez różnicy między podmiotem a przedmiotem. Pojęcie pozostawia nietkniętą szybę pomiędzy mną, jako „obiektywnym obserwatorem”, a tym, co ono denotuje. Nie daje ono poznania jednoczącego, pozostawia mnie pustym, niezmienionym. Symbol nie tyle pośredniczy w poznaniu, ile jest samym poznaniem, stanowi substancję doświadczenia przemieniającego, a zatem buduje substancję samej duszy. W poznaniu symbolowym poznający i poznawana zapamiętują się w sobie, zatracają aż do zupełnej niemożliwości rozróżnienia. Tworzą jedność i wychodzą z niej całkowicie odmienieni. To prawdziwe mysterium coniunctionis.

Poznawanie symboliczne to odwieczny taniec oparty na archetypowych motywach, dzięki któremu dusza doznaje przemiany wyprowadzając na światło swej epoki prastare symbole. Odkrywa wtedy, że nie kończy się tuż za granicą skóry, że nie kończy się wraz z rozkładem ciała, że sięga swymi korzeniami samych początków istnienia. W nieskończonym tańcu motywów, w oślepiającym cauda pavonis zjawisk odkrywa s i e b i e. Może nazwie to sensem, a może po prostu życiem.