Archiwum autora: Mirosław Piróg

O samorealizacji raz jeszcze

Nie ma nic ważniejszego od tego, by swoje życie przeżyć tak, jak chcemy. A to trudna rzecz. Najpierw nasi rodzice chcą byśmy żyli tak, jak oni sobie to wyobrażają, byśmy realizowali w swoim życiu to, co oni nie zrealizowali. Gdy już nieco dorośniemy, to wtedy społeczeństwo pragnie, byśmy żyli wedle jego zasad. Podsuwa nam gotowe ścieżki życia, wąskie nisze, w których to niby mamy realizować swoje marzenia. Gdy spotkamy partnera czy partnerkę, to oni także chcą byśmy żyli tak, jak sobie wyobrażają idealnego partnera czy partnerkę. Całe nasze życie jest niczym innym jak nieustannym zmaganiem pomiędzy tym, kim możemy być, a tym, czego chcą od nas inni.

A jednak jest w nas coś, co się tym naciskom przeciwstawia. Jakiś rdzeń, immanentne pragnienie, coś poza wszelkimi kolektywnymi wpływami. To coś jest źródłem siły, która może nadać, o ile zostanie dopuszczona do głosu, sens naszemu życiu. Bo nikt poza mną nie może przeżyć mojego życia, nikt mi nie powie, jak mam żyć i po co. Moje życie nie musi być szczęśliwe, zgodne z wyznaczonym ścieżkami, ma być po prostu moje. Długie czy krótkie, szalone czy rozumne, ale przede wszystkim ma być – moje.

Gdy uda nam się to osiągnąć – a jedni to osiągają wcześniej, inni dopiero pod koniec swego życia – to dopiero wtedy czujemy, że nasze życie jest spełnione. Już nie musimy siebie okłamywać, nie musimy kłamać innym. To jest właśnie samorealizacja. Dostąpienie pełni bycia sobą niezależnie od tego, czego chcą od nas inni ludzie, a wprost przeciwnie, danie im swego wewnętrznego bogactwa i obdarowanie ich czymś, co jest nader rzadkie – swoją osobowością. Bo wielu tego pragnie, acz nie wie jak to osiągnąć i szuka tych, którym się to udało.

Bycie sobą to zadanie na całe życie. Trudne i żmudne, ale jest jedyną pracą, która daje satysfakcję i poczucie spełnienia. Bycie sobą to nie pospolity egoizm, to jego przeciwieństwo. To doświadczenie po raz pierwszy współbycia i współczucia z innymi, oparte nie na zależności i podleganiu wpływom innych ludzi, lecz na wyrażaniu zdrowego rdzenia naszej własnej istoty. To jest to, co jedynie możemy dać światu: możemy mu dać siebie.

O gnozie

Jak w początkach naszej ery gnoza koniecznie chciała być religią, tak obecnie chce być nauką – vide Jung, Koestler, Bohm, Capra, Sheldrake i wielu innych. Głębinowe przeżycie psychiczne zawsze chce się wyrazić językiem maksymalnie obiektywnym, akceptowalnym w ramach aktualnego paradygmatu kulturowego, po to by móc zakorzenić się w rzeczywistości i ją przemienić. Gnostycy jednak nie są naukowcami ani ludźmi religii, przybierają się tylko ich szaty, są niczym wilki między owcami.

Czym bowiem jest nauka? Jej podstawowym postulatem jest twierdzenie, że to, co może stać się przedmiotem jednej świadomości może także stać się przedmiotem innych świadomości. Eksperyment naukowy jest powtarzalny, obliczenia są zrozumiałe dla każdego, kto zna matematykę. Kartezjański ideał świadomości jest bezosobowy, fakty naukowe mają tworzyć świat, w którym indywidualność nie istnieje. Ex definitione poza granicami nauki znajdują się więc emocje i to, co nieświadome.

Czy na tak wrogim sobie gruncie może zakorzenić się gnoza ? Oczywiście nie, dlatego też ci, którzy jej sprzyjają stoją na „ziemi niczyjej”, najczęściej eksplorując rejony nieuczęszczane czy to przez umysł naukowy, czy też religijny, albo i filozoficzny. Robią rzeczy dziwne – tezy metafizyczne próbują uzasadnić argumentami ze sfery nauki (Jung); odrzucają logiczne myślenie wzywając do odkrycia ducha poezji (Graves); łączą fizykę z taoizmem (Capra) itd. itp. Idą pod prąd, stosując w praktyce tezę o jedności przeciwieństw, starając się zaleczyć rozdarcie w świadomości współczesnego człowieka.

Gnoza to szukanie nieskończoności w głębi własnego serca – formuła ta brzmi jak poetycka analogia, ściśle wszelako ujmuje najważniejszą zasadę gnozy. Zaczynamy od skończonego ja, a szukamy tego, co je przerasta. Na początku są to emocje i myślimy, że rozum może zapanować nad emocjami. Dopiero dotarłszy do głębi serca rozumiemy czym jest owo „panowanie” – jest to poznanie, że prawdziwą mądrość zyskujemy wtedy, gdy idziemy za głosem naszych najgłębszych podszeptów. Odkrywa się wtedy przed nami otchłań, nieskończoność, droga, której końca nie sposób przewidzieć, jednak podążanie nią daje nam wszystko to, czego pragnęliśmy. Aż do momentu osiągnięcia „zdumiewającej błogości”, o której pisał Mikołaj z Kuzy. Warto przy tym pamiętać, że ową błogość osiąga się przez „zwymiotowanie obrazów i pojęć”, jak o tym Kuzańczyk pisał w swoim dziele O oświeconej niewiedzy.

O pamięci transaktywnej i rozstaniu

Psycholog Daniel Wegner ukuł niegdyś pojęcie pamięci transaktywnej. Tak nazwał pamięć, która nie jest przechowywana w naszym mózgu, jak głosi obecny paradygmat, ale której treści są nam dostępne pośrednio, na nośnikach zewnętrznych, by tak rzec. Na przykład nie wiem jaka jest stolica Burundi, ale wiem gdzie stoi atlas geograficzny, w którym mogę ją znaleźć. Nie pamiętam numerów telefonów do dziesiątków moich znajomych, ale mam je zapisane w swoim telefonie. Najważniejsza jest jednak pamięć transaktywna przechowywana w umysłach znanych nam ludzi. Może tu chodzić o grupę współpracujących ludzi, ale bardzo dobrym przykładem jest rodzina. Nasi rodzice pamiętają wydarzenia w naszego dzieciństwa, które sobie sami ledwo przypominamy. Brat albo siostra, wujek, ciocia, dziadek czy babcia – to wspaniałe zasobniki pamięci transaktywnej. Kontakty międzyludzkie, nie tylko rodzinne, ale praktycznie wszystkie, są możliwe dzięki rozmaitym sieciom pamięci transaktywnej. Któż lepiej niż najbliższy przyjaciel przypomni mi po czterdziestu latach, co robiłem na pierwszym roku studiów?

Istnieje także pewien szczególny przypadek pamięci transaktywnej, który pojawia się wtedy, gdy dwoje ludzi poznaje się i zakochuje się w sobie. Wraz z upływem czasu i z rozwojem relacji pomiędzy kochankami pamięć ta krzepnie, obrasta w zdjęcia i filmy na komórkach, pliki na komputerze, ale przede wszystkim w wiele bardzo intymnych wspomnień, które para opowiada sobie jedynie w cztery oczy wieczorami, by ożywić dawne namiętności. Pamięć transaktywna pary jest jednym z podstawowych elementów budujących intymność, bez której nie można sobie wyobrazić prawdziwego związku. Ona pamięta jedno, on coś innego, ich pamięci się uzupełniają i tworzą ponadindywidualną całość, będącą czymś więcej niż sumą części.

Jednak wszystko co ma swój początek, ma też swój koniec. Para się rozstaje, małżeństwo się rozwodzi. Przy rozstaniu tracimy zewnętrzny system pamięci, współdzielona niegdyś tkanka pamięci transaktywnej się rozpada. W moim doświadczeniu momentem, w którym związek ostatecznie się kończy jest chwila, gdy czuję, że nie mogę się już odwołać do zasobów pamięci transaktywnej mojej byłej partnerki. Kiedyś mogłem ją zapytać: „A pamiętasz jak to było, gdy byliśmy razem nad morzem tamtego lata?” albo „Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego byłaś tak smutna przy naszym trzecim spotkaniu?” Jej odpowiedzi dawały wtedy poczucie pełnego zrozumienia i bliskości. Gdy jednak poczuję, że już takich pytań nie mogę zadawać, że już nie otrzymam na nie żadnej odpowiedzi oprócz wzruszenia ramion, wtedy wiem, że rozstanie się dokonało.

Przy każdym poznaniu coś zyskujemy, przy każdym rozstaniu coś tracimy. Czuję smutek, że nie mogę już zadawać pewnych pytań, mimo iż pozostaję w kontakcie z moją byłą partnerką. Jednak pamięć transaktywna już nie jest dostępna, intymność zanikła; nie można już rozmawiać o przeszłości, pozostaje tylko rzeczowa wymiana zdań o sprawach bieżących. Czasem ta niedostępność jest ostateczna, gdy bliska mi osoba nie żyje. Jednak w przypadku osób żyjących zawsze czuję pewien subtelny zawód, rozczarowanie i frustrację poznawczą. Bo zawsze jest jeszcze do zadania mnóstwo pytań, które nie uzyskały odpowiedzi nawet po długich latach związku; czasem wydaje mi się, że można jeszcze porozmawiać, dowiedzieć się czegoś. Ale to tylko przykre złudzenie, bo już nie nie mamy wspólnej pamięci, nasze linie czasu się rozdzieliły. Prymarna obcość wróciła na właściwe sobie miejsce.

O twórczości

Tworzenie to odciśnięcie kształtu (obrazu) w materii, w przestrzeni barw, w kamieniu, w dźwięku, słowie czy ruchu. Kształt jest elementem ducha, natomiast materia ( u człowieka jest to cielesność) jest elementem opozycyjnym wobec ducha, koniecznym oporem, dzięki któremu dochodzi do konkretyzacji aktu stworzenia. Stworzenie jest możliwe dzięki działaniu, cudownej mocy świadomej aktywności wypływającej z myślowych przedstawień, a realizującej się poprzez fizjologiczno-mięśniowy aparat człowieka. Do stworzenia dzieła tchnącego autentycznością dochodzi dopiero wtedy, gdy artysta pozwoli się prowadzić wewnętrznej, boskiej „myślotwórczości”, gdy jego ręka „wodzi” za tym, co dusza chce oddać w zmysłowych obrazach, gdy działanie nie jest niczym odrębnym od wizerunku kształtującego się w duszy. To piękno. Modelka, pędzel, farby, płótno i ręka Leonarda da Vinci współgrają w oddaniu wiecznego uśmiechu Giocondy, rysującego się w tle świadomości Leonarda. Odczytał on w swej głębi archetyp uśmiechu i dzięki swemu geniuszowi potrafił go utrwalić, w sposób doskonały dając się powodować (jak koń daje się powodować jeźdźcowi za pomocą uzdy w platońskiej metaforze) obrazowi wyłaniającemu się z nieświadomości.

Im bardziej świadome jest działanie, tym mniej twórcze. Sięgając po szklankę wody, możemy to zrobić z nieświadomą gracją, możemy też uronić parę kropel angażując naszą nieporadną świadomość w proces kontrolowania ruchu. W świadomości pojawiają się obrazy, ale aby przetransformować je w twórcze działanie potrzebna jest nieświadomość. Świadomość zainteresowana tylko w oglądaniu obrazów jest nader często brana mylnie za element duchowy w człowieku. Duchem jest dopiero świadomość wraz z nadającą jej niezbędną głębię nieświadomością. Inne pojmowanie tej sprawy prowadzi nas na przykład do rozpatrywania miłości jako pojęcia albo do tworzenia abstrakcyjnych „trzecich światów”. Tymczasem duch może objawić się w człowieku tylko w ścisłej syntezie z jego ciałem, które jest siedliskiem nieświadomości.

O indywiduacji

W dialogu Państwo Platon opisuje człowieka sprawiedliwego, takiego, który zharmonizował w sobie trzy cnoty: mądrość, męstwo i umiarkowanie. Tak o nim pisze: „Taki człowiek urządził sobie gospodarstwo wewnętrzne jak należy, panuje sam nad sobą, utrzymuje we własnym wnętrzu ład, jest dla samego siebie przyjacielem; zharmonizował swoje trzy czynniki wewnętrzne, jakby trzy struny dobrze współbrzmiące, wszystkie je związał i stał się ze wszech miar jednostką – a nie jakimś zbiorem wielu jednostek. Opanowany i zharmonizowany postępuje też tak samo, kiedy coś robi, czy to gdy majątek zdobywa, czy o własne ciało dba, albo i w jakimś wystąpieniu publicznym, albo w prywatnych umowach, we wszystkich tych sprawach i dziedzinach on uważa i nazywa sprawiedliwym i pięknym każdy taki czyn, który tę jego równowagę zachowuje i się do niej przyczynia.”

Ten opis człowieka sprawiedliwego jest moim zdaniem dobrym opisem człowieka, który przeszedł indywiduację w sensie jungowskim. Sam Jung odmawiał szczegółowego opisu tego, jakim jest człowiek, który urzeczywistnił archetyp jaźni. Jednak filozofowie są znani z tego, że odważają się oddawać słowami to, co nienazywalne. I tak też uczynił Platon. Jego słowa oddają to, co najważniejsze – że człowiek może być sobą, jednostką (indywiduum) w każdych okolicznościach i że może być przyjacielem samego siebie. To ostatnie określenie jest bardzo ważne. My wszyscy jesteśmy rozszczepieni, jesteśmy „zbiorem wielu jednostek” często wrogich wobec siebie, a człowiek, który osiągnął pełnię psychiczną jest spójny sam ze sobą. Nie jest ideałem, nie jest „dobry”, jest świadomy swoich wad, których ma tyle, co każdy śmiertelnik. I tylko tyle – i aż tyle – gdyż tylko ta świadomość daje mu pełnię.

Z filozoficznego punktu widzenia, ale tym razem trochę innego niż platoński, człowiek zindywiduowany to człowiek, który doświadczył tego, że jest tymczasowym domem dla transindywidualnej siły życiowej i wyraził to doświadczenie na swój specyficzny, w pełni indywidualny sposób. Przeżył do końca własną wyjątkowość i niepowtarzalność, zachowując zarazem pełną świadomość, że jest tylko jednostkową ekspresją czegoś wielkiego i nieznanego.

O kolistej naturze życia

Jeden z modeli kosmologicznych opisuje ciekawą cechę naszego wszechświata. Jeśli mianowicie gęstość materii jest w nim odpowiednio duża, to może okazać się, że jest on wszechświatem zamkniętym. Kiedyś więc ulegnie kolapsowi, który zakończy jego karierę rozpoczętą wielkim wybuchem. Mnie ciekawi wszakże coś innego – jeśli w zamkniętym wszechświecie wystrzelimy z Ziemi rakietę, to po bardzo, ale doprawdy bardzo długim czasie powróci ona, tyle że z przeciwnego kierunku, niejako zza naszych pleców. W jakimś sensie wszechświat ma zatem strukturę kolistą, nie ma w nim linearnej ucieczki w nieskończoność, wszystko powraca.

Podobną strukturę ma życie. W dzieciństwie i młodości patrzymy przed siebie, wystrzeliwujemy rakietę naszego życia w oczekiwaniu, iż osiągnie ona niezmierzone rejony, do których wówczas nie sięgała nawet nasza wyobraźnia. Paliwem rakiety są marzenia, a niebo nie ma granic. Patrzymy tylko w jednym kierunku, przed siebie. Przyszłość, niczym arystotelesowska przyczyna celowa, przyciąga nas z nieodpartą siłą. Życie jawi się jako jedna, ogromna obietnica spełnienia.

Jednak u zmierzchu życia, najczęściej tak około sześćdziesiątki, rakieta naszego życia wraca do nas, tyle że z przeciwnego kierunku. Niczym wystrzelony pocisk uderza nas prosto w plecy. Wszystko co zrobiliśmy – a zwłaszcza to, czego nie zrobiliśmy – powraca i domaga się uwzględnienia. Wspominamy nasze zwycięstwa, najlepsze chwile, spędzone na rozmaitych rozkoszach i triumfach. Tak jest w chwilach dobrych. Gdy jednak gryzie nas czarny pies, rana na plecach zaczyna się jątrzyć, a ból niespełnionej przeszłości staje się dojmujący.

Wtedy, gdy ciemność nocy już wyraźnie jaśnieje przed nami, nie możemy tak po prostu, pełni lęku, obrócić się i spojrzeć wstecz, pielęgnując tylko dobre, szczęśliwe fragmenty naszej przeszłości. Nie możemy odwracać oczu od tego, co nas czeka. To pułapka, w którą wpada większość. Nie, my wiemy, że teraz dana jest nam po raz pierwszy w życiu możliwość prawdziwego spełnienia, jakże innego od tego, które wyobrażała sobie młodość. Jeżeli obejmiemy ból, ranę przeszłości, życie zatoczy pełny krąg i domknie się. Jeśli tylko potraktujemy życie poważnie, dopełni się jego kolista natura, a my będziemy mogli spokojnie odejść.

O nudnych ludziach

Jedną z najbardziej przerażających myśli, dotyczących kondycji psychicznej i mentalnej ludzi, jest dla mnie myśl, że że istnieją osobniki tak bardzo nudne, iż nawet nie mogą doświadczyć depresji. Prowadzą oni swe życie w stabilnym samozadowoleniu, w tępej mgle codzienności, pracy, domu, dzieci i błahych rozrywek. Ich umysły są tak ograniczone i zamknięte, że nic ponad proste i schematyczne wymagania związane z kontynuacją istnienia fizycznego nie przebija się do ich wnętrza. Są po prostu nudni, do szpiku kości. Obcowanie z nimi przypomina jedzenie nie posolonej zupy – można ją strawić, ale chce się jak najszybciej przestać ją jeść. Gdybyż chociaż mogli poczuć na chwilę smak życia, zwrócić swój wzrok na ciemne jego strony, dające życiu tło i głębię. Niestety, nie potrafią tego, są nudni. Może czasem przeżywają przerastające ich emocje, ale nie są zdolni do refleksji, do zejścia do swego wnętrza na bólu, który daje poznanie. Nic dziwnego, że wolę obcować z tymi, którzy cierpią, których ten świat boli, którzy chcą się wyrwać z samozadowolenia swego ograniczonego bycia nawet kosztem dojmującego bólu.

Takim nudnym człowiekiem jest profesor, który napisał parę nudnych książek i który nie wzbudza zainteresowania – ani kontrowersji – wśród studentów. Po prostu ich nudzi, zasypiają na jego wykładach. Nudnym typem jest pater familias, głoszący swe mądrości przy każdej okazji, bo przecież każdy, kto zachowuje się i myśli inaczej niż on jest dlań dziwny. I wysłuchiwanie jego gadaniny budzi nic więcej, jak odruch ucieczki. Nudna jest też matka, która czerpie całą swoją powagę z tego, że jest matką i myśli, że jest guru dla swego dziecka. Współczujemy dziecku. Nudnym typem jest osobnik, któremu ideologia – polityczna czy religijna – zastępuje myślenie. Wszelkie szczytne idee i ideały zasługują tylko na cynizm, bo cynik nie jest nudny. Takie typy nudnych ludzi mógłbym wymieniać jeszcze dziesiątkami. Prowadzą swoje płytkie życie, pałają samozadowoleniem. I są nudni. To już lepiej by popadli w depresję, bo nauczyć się cierpieć, to znaczy nauczyć się żyć.

O synchroniczności

W 1952 roku C.G. Jung opublikował rozprawę Synchronizität als ein Prinzip akausaler Zusammenhänge, w której podsumował swoje, trwające ponad dwie dekady, rozmyślania i badania nad komplementarną do przyczynowości zasadą wyjaśniania zjawisk, którą nazwał synchronicznością. Być może lepszym tłumaczeniem byłoby słowo „synchronistyczność”, akceptujące zbieżność w czasie dwóch nie powiązanych przyczynowo zdarzeń. Synchroniczność można formalnie zdefiniować jako jednoczesne pojawienie się pewnego stanu psychicznego i jednego lub więcej zewnętrznych zdarzeń, postrzeganych jako sensownie powiązane z tym stanem psychicznym jakiegoś człowieka. Jung pisze: „Na synchroniczność składają się dwa czynniki: a) jakiś nieświadomy obraz pojawia się w świadomości już to bezpośrednio (tj. literalnie), już to pośrednio (w formie symbolu lub sugestii) jako marzenie senne, idea czy przeczucie; b) jakaś obiektywna sytuacja zbiega się z tą treścią.” Mamy tu zatem do czynienia ze zjawiskami, pomiędzy którymi zachodzi znacząca koincydencja, ale które w żaden sposób nie mogą być ze sobą powiązane przepływem energetycznym. Synchroniczność może także obejmować jednoczesne pojawienie się dwóch stanów psychicznych mających podobne znaczenie. Innymi słowy synchroniczność to nic innego jak sensowna koincydencja zjawisk nie powiązanych ze sobą w żaden sposób przyczynowo.

We wspomnianej rozprawie Jung opisuje przypadek młodej pacjentki, której postępy w terapii były zahamowane przez jej nader krytyczny, kartezjański intelekt. W czasie terapii opowiedziała sen, w którym otrzymała złotego egipskiego skarabeusza:„Pewna młoda kobieta, którą leczyłem, miała w krytycznym momencie terapii sen, w którym podarowano jej złotego skarabeusza. Kiedy opowiadała mi ten sen, siedziałem tyłem do zamkniętego okna. Nagle usłyszałem za sobą hałas przypominający łagodne stukanie. Odwróciłem się i zobaczyłem owada, który w locie uderzał z zewnątrz w futrynę okna. Otworzyłem okno i schwytałem go. Stworzonko to stanowiło najbliższą analogie do złotego skarabeusza, jaką można spotkać w naszej strefie geograficznej: był to żuk z rzędu skarabeuszowatych, pospolity złotawiec (Cetonia aurata), który wbrew swym normalnym obyczajom wyraźnie poczuł potrzebę dostania się do ciemnego pokoju w tym szczególnym momencie. Muszę przyznać, że nic podobnego nigdy nie wydarzyło mi się ani przedtem, ani potem, i że sen pacjentki również pozostał czymś niepowtarzalnym w całym moim życiu.”

Jak podkreśla, „niemożliwość” owej sytuacji skruszyła opór jej intelektu i terapia ruszyła dalej. Przykład ten, oprócz tego, że ilustruje zjawisko synchroniczne, jest też przykładem genialnej interwencji terapeutycznej Junga. Wielokrotnie doprowadzał on swych pacjentów do granic ich racjonalnego światopoglądu i pokazywał, jak poszerzenie postrzegania rzeczywistości poza obowiązujący paradygmat naukowy czy filozoficzny może doprowadzać do uleczenia z nerwicy. Zapytajmy teraz, co to znaczy: genialna interwencja terapeutyczna? Czy nie oznacza ona tego, że we właściwym momencie terapeuta wypowiedział właśnie to słowo, uczynił właśnie ten gest, dokładnie takie, jakie były potrzebne i skuteczne dla procesu terapii? Taka interwencja jest zjawiskiem synchronicznym, zbiegiem dwóch nie powiązanych przyczynowo zdarzeń. Bo nie jest tak, że to terapeuta, reagując na sytuację klienta, coś wymyśla przyczynowo, czerpiąc z zasobów swej wiedzy. Nie, najlepsze interwencje to te nieuprzyczynowane, nie zapośredniczone przez wiedzę, wyszkolenie i intelekt.

Jeśli otworzymy się na takie transracjonalne postrzeganie rzeczywistości, możemy rzeczywiście przełamać wiele ograniczeń naszego umysłu. Opowiem, o co mi chodzi. W miejscu, w którym teraz mieszkam, lubię siedzieć sobie wieczorem na balkonie. Wtedy, tak około godziny 21, gromady chrabąszczy, guniaków czerwczyków, nawiedzają moje siedzisko. Pchają się do okna, nie zwracając na nic uwagi. Mają teraz okres godowy i tracą głowę, tak twierdzą entomolodzy. Zatem nic dziwnego nie ma w tym, że jakiś owad zachowuje się dziwnie. Mogę zatem spokojnie przylgnąć do owego wyjaśnienia przyczynowego, tym bardziej, że nie niepokoił mnie żaden sen o skarabeuszu. Zauważyliście, że wyjaśnienia przyczynowe są tak uspokajające, a zdarzenia synchroniczne tak niepokojące? Odnośnie żuka schwytanego przez Junga, nie wiem, w jakiej porze roku ani w jakiej godzinie dnia się garnął do jego ciemnego gabinetu. Zapewne też można by podać jakąś przyczynę jego osobliwego zachowania. Budowanie ciągów przyczyn jest jednak tu nieistotne, nie zajmujemy się bowiem nauką, ale poznaniem duszy. Najważniejsze jest to, że Jung otworzył oko swego umysłu na to całkowicie przypadkowe zdarzenie i wbrew racjonalnym wyjaśnieniom odkrył w nim sens. Tym jest bowiem ostatecznie zjawisko synchroniczności: to kreacja sensu, która dokonuje się dzięki wglądowi umysłu.

O głupocie

Głupota to doskonały temat do rozważań. Jest tak dlatego, że stanowi ona dominującą i definiującą cechę gatunku homo sapiens, i zawsze warto zastanawiać się, na czym ona polega – by jej nie ulegać. Oprócz uwagi, którą doskonale, z wyśmienitym angielskim akcentem, wypowiedział kiedyś John Cleese w jednym ze swoich filmików, a mianowicie, że głupiec świadomy swej głupoty przestaje być głupcem, mam jeszcze jedną, komplementarną uwagę. Otóż znaczącym znamieniem głupoty jest przekonanie, jakie żywi każdy głupiec, że to, co on uznaje za prawdę, jest powszechnie obowiązującą prawdą. Dlatego też głupiec nie może pomyśleć, że jest głupi. Jego zdaniem to, co myśli jest po prostu prawdą dotyczącą wszystkiego i wszystkich.

Tak, znamieniem głupoty jest takie właśnie przekonanie, które stanowi zadziwiające odwrócenie imperatywu kategorycznego Kanta. Imperatyw ów stwierdza, że właściwym postępowaniem jest to, które odbywa się wedle zasad, które powinny stać się prawem powszechnym, obowiązującym wszystkich ludzi. Głupiec myśli, by tak rzec, „podobnie”, i formułuje imperatyw kantowski á rebours. To, co wykluło się w mej głowie – rzecze sobie głupiec – jest przecie oczywistą oczywistością i prawdą uniwersalną. A kto myśli inaczej, ten idiota.

A na koniec: jeślibym pomyślał, że to co napisałem powyżej, jest prawdą, to byłbym głupcem. Zatem, drogi czytelniku, nie przejmuj się mymi słowami. Myśl swoje, raduj się świadomością tego, że masz własne myśli, które nie obowiązują nikogo. Nawet ciebie.

O samoświadomości

Samoświadomość wyraża się z sformułowaniu: „Wiem, że wiem”, albo jeszcze dokładniej: „Jestem świadomy tego, co jest treścią mojej świadomości”. Otóż okazuje się, że przez około 30-50% czasu naszego życia na jawie nie jesteśmy samoświadomi (tak pokazują różne badania, jest to więc średnia, moim zdaniem zbyt optymistyczna, bo o wiele więcej czasu spędzamy na autopilocie). Jesteśmy rozproszeni, nasz umysł wędruje, dokonujemy wielu rzeczy i rozmawiamy z ludźmi – ale nie jesteśmy samoświadomi. Nieustannie odklejamy się od teraźniejszości, pogrążając się w myślach, wspomnieniach, nagłych nastrojach. Śnimy na jawie i to przez połowę lub więcej swojego życia. Wskazuje to, jak trudny jest do uzyskania – i utrzymania – stan samoświadomości.

Jest takie piękne polskie słowo, którego zawsze używam mówiąc o samoświadomości. To słowo przytomność, które nie ma dla mnie sensu potocznego („stracił przytomność”), ale wywodzę go ze skojarzenia „być przy”. Jestem w pełni „przy czymś”, gdy jestem samoświadomy i w pełnym kontakcie z teraźniejszością. Ten stan pełnej przytomności pokazuje opowieść z kręgu buddyzmu zen. Otóż pewien mistrz zen swoich uczniów, którzy wchodzili do jego pokoju na indywidualne spotkanie mające sprawdzić ich stopień urzeczywistnienia, zwane dokusan, pytał zawsze na początku o to, gdzie zostawili swoje sandały przed wejściem – po lewej czy po prawej stronie drzwi. Jeśli jakiś uczeń nie umiał odpowiedzieć, był odsyłany z kwitkiem. Pełna przytomność, samoświadomość związana jest bowiem mocno z pamięcią, jak to dziś mawiają psychologowie, pamięcią roboczą.

Pamięć robocza (inaczej nazywana operacyjną) odpowiada za jednoczesne przechowywanie i przetwarzanie informacji. Pamięć tę można porównać do pamięci komputera. Podobnie jak w naszych komputerach mała pojemność pamięci operacyjnej sprawia, że sprzęt działa powoli, a niektórych programów wręcz nie może uruchomić, tak samo dzieje się w naszym wędrującym zwykle umyśle. Trenowanie przytomności jest zatem niczym innym jak nieustannym rozbudowywaniem pamięci operacyjnej naszego wewnętrznego komputera. Bo umysł uwielbia się zajmować sobą, ciągle ruminować i marzyć, i dopiero samoświadomym, medytacyjnym wysiłkiem trzeba go sprowadzać do rzeczywistości, dokleić do teraźniejszości.

Tylko w momentach samoświadomości jesteśmy w pełni ludźmi, bo wtedy jesteśmy wolni. Samoświadomość daje nam możliwość działania bez szkody dla innych, bo tylko wolny człowiek daje wolność. A dlaczego napisałem o momentach samoświadomości? Czy nie byłoby lepiej trwać w tym stanie bezustannie? Nie wiem czy to możliwe, wątpię, a ponadto mam w głowie pewną kabalistyczną przypowieść. Mówi ona, że Bóg patrzy na wszystko, zna wszystko i nad wszystkim panuje. Jak zatem człowiek może być wolny – pyta kabalista? Otóż może być wolny tylko w tych chwilach, gdy Bóg przymyka oczy. To najpiękniejsza przypowieść o samoświadomości jaką znam.

Gdy pisałem te słowa, z mojej pamięci wychynęło wspomnienie tego, w jakich okolicznościach ją po raz pierwszy usłyszałem. Było to w sierpniu 1997 roku, w letniskowej mieścinie pod Warszawą nazywającej się Urle, w czasie dyskusji na moim doktoratem, którą prowadziłem z moim promotorem, profesorem Andrzejem Wiercińskim. On wówczas, w niepamiętnym już teraz kontekście, przytoczył ową przypowieść. Tak, pamięć zachowuje tylko chwile samoświadomości.