Archiwum autora: Mirosław Piróg

O najbardziej powszechnej teorii spiskowej

Po świecie krąży widmo, widmo teorii spiskowych. Jest ich multum, a każda z nich dotyczy albo jakiegoś zdarzenia (nie było lądowania na Księżycu w 1969 roku), albo też tłumaczy tok dziejów ludzkości (rządzą nami reptilianie). Ja jednak chcę wspomnieć tu najbardziej powszechnej teorii spiskowej, obejmującej całe osiem miliardów ludzi. Otóż każdy z nich ma taką przypadłość, że czuje się sobą, ma bowiem jakąś, często niezbyt wyraźną, tożsamość, jakieś bardziej lub mniej mgliste ja, które zawraca mu głowę przez całe życie.

Nasza tożsamość, to co nazywamy sobą, nasze ego, to nic innego jak właśnie teoria spiskowa. To teoria spiskowa, której jesteśmy głównym tematem, aczkolwiek nie istniejącym, tak jak nie istnieje płaska Ziemia. Głównym twórcą tej teorii spiskowej jest nasz wewnętrzny głos, którego badacze mózgu nazywają lewopółkulowym narratorem. Jego głównym zadaniem jest dbanie o spójność naszej narracji na własny temat. Ten wewnętrzny głos snuje opowieść, która najczęściej nie ma absolutnie nic wspólnego z rzeczywistością – i w tym owa opowieść jest podobna do teorii spiskowych.

Słuchamy tego głosu i mu wierzymy. Opowiada on nieprawdopodobne banialuki, ale to nam nie przeszkadza, myślimy sobie: to nasz głos, ja nim jestem. I to nasz największy błąd. Nie powinniśmy wierzyć ani jednemu słowu, które ten głos wypowiada. Jego jedynym zadaniem jest wmówienie nam, że całość rzeczywistości kręci się wokół naszego ego. Cóż, prawie zawsze się mu to udaje, mimo iż tak naprawdę to rzeczywistość kręci nami, przeżuwa i wypluwa, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi. Głos ten ma wszelako ogromną moc, którą uzyskuje tylko dzięki temu, że się z nim utożsamiamy.

Ten miałki głosik służy jeno utrzymaniu w iluzyjnej spójności równie miałkiej, szczątkowej świadomości, która charakteryzuje każdego osobnika homo sapiens. Opowiada mu bajeczki, snuje marzenia, tka iluzyjną sieć wspomnień, wymyśla cudne historie o zbawieniu, prawdzie, religii, a przed wszystkim o tym – bo to dla tego głosiku ostatecznie najważniejsze – że to my mamy rację i słuszność stoi zawsze po naszej stronie. Osiem miliardów ludzi nie zauważa, że to największy kretynizm w historii.

Gdy taka teoria spiskowa osiągnie wyższy poziom natężenia staje się tym, co nazywamy nerwicą albo chorobą psychiczną. Neurotyk słucha swojego głosu jak pies swojego pana. Aportuj, siad, leżeć, wróć, do mnie, zostaw, na miejsce – jakże często widziałem neurotyków tak się zachowujących. Uważają, że są ludźmi, ale ich podmiotowość jest szczątkowa. Schizofrenik już całkowicie pogrąża się w swoich wewnętrznych głosach. Niknie w ich otchłani.

No, ale spokojnie, ty nie jesteś jakimś tam wariatem. Twoje ja to tylko podrzędna teoria spiskowa, zwykle dosyć marna, jak jesiotr drugiej świeżości u Bułhakowa.

Swami Wiwekananda, czyli o duchowości i pieniądzach

W 1893 roku w Chicago odbył się Parlament Religii Świata. Jednym z jego gości, który wzbudził największe zainteresowanie, był Swami Wiwekanada, przystojny, trzydziestoletni Hindus. Wygłosił swoje krótkie przemówienie przed audytorium ponad siedmiu tysięcy ludzi, w większości kobiet. Nazwał hinduizm matką wszystkich religii i zaprezentował stanowisko, że wszystkie religie są równe i prowadzą do tego samego celu. Wiwekananda przemawiał jeszcze kilkanaście razy, a potem udał się w trzyletnią podróż po Stanach z wykładami, zjednując sobie miano najpopularniejszego Hindusa Ameryki. Taki był początek zainteresowania hinduizmem, a zwłaszcza wedantą i jogą, na Zachodzie.

Narendanatha Datta (1863-1902), bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, był braminem zaangażowanym w działalność społeczną i polityczną na rzecz odrodzenia Indii, ale też był uczniem jednego z najsłynniejszych mistyków tamtych czasów – Ramakryszny. Po śmierci swojego guru przez osiem lat podróżował po Indiach, dogłębnie poznając potrzeby swojego narodu. Jego podróż do Ameryki nie była pielgrzymką religijną. Zdawał sobie sprawę z tego, że by obudzić masy, potrzebni są ludzie, ale też pieniądze. Napisał do swojego przyjaciela znamienne słowa: „Przyjechałem do Ameryki, aby samemu zarobić, potem wrócić do mojego kraju i resztę mych dni poświęcić temu jednemu celowi [przywrócić narodowi utraconą tożsamość]. Jak nasz kraj jest ubogi w wartości społeczne, tak Ameryce brakuje duchowości. Ja dam im duchowość, oni dadzą mi pieniądze”.

Jako pomyślał, tak i zrobił. Wiedział, że na naukach duchowych można w pustym duchowo świecie Zachodu bardzo dobrze zarobić. Dał Ameryce jogę, a konkretnie radżajogę i karmajogę. Jego wykładów słuchały tysiące ludzi, a tym takie postaci jak teozofka Anne Besant, czy filozof William James, którzy byli zachwyceni jego osobą i filozofią. W końcu XIX wieku rozpoczyna się rozkwit duchowości Wschodu na Zachodzie. A ścisłe połączenie między duchowością a pieniędzmi pozostaje trwałe do dziś. Cywilizacja Zachodu opiera się bowiem na jednym paradygmacie, jakim jest maksymalizacja zysku. Ten paradygmat przenika całe życie ludzi Zachodu, też wpływając na ich życie duchowe. Sam spotykałem takie uzasadnienia odnoszące się do praktyki zen: „Senseiowi należy dać pewną sumę pieniędzy, w ten sposób nawiążesz z nim związek karmiczny”. Pieniądz przenika krwiobieg naszej cywilizacji, jest jej karmicznym uwarunkowaniem, ale czasem warto być trochę pod prąd. Nie wszystko jest mamoną.

O patologii mentalności religijnej

„Byłem przesycony Charliem. Był dla mnie bogiem. Mógł chcieć ode mnie wszystkiego, nawet życia. I nie byłoby niczym szczególnym, gdybym mu je oddał, bo wiedziałem, że wszystko poza moim ciałem, z jego fizycznością i zwierzęcością, było już i tak we mnie martwe. Moje ego umarło; wszystko co było przejawem ‚ja’ , mnie samego lub tego, co moje, było martwe. Umarła moja osobowość i teraz byłem tylko Charliem, i tylko ten Charlie się liczył”.

To nie wyznanie mistyka. To słowa Texa Watsona, jednego z członków Rodziny Charlesa Mansona, którzy zamordowali siedem osób w sierpniu 1969 roku, w dwóch następujących po sobie morderstwach. Tex uczestniczył w obu z nich. Odsiaduje dożywocie, ale w 1981 roku został pastorem. Czy nas dziwią jego słowa i to, że został pastorem? Mnie nie. Tex zawsze szukał boga, był, jak wielu podobnych mu ludzi, nastawiony na podporządkowanie się i oddanie. To główne cechy osobowości religijnej. Są to osoby, które nie radzą sobie ze swoim życiem. Mają z pewnego punktu widzenia rację, bo życie nas zawsze przerasta. Jednak błądzą, gdy zbyt pochopnie znajdują mniej lub bardziej konkretny przedmiot swego oddania.

Bóg może być pojęty jako potężna siła, która przystępuje do nas i unicestwia nasze egoistyczne zamiary i plany. Ja wolę tą siłę nazywać życiem niż konkretyzować ją w jakieś boskie imiona. Ale Tex i znacząca większość ludzi religijnych pada ofiarą błędu konkretyzacji. Wybierają sobie jakiegoś „boga” – czasem cielesnego, czasem abstrakcyjnego – tylko dlatego, że tak jest skonstruowany ich umysł. Jest to patologia mentalności religijnej. Religia w swej najlepszej postaci powinna być czynnikiem uwalniającym, a wydaniu Texa i innych jest jedynie manifestacją uwarunkowań ograniczonego umysłu. Zamiast transcendencji, czyli kontaktu z czymś, co nas przerasta, mamy do czynienia z żałosnymi próbami w tym kierunku, ograniczonymi do czysto ludzkich uwarunkowań.

Religa ma potężny potencjał transformujący, ma mity, które mogą umożliwić jednostce wyzwolenie się od samej siebie. Jednak ten potencjał zwykle jest nie wykorzystany, tak w 99 procentach osoby religijne traktują religię i jej mity jedynie jako środki do pielęgnacji potrzeb ego. Parafrazując stary dowcip o psychologach, religia może cię wyzwolić, tylko ty musisz tego chcieć. Jednak ego, zwłaszcza to dobrze umoszczone w jakieś religii instytucjonalnej, wie swoje i nie ma ochoty by ustępować. Wprost przeciwnie, robi wszystko by struktury religii wykorzystać do swoich celów. Ego pragnie zbawienia, jest jednak na tyle głupie, że chce je osiągnąć na własnych warunkach.

O sacrum i profanum

W religioznawstwie jest bardzo popularny podział rzeczywistości na dwie sfery: sacrum i profanum. Rozróżnienie między sferą świętą a świecką jest ważne i istotne dla wielu religii. Słowo profanum oznacza „przed świątynią”. Profanum to świat, w którym człowiek zajmuje się swoimi sprawami, wykonując czynności, które nie przyczyniają się do jego zbawienia, gdy załatwia zwykłe codzienne sprawy: zdobywanie jedzenia, zarabianie, rozrywki, budowanie domu, podróże itd.

Bez wątpienia większość naszego życia jest profaniczna. Załatwiamy tysiące spraw, które nie mają najmniejszego wpływu na nasze życie duchowe. Ba, nawet nie wiemy, co to duchowość. W dawnych kulturach sfery sacrum i profanum się przenikały. Polowanie było nie tylko zdobywaniem pożywienia, ale przede wszystkim czynnością opartą o wzorce mityczne. Sacrum i profanum nie były od siebie różne, przenikały się.

Czym jest przenikanie się tych dwóch sfer? Współcześnie możemy podać interpretację psychologiczną. Profanum to świadomość, sacrum to nieświadomość. Praktycznie oznacza to, że zawsze wtedy, gdy w zwykłych czynnościach dnia codziennego odkrywamy coś, co prowadzi do zbawienia duszy, zawsze wtedy dokonuje się połączenie świadomości i nieświadomości. Podam przykład. Dziesiąty ze słynnych obrazów pasterskich zen przedstawia postać, która osiągnęła realizację („zbawienie duszy”) idącą na targowisko, z tykwą pełną wina, rozmawiając z handlarzami i kupującymi. Pełne profanum – i zarazem pełne sacrum. Nie ma żadnego podziału, bo każdy dualizm jest ostatecznie subtelną formą paranoi.

W jedności sacrum i profanum żyli taoiści, dla których każda rzecz i czynność były zarazem codziennością, jak i czymś, w czym urzeczywistniało się tao. Trudno taki sposób życia osiągnąć w naszych czasach, ale czym mamy inną opcję? Tylko życie w jedności obu sfer jest życiem godnym swej nazwy, życiem godnym człowieka.

O Asklepiosie

Kim był Asklepios? Jego postać łączy w sobie elementy kultu herosa i boga. Miał być, jako bóg, synem Apolla i Koronis, córki króla Flegiasa, która zmarła po jego porodzie. Wychował go i nauczył sztuki leczenia centaur Chiron. Jego żoną została Epione (Kojąca ból), z którą miał wiele córek i synów, patronujących rozmaitym obszarom uzdrawiana, na przykład Hygeia (bogini zdrowia) czy Panakea (bogini uniwersalnego lekarstwa). Miał podobno wskrzeszać zmarłych i z tego powodu powodu Zeus uśmiercił go piorunem i zamienił w gwiazdozbiór Wężownika (wąż owijający się wokół jego laski to uniwersalny symbol odrodzenia).

Na wyspie Kos powstał jeden z najważniejszych asklepiejonów, czyli miejsc kultu Asklepiosa i zarazem swego rodzaju starożytny szpital i sanatorium. Ważną praktyką były w asklepiejonach sny inkubacyjne. Chorzy przyjeżdżali na Kos, tam spędzali nawet parę miesięcy i nocami śnili w świętych miejscach, czyli abatonach, czekając na wskazówki od samego Asklepiosa. Co ciekawe, obrzędy inkubacyjne są znane też w innych kulturach, na przykład w kulcie Izydy.

Jednak pobyt w asklepiejonie to nie tylko sen i wskazówki. Eliusz Arystydes mówi, że jego pobyt zaowocował tym, że Asklepios przestawił mu ideał całego jego życia. W ten sposób pobudził jego kreatywność, pomagając mu przeciwstawić się chorobie. Wielomiesięczny pobyt w asklepiejonie był zatem terapią zarówno duszy, jak i ciała. Był to rytuał inicjacyjny, wyprowadzający poza dotychczasowe ja. Bowiem jedyne wyzdrowienie to przerośnięcie swoich problemów, które mają najczęściej źródło w naszej psychice.

Modne dziś podejście holistyczne do uzdrawiania nie jest zatem niczym nowym, po prostu wracamy do najstarszych metod dochodzenia do zdrowia. A dochodzenie do zdrowia to stawanie się całością. W języku psychologii analitycznej to połączenie świadomości z nieświadomością. Na Kos abaton znajduje się na środkowym tarasie, niedaleko ołtarza. To obszar sacrum, miejsce kontaktu z mocami poza tym światem. Tam warto śnić, po to, by stać się całym.

O duchowości i gównie

Przypowieści zen słyną ze swej zwięzłości i kontrowersyjnych sformułowań. Cóż, to jedna z najbardziej radykalnych form duchowości, taka, która nie bierze jeńców. Dobrym przykładem jest wymiana zdań między mnichem a Joshu.

Mnich: Czym jest duchowość?

Joshu: Górą gówna w Czystej Krainie.

Genialne! Szukając duchowości szukamy czystości, dobra, piękna, dobroci. Któż mógłby zapragnąć góry gówna w tak pięknej krainie? Nie wiem czy te słowa są autentyczną wypowiedzią Joshu, bo znalazłem je w internecie, na stronie pewnego bardzo podejrzanego osobnika. Tchną jednak taką absolutną autentycznością, że nie mogłem się oprzeć pokusie ich przytoczenia.

A zatem, jak to jest z duchowością i gównem? Oto próbka zaczerpnięta z internetu:

„Bo prawdziwe JA nie musi, nie potrzebuje i nie boi się, że nie wytrzyma. Prawdziwe JA słucha, obejmuje, daje przestrzeń. Z tego miejsca możesz podejmować decyzję – iść za tym, co się pojawia, czy się zatrzymać… nie z przymusu, ale z miejsca wolności.”

Zaiste, boskie, wyperfumowane gówno, nieprawdaż? Przykłady mógłbym mnożyć w tysiące. Oprócz takiego bełkotu jest też coś co nazywam duchowością książki kucharskiej: „Zrób, potem to, a następnie to i osiągniesz właściwe, pożądane efekty. Wiem o tym, bo tak napisano w książkach i mi powiedziano na webinarach”.

To ja już wolę wrócić do koanów zen, dziwnych taoistycznych tekstów Czuang-tsy i chwilowych wglądów wielkich pisarzy i filozofów. Joshu naśmiewa się z tych, którzy w Sukhavati (Czysta Kraina, Zachodni Raj) widzą prostą ścieżkę do wyzwolenia z cierpienia. Nie ma łatwych, prostych ścieżek. Jest tylko twoja ścieżka. A ta jest najtrudniejsza.

O wzrastaniu

Małe dziecko przyjmuje świat w sposób całkowicie bezwiedny. Podobnie przyjmuje samego siebie, jako punkt w tym świecie, który go otacza i czaruje swoją pierwszoraźnością. Jednak w pewien całkowicie nieświadomy sposób, niczym małe zwierzątko, rozumie siebie takim, jakie jest. Gdy sięgamy pamięcią do tych pierwszych chwil naszego istnienia, możemy jeszcze w bladym wspomnieniu przywołać ową pierwotną jedność życia, nieskażoną żadną myślą.

Potem jednak dorastamy. Jedną z fundamentalnych cech tego procesu jest to, że przestajemy siebie rozumieć. Widać to szczególnie u nastolatków, których mózg jest jeszcze w budowie, ale już stawia pewne pytania. W najtrudniejszym z tych pytań nastolatek zapytuje siebie o to, kim jest. Bo oto odkrywa siebie, ale to odkrycie jest tożsame ze stwierdzeniem, że siebie nie rozumie. Stąd tyle pytań o wszystko, z którymi i ja się spotykałem, ucząc lata temu w liceum.

Tak, nastolatek szuka odpowiedzi, bo uświadomił sobie, że sam jest jednym wielkim pytaniem. Dziś zapewne szuka tych odpowiedzi w internecie. W latach dziewięćdziesiątych, gdy byłem nauczycielom filozofii, czasem bywałem obiektem takich zapytywań. Czułem, że wynikają one właśnie z niezrozumienia tego, kim się jest. Chaos tych młodzieńczych poszukiwań jest najcenniejszą rzeczą, jaka im się przydarza, chociaż, niestety, sami o tym nie wiedzą.

Z czasem jednak nastolatek dorasta. W pewnym wieku postanawia, że już wie, kim jest. To oczywiście złudzenie, spowodowane tym, że zaprzedał swoją duszę systemowi społecznemu i stał się trybikiem w maszynie życia. Trybik na pewno wie kim jest. Smutno mi jednak po latach spotykać tych już niemłodych ludzi, którzy udają, że wiedzą kim są. Najważniejsze bowiem to przez całe życie wzrastać, wychodząc od jednego stanu nierozumienia siebie ku drugiemu stanowi nierozumienia siebie, zwykłe jeszcze większemu. I tak wzrastać aż do śmierci. Która jest naszym największym niezrozumieniem siebie.

O snach

Dla starożytnych Greków sny były przesłaniem od bogów. W Iliadzie Agamemnon śni o Nestorze, który mówi mu: „Mnie wysłuchaj bez zwłoki, bo jestem Zeusa posłańcem”. Sny były zatem wyrazem woli wyższych bytów, zwanych bogami. Hermes był określany mianem przewodnika snów. Asklepios pojawiał się w snach chorych penitentów i ogłaszał im, jakie jest lekarstwo na ich dolegliwości. Eurypides nazywa Matkę Ziemię „Matką czarnoskrzydłych snów”. To pokazuje, że często sny kojarzono ze sferą chtoniczną, i z bóstwami, które nią rządziły. Można by wymieniać jeszcze wiele przykładów. Mnie jednak zainteresował jeden.

Ajschylos w Prometeuszu skowanym twierdzi, że Prometeusz był tym, który wynalazł interpretację snów. Tak przynajmniej ujmuje to C.A Meier w swojej książce Healing Dream nad Ritual. To niesamowicie ważna uwaga. Dlaczego? Bo interpretacja snów ma dwie podstawowe odmiany. Jedna chce niejako zbliżyć treść snów do świadomości i w ten sposób nawiązać kontakt z nieświadomością. Druga chce jak najbardziej zbliżyć świadomość do snu, aż do granicy jego rozpuszczenia się w nieświadomości. Mnie bliższa jest pierwsza odmiana, którą możemy tu nazwać prometejską. Drugą możemy dla równowagi nazwać dionizyjską.

Prometeusz jest znany z tego, że wykradł ogień bogom i przekazał go ludziom. Jeśli weźmiemy pod uwagę słowa Ajschylosa, to ogień – będący źródłem światła, a więc świadomości – jest też tym co oświetla ciemne strony nieświadomości, umożliwiając ich poznanie. Interpretujący sny w sposób prometejski niejako „wykrada” zatem ogień ze świata nieświadomości, by doprowadzić do przemiany świadomości. Sny są niby bąble z dna oceanu, jako pięknie nazwał Joseph Campbell, i niosą ze sobą zarówno energię, jaki wiedzę konieczną do połączenia świadomości i nieświadomości.

W dionizyjskim podejściu do snów włączamy je w strumień naszych wizji i skojarzeń, łączymy się z nimi w jak najszerszym obszarze skojarzeń, czy to astrologicznych czy innych. Zanurzamy się w sny i pozwalamy im tworzyć naszą rzeczywistość, czy to prowadząc aktywną imaginację czy stosując jakieś jeszcze bardziej ezoteryczne metody. To podejście zawsze było obecne w ludzkiej kulturze, a nawet dominowało w pracy ze snami. Dziś jednak, przynajmniej moim zdaniem, świadoma postawa powinna zająć właściwe jej miejsce i wypowiedzieć swoje zdanie na temat snów, jako równorzędnych partnerów w dyskusji.

Oczywiście obydwa podejścia w pracy ze snami są komplementarne. W zależności od sytuacji i śniącego można je stosować wymiennie. Jest to dobrze widoczne w podejściu Junga, który interpretował sny po prometejsku, ale w razie potrzeby polecał aktywną imaginację, by głębiej i bezpośrednio odwiedzić świat nieświadomości – chociaż zawsze z zachowaniem świadomej postawy. Pracujmy zatem ze snami, bo to jedna z najbardziej dostępnych metod poznania samego siebie. A czy jest coś ważniejszego w życiu, niż poznanie kim się jest?

O egotyzmie atrybucyjnym

Bardzo lubię psychologię. To jedna z najmłodszych z nauk, taka powiedzmy siedemnastolatka, nakręcająca się różnymi rzeczami, o których nieco starsze osoby już wiedzą od dawna. Ale jest zadziorna, bo zawsze jak coś odkryje, to tworzy natychmiast swoją nazwę. Mam dobry przykład. Egotyzm atrybucyjny. Brzmi ekstremalnie naukowo, nieprawdaż? A chodzi o znaną od wieków skłonność ludzi do przypisywania sukcesów swoim własnym zdolnościom, charakterowi, a porażek wszelkim czynnikom zewnętrznym: innym ludziom, pechowi, gwiazdom, bogom, duchom, programom rodowym, traumom z przeszłości kształtującym nasze obecne życie itd., itp. Zawsze wtedy, gdy zawodzimy i nasze życie staje się nie do zniesienia, winne jest coś z zewnątrz. Wszystko, tylko nie ja.

Tak, psychologia jest pełna nowych wspaniałych nazw (skojarzenia z Huxleyem nieprzypadkowe), które dla współczesnych ludzi brzmią naukowo i poważnie. Jednak są to tylko czyste nazwy, jak mówili średniowieczni filozofowie – flatus vocis (co można przełożyć jako „powiew dźwięku”). Na takich konstruktach polegają wszelkie nauki humanistyczne i społeczne, które odkrywają coraz to nowe nazwy dla dawno znanych rzeczy. Potem te konstrukty przedostają się do dyskursu potocznego i kształtują coś, co trafnie się nazywa pop-psychologią, która nas tu interesuje. Bo publika nie czyta dawnych rzeczy, nie zna literatury czy filozofii – od Homera i Platona po Szekspira, Dostojewskiego, Nietzschego, Manna, Kafkę, Hessego i wielu innych – w której psychika człowieka została wiernie opisana już lata i wieki temu. Karmi się współczesnym chłamem terapeutycznym i papką poradnikową.

Miałem przyjaciela, któremu zmarło się rok temu (miał 69 lat). Przez całe dorosłe życie próbował sobie poradzić z traumami z dzieciństwa. Warsztaty terapeutyczne, grupy, terapia własna i setki przeczytanych książek psychologicznych. Wszystko na darmo. Karmił się współczesną wiedzą psychologiczną. Był prostym człowiekiem, wierzył we wszystko, co mówili mu terapeuci i co wyczytał w książkach. I ta wiara mu nie pomogła. Dlaczego? Metaforycznie mogę ująć to krótko: to trochę tak, jakby w ramach diety połykać tylko tabletki zapisane przez lekarza, zamiast karmić duszę prawdziwą strawą. Nigdy nie udało mu się wzrosnąć ponad to, czym się karmił. Nie tylko on, znam dziesiątki osób, które próbują sobie poradzić ze swoim życiem bazując na płytkiej wiedzy psychologicznej. Efekty są podobne – dużo pięknych słów, zero skuteczności.

A wracając do egotyzmu atrybucyjnego to jest nowa nazwa na to, co Freud nazwał mechanizmami obronnymi ego. No, ale Freud nie dla wszystkich dziś brzmi dobrze, to trzeba wymyślić nową nazwę, nowy powiew dźwięku. Pewnie za kolejne sto lat psychologia będzie propagował nową, jeszcze bardziej naukową nazwę. Będzie już wtedy miała jakieś osiemnaście, a być może nawet dziewiętnaście lat. A jak dobrze wiemy, nastolatkowie uważają się w tym wieku za dorosłych, że będę się trzymał metafory z początku tego wpisu. Dla nastolatki bycie dorosłą jest tym, co dla psychologii bycie nauką, czyli czymś nieosiągalnym i niepotrzebnym. Ludzka psychika nie potrzebuje nauki. Nauka jest w miarę dobra dla badania elektronów – chociaż nawet tu dobrze wiemy, że nie pojmujemy ich zachowania – a człowiek nie potrzebuje żadnej metodologii, tylko współczucia i zrozumienia.

O moim pesymizmie

Jakiś czas temu zostałem zapytany, jak tam z moim pesymizmem, którym epatowałem na blogu jeszcze parę dobrych lat temu. Otóż mój pesymizm ma się dobrze, a nawet jeszcze lepiej niż wówczas. Wtedy koncentrowałem się na kryzysie klimatycznym, a ten jest w tej chwili w pełnym rozkwicie, i ludzkość nic a nic nie robi w tej sprawie. Tak więc, jak w jednym z wpisów rok temu zadeklarowałem, już nie będę pisał o takich sprawach, bo i tak mamy przechlapane. Co nie znaczy, że temat kryzysu klimatycznego zniknął z mojego pola widzenia. Tylko jest tak, że mój pesymizm mówi mi, że i tak nic tu nie podołamy.

Od tych paru lat dołączyły się jeszcze wojny, bliższe i dalsze. A co gorsze, zmieniła się atmosfera mentalna ludzkości – już teraz się spokojnie mówi o trzeciej wojnie światowej, jakby to było coś nieuchronnego, ba, koniecznego. Analitycy polityczni, specjaliści od geopolityki, media – wszyscy nadają na jednej fali. I to jest to, co karmi mój pesymizm – totalna, wszechobecna głupota. Jak była pierwsza wojna światowa, potem druga, to teraz będzie sobie trzecia. Bo co, do trzech razy sztuka? Zabijamy się, bo wtedy jest wesoło. Mój pesymizm jest osadzony głównie na ocenie tego nędznego gatunku, jakim jest homo sapiens. A ta ocena spada z każdym rokiem, w tej chwili sięgając już samego dna. Ten gatunek nie ma przyszłości. Sam sobie kopie grób. Osiem miliardów idiotów, szukających nieustannie sposobu, by jeszcze coś spieprzyć i zniszczyć. Parafrazując znane powiedzenie: planeta piękna, tylko ludzie kurwy.

Dodajmy do tych wesołych wieści jeszcze nieunikniony kryzys finansowy, który nastąpi w ciągu paru lat. Czyli mniej lub bardziej globalna plajta. A może jeszcze jakaś epidemia? A może kolejny debil na prezydenta, co preferują ostatnio wszystkie narody? A może jeszcze trzęsienia ziemi, tsunami, bo planeta już nie wytrzymuje tych pełzających po niej pcheł, zwących się ludźmi? Wszystko to, co wymieniłem, przydarzy się do 2030 roku albo wcześniej. Tak więc, spoglądając na rzeczywistość wokół mnie, trudno mi być optymistą. Ludzkość czeka albo żałosny koniec, albo nowe wieki ciemne. Dla wszystkich śmierć albo marna egzystencja w trybie postapo, a dla wybranych, których stać na posiadłości na Nowej Zelandii, przetrwanie. Nie, nie jest tak że jest źle, jak to drzewiej bywało – jest najgorzej jak tylko może być. Przed nami tylko ciemność.

Tak więc, mój drogi pytający przyjacielu, mój pesymizm ma się dobrze. Jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Kiedyś pewien rabin powiedział:„Ten świat to podrzędna rzeźnia”. Tak jest, a noże rzeźnickie są coraz doskonalsze. Ale nawet nie chodzi o noże. Szekspir ujął całkowity bezsens życia krótko i dosadnie w Makbecie:„Życie jest jedynie przelotnym cieniem; żałosnym aktorem, co przez godzinę puszy się i miota po scenie, po czym znika; opowieścią idioty, pełną wrzasku i wściekłości, a nie znaczącą nic.” Tak przyjacielu, pozostaje mi tylko cieszyć się, że już niedługo zejdę ze sceny. Było parę miłych chwil, ale one minęły i nigdy nie wrócą. Przypomnę tylko, mój przyjacielu, słowa piosenki Jima Morrisona: „This is the end, my beautiful friend, this is the end, my only friend, the end”.