Archiwum autora: Mirosław Piróg

O infantylizmie ludzi

Ponad sto lat temu Jung napisał jakże prawdziwe słowa: „Psychologicznie rzecz biorąc, ludzkość w gruncie rzeczy znajduje się jeszcze ciągle w okresie dzieciństwa. Ogromna większość ludzi potrzebuje autorytetu, przywództwa i prawa”. Tak, jesteśmy dziećmi, a gdy osoby pretendujące do bycia dorosłymi zachowują się jak dzieci, nazywamy to infantylizmem. I Jung trafnie wypunktował, o co w nim chodzi.

Po pierwsze – autorytet. Jak pies słucha swojego pana, tak my słuchamy tzw. autorytetów. To oczywiste, że dla dzieci autorytetami naturalnymi są ich rodzice. A dla rodziców? Ktokolwiek. Telewizyjna postać, polityk, youtubowy gaduła, kapłan, ktokolwiek. Taki podążający za autorytetem osobnik może napisać w komentarzu na Facebooku: „Myśl samodzielnie”. Nie wie jednak, że myślenie samodzielne do nie myślenie wedle tego, co chce. Praktycznie wszyscy mylą myślenie z własnymi pragnieniami. I dlatego gdy znajdzie się ktoś, ktokolwiek, kto wyrazi ich pragnienia, idą za nim jak owce. Brak samodzielnego myślenia jest infantylny.

Po drugie – przywództwo. Jeśli już znalazłem autorytet, to podążam za nim. Jeśli jest to polityk, albo influencer, to poddaję się jego władzy. Myślę, to co on myśli, pragnę tego, czego on pragnie, jest po prostu moją zastępczą osobowością. Tak funkcję spełniają rodzice wobec dzieci. Gdy dziecko się przewróci, patrzy na rodzica, czeka na jego reakcję. Jak rodzic powie: „O, jak boli”, to dziecko się rozpłacze. Jak powie: „Nic się nie stało kochanie”, dziecko się uśmiechnie. Na tym polega przywództwo, na wyznaczaniu przez kogoś innego niż my tego, co czujemy wobec siebie i ludzi, co w nich widzimy i co o nich myślimy. I każdy, kto pragnie przywództwa, jest infantylny.

Po trzecie – prawo. Podleganie autorytetowi i uległość przywództwu rozwijają postawę krańcowej niemoralności. Kształtuje ona ludzi, którzy zachowują się dobrze tylko wtedy gdy stoi przy nich policjant. Nietrudno zauważyć, że to powszechna postawa społeczna. Zwykli ludzie robią to po amatorsku, bogaci – przekupują policjantów. Jedyne prawo, które działa, to to wyryte w naszych sercach. Ale by postępować zgodnie z wewnętrznym prawem, trzeba być dorosłym. Kierowanie się strachem i normami społecznymi jest infantylne.

Nic dziwnego, że Jung kiedyś napisał, że Ziemia to „a house for idiot children”, co można obrazowo przełożyć na język polski jako przytułek dla kretynków. A to jest nawet gorsze niż infantylizm. Ludzie dorośli powinni troszczyć się swoje dzieci. Niestety tego nie robią. Ani w wymiarze indywidualnym ani zbiorowym. Dlaczego? Bo sami są „an idiot children”. A zamiast troski o swoje dzieci wymyślają Auschwitz, chińską rewolucję kulturalną, naturalizację dzieci Aborygenów, reżim Czerwonych Khmerów, głód na Ukrainie w latach trzydziestych, rzeź w Rwandzie, eksterminację ludów oby Ameryk, wojny wszelkiego sortu i tysiące innych kretyństw.

Tak, ludzie próbujący robić rzeczy, które uważają za dorosłe, ale dysponując jedynie mentalnością parolatka, emanują niesamowitym okrucieństwem, bo dzieci są okrutne w całkiem nieświadomy, niewinny sposób. Natomiast tzw. ludzie dorośli zwykle pozostają takimi nieświadomymi kretynkami, małymi, głupimi, okrutnymi i złośliwymi stworzeniami, nawet nie zasługującymi na miano ludzi. Są tylko dziećmi w dorosłym ciele. Przypominam, że Eichmann był posłuszny autorytetom, podległy swojemu przywódcy i wypełniać chciał jak najlepiej prawo Trzeciej Rzeszy.

O pytaniu o Boga

„Bo wszelkie pytanie jest wrogiem mimowolnym własnej odpowiedzi”

Bolesław Leśmian, Schadzka

Pytany byłem nieraz czy wierzę w Boga. Uważam to pytanie za jedno z najgorzej postawionych. Proste odpowiedzi – tak albo nie – są niesamowicie płaskie, zamykające wszystko i nie odpowiadające na nic. Bóg raczej nie uprawia logiki zero jedynkowej, to specyfika homo sapiens. A zatem sprawa jest warta pewnego zniuansowania. Po pierwsze, piszę Bóg dużą literą, by podkreślić to, że umysł człowieka zdolny jest ustosunkować do całości, jakkolwiek by ją ujmował. Po drugie, treść pytania zmienia się, mimo tej samej formy, w zależności od tego, kto pyta. Tak więc udzielenie odpowiedzi, na przykład w postaci tekstu, jest bardzo trudne, o ile nie niemożliwe. Spróbuję jednak coś napisać, wiedząc, że większość czytelników – mówiąc łagodnie – pojmie to po swojemu.

Zatem, jak to jest z tą „wiarą” w Boga ? Odpowiem pewnym obrazem, bo moje myślenie to tworzenie obrazów, malowanie słowami. Oto przede mną siedzi mój rozmówca, który właśnie mnie o to zapytał. Widzę jego postać, słyszę głos, odczuwam do pewnego stopnia jego emocje. Jest dla mnie jasne, że poza tymi postrzeżeniami jest ktoś, jego ja, które on odczuwa jako siebie. To ja jest mi niedostępne bezpośrednio, żadnym zmysłem go nie sięgam. Odczuwam jednak, że organizuje ono tą postać, która siedzi przede mną, która mi zadaje pytanie. Że ten człowiek od lat, podobnie jak ja sam, odczuwa coś co nazywa sobą, z czym się utożsamia, a co nie jest tylko jego ciałem. Można powiedzieć, że ciało tego człowieka, jego zachowanie, jest do pewnego stopnia manifestacją jego ja.

Podobnie jest z Bogiem, którego odczytuję ze świata. Mam przed sobą rzeczywistość, mam swoje życie, nad którym po części mogę panować, a po większej części nie. To wszystko, czego doświadczam w świecie, relacje z innymi ludźmi, świat przyrody, stan mojego ciała, tworzy tą rzeczywistość, w której żyję. W tej perspektywie Bóg jest niczym innym jak sposobem organizacji mojego postrzegania tego świata. Nie muszę używać dodatkowych nazw, jak dajmy na to Jezus czy Allah, bo nie jestem człowiekiem, który by się przywiązał do jakiegoś ograniczonego sposobu percepcji rzeczywistości, związanego z jakąś religią. Bóg, o którym tu mówię, jest nieskończenie większy niż wszystkie religie.

Nie muszę zatem „wierzyć” w Boga. Mogę Go doświadczać doświadczając życia w tym świecie, w całym jego pięknie i w przerażającym cierpieniu, w miłości i nienawiści, w życiu i śmierci, we wszystkich przeciwieństwach, które są Jego manifestacją. To nie jest jakiś panteizm albo inny filozoficzny pomysł, wymyślony tylko po to, by obracać nim jak nic nie wartym żetonem. Nie, to coś bardzo konkretnego. Wiem, że Bóg jest sposobem organizacji mojego doświadczenia. Niczym więcej. Nie jest to żaden stworzyciel świata, albo ktoś, do którego miałbym się zwracać w osobistych sprawach. Takie ujęcia Boga zostawmy małym umysłom, zagubionym i pragnącym opieki. Od zawsze takie umysły kształtowały historię religii, ale to nie znaczy, że mają coś w ogóle do powiedzenia w kwestii, o której tu mówimy. Bóg przerasta każdy umysł ludzki, a największą cnotą człowieka jest przyznanie się do tego.

Jeśli Bóg jest dla mnie sposobem organizacji mojego doświadczania świata to nie znaczy, że ja cokolwiek rozumiem. Raczej chodzi mi o te chwile, gdy cały świat zjawisk, tak fascynujący i przerażający, na moment ujawnia się jedynie jako zasłona, poza którą odczuwam coś nieuchwytywalnego. Wtedy nie „wierzę”, ale wiem, że poza wszystkim co jest mi dane, jest coś jeszcze. Takie chwile są bezcenne, są esencją mojego życia, bo w nich doświadczam czegoś przerastającego to wszystko, czym jestem. Tak, Bóg jest tym czymś więcej, nieskończenie więcej niż możemy naszym małym umysłem ogarnąć z rzeczywistości tego świata.

O czterech jeźdźcach apokalipsy raz jeszcze – niedualnie

Pod poprzednim wpisem otrzymałem na Facebooku bardzo ciekawy komentarz. Jego Autorka doszukała się głębszego podłoża apokaliptycznych wizji świata, którym to podłożem jest dualizm, wywodzący się źródłowo z zaratusztrianizmu. Chodzi o to, że apokaliptyczne wizje chrześcijaństwa i innych religii są specyficzną próbą rozwiązania problemu dualizmu, będącego, jak pisze Autorka, „młotem na duchowość współczesnego człowieka”. Dualizm jest obecny w scjentyzmie, materializmie i konsumeryzmie, bo są to nieudane próby negowania jego istnienia.

Zgadzam się z tymi uwagami. Ulegnę zatem monoteistycznej pokusie szukania jednej przyczyny i spojrzę na problem duchowości współczesnego (i nie tylko) człowieka w tej perspektywie. Bez wątpienia dualizm wiąże się ze sposobem funkcjonowania ludzkiej świadomości, na co też zwraca uwagę Autorka komentarza. Ludzka świadomość odnajduje świat jako coś jej danego, niekoniecznie tożsamego z nią. Być może niemowlęta odczuwają całkowitą jedność z rzeczywistością. O takowej też mówią mistycy. Dla zwykłego człowieka dualizm jest naturalną wizją świata, w której z jednej strony jest jego ja, z drugiej – rzeczywistość.

By poradzić sobie z dualizmem mogę przywołać to, co głosi buddyzm. Budda zapytany kiedyś o istnienie ja milczał. Podobnie zapytany o nieistnienie ja również milczał. Unikał w ten sposób dualizmu, który późniejsza filozofia buddyjska ujęła jako opozycję pomiędzy eternalizmem (ja istnieje) a nihilizmem (ja nie istnieje). Buddyzm w kontrze do takiego dualistycznego podejścia naucza ścieżki środkowej, którą nazywa ścieżką niedualną. To miałem na myśli, gdy akapit wyżej wspomniałem o mistykach, niekonieczne tylko buddyjskich. Możliwe jest funkcjonowanie ludzkiego umysłu na poziomie niedualnym, chociaż jest to rzadkie i trudne. Możemy wyjść poza przeciwieństwa w ekstazie mistycznej, albo co najmniej je zjednoczyć w psychologicznym doświadczeniu coincidentia oppositorum.

O podejściu niedualnym można by długo pisać, ale zostawię to na inną okazję. Tu chciałem tylko zaznaczyć, że moim zdaniem problemy, z którymi boryka się obecnie ludzkość, a które narastają wykładniczo, wynikają ze zwykłego sposobu funkcjonowania świadomości człowieka. Być może kiedyś ów sposób, jak dotąd naznaczony dualistycznym postrzeganiem rzeczywistości, się zmieni. Bo – co nie trudno dziś zauważyć – jeśli się nie zmieni, to nie będzie już po prostu komu czegokolwiek postrzegać. To, czy ten świat przetrwa jeszcze dekadę czy dwie zależy tylko od tego, ilu ludzi wykroczy poza dualizm.

O czterech jeźdźcach apokalipsy inaczej

Przed paru dniami odbyłem ciekawą rozmowę, która mnie zainspirowała do poniższych rozważań. Pojawiały się w niej różne tematy, głównie dotyczące kondycji duchowej współczesnego świata. Nie będę tu jej tu w pełni referował, tylko podam główne punkty. A nawiążę przy tym do klasycznych czterech jeźdźców apokalipsy (przypomnę: zaraza, wojna, śmierć, głód), tylko trochę inaczej nazwanych.

Pierwszy jeździec to monoteizm. Obciążenie duchowe w cywilizacji Zachodu związane ze spuścizną trzech głównych religii monoteistycznych jest ogromne. Głównie chodzi tu o odcięcie wyznawców tych religii od autentycznego kontaktu z rzeczywistością tego świata, z naturą, jej cyklami, światem przyrody, roślinami i zwierzętami, w końcu z własnym ciałem. Wyznawcy religii monoteistycznych żyją w świecie skonstruowanym z koncepcji zawartych w świętych księgach, oderwanym od rzeczywistości i ostatecznie wrogim wobec niej, co najpełniej widać w zapowiedziach zagłady i końca świata. Religie monoteistyczne to najgorsza zaraza duchowa.

Drugi jeździec to scjentyzm, który ma się bardzo dobrze w naszych czasach. Jego zalążki pojawiły się w wieku XVII, a on sam rozkwitł w pełni w kolejnych wiekach jako spuścizna monoteizmu. Scjentyzm to irracjonalne przekonanie naukowców, że tylko wiedza naukowa jest jedynym – i najwyższym – rodzajem poznania. Nauka to jedyna pewna wiedza, poświadczona jedyną metodologią, a metodologia jest tu najważniejsza, bo jest świętą drogą do jedynej prawdy. Scjentyzm to odpowiednik wojny, dzielącej ludzi i niszczącej łączność duchową ze światem.

Trzeci to materializm, ścisły kompan scjentyzmu i jego podpora ideologiczna. Jakże nauka staje się prosta i zrozumiała, jeśli całość rzeczywistości ograniczymy tylko do materii, czyli do tego, co poddaje się obserwacji empirycznej i pomiarom matematycznym. Wprawdzie materia ma niezwykłe oblicze, co pokazuje mechanika kwantowa, ale większość fizyków spokojnie trwa przy uspakajającej obliczalności matematycznej, nie przejmując się tym, że niczego nie można zrozumieć. A to obliczenia matematyczne doprowadziły do skonstruowania bomby atomowej. Nic dziwnego, że materializm to odpowiednik śmierci.

Trzej dotychczasowi jeźdźcy apokalipsy przygotowali grunt, na którym rozwinął się czwarty jeździec, czyli konsumeryzm. Jego motto to: Consumare necesse est, vivere non est necesse. Tak, postawą prawie wszystkich ludzi współczesnych jest nieznośne pragnienie konsumpcji. Nie pragną być, żyć, pragną tylko mieć, coraz więcej mieć. To esencja współczesnej cywilizacji naukowo-technicznej, skupionej na maksymalizacji zysku poprzez niczym nieograniczoną konsumpcję. Konsumeryzm jest wyrazem głodu duchowego, bowiem najważniejszych potrzeb duchowych człowieka nie zaspokoi żaden monoteizm i jego współczesne bękarty – scjentyzm i materializm.

O miłości i szamanizmie

Dla mojej szamanki in spe

Analityk jungowski John R. Haule w swojej książce Pilgrimage of the Heart proponuje interesującą paralelę pomiędzy miłością romantyczną a szamanizmem. Ponieważ uwielbiam tego rodzaju niezwykłe zestawienia, przedstawię tu i skomentuję jego pomysł, dodając też sporo od siebie. Zacznijmy zatem od szamanizmu. Szaman to osoba, która dzięki swoim predyspozycjom i doświadczeniu jest predysponowana do troski o duszę innego człowieka, zdiagnozowania tego, co jej dolega i potem podjęcia się jej leczenia. Ma zatem swego rodzaju uprzywilejowany dostęp do duszy drugiego człowieka, sięgający największych głębi, jak wtedy, gdy udaje się do dolnych światów po jej uzdrowienie, spotykając tam różne, czasem niezbyt miłe, istoty duchowe. Można by rzec, że jest często bliżej duszy leczonego człowieka niż on sam.

Podobnie jest w miłości romantycznej, która nie musi być tylko złudną iluzją młodości, ale w swojej najlepszej odsłonie może być ścieżką prowadzącą do inicjacji w dojrzałe życie. W miłości spotykamy się z kimś całkowicie innym i wykraczamy poza swoje ego, co możemy odbierać jak inicjację szamańską, w której nasz dotychczasowy świat ulega rozpadowi, a ego obserwuje wówczas bolesną dezintegrację dotychczasowej osobowości. W chwilach ekstazy i oddania wręcz zlewamy się z ukochaną osobą, tracimy siebie – ale tylko po to, by siebie odzyskać w nowej, bardziej skonsolidowanej postaci. Gorycz i słodycz są nieodłączne w miłości.

Miłość bowiem aktywuje głębokie, archetypowe energie, dzięki którym możemy mieć dostęp do duszy ukochanej, ale też daje ona wgląd we własną duszę, w te jej obszary, które nigdy by nie ujrzały światła świadomości, gdyby nie odzwierciedlała ich ukochana osoba. Szaman, by uleczyć duszę, wchodzi w ekstatyczny trans, w którym nawiązuje łączność z leczoną duszą; kochankowie, by poznać swoje dusze, piją napój miłosny wzajemnej fascynacji, jak w archetypowej opowieści o Tristanie i Izoldzie. Płaska wizja współczesnej nauki mówi tu o wydzielaniu się naturalnych endorfin. Niezbyt to romantyczne. Jung mówi o transformacji indywidualnej świadomości poprzez partycypację w dynamice archetypowej. Takie sformułowanie bardziej odpowiada rzeczywistości doświadczenia miłosnego.

Czym zatem jest miłość romantyczna? To nie jest to o czym myślicie, o nie. Tak naprawdę to dostępna każdemu okazja do odbycia szamańskiej podróży w archetypowe światy własnej duszy. Za tym idzie odkrycie, że szaman to nie jakaś wyjątkowa jednostka, gdzieś tam zamieszkująca daleko od nas, ale także możliwość obecna w duszy każdego człowieka. Większość z zakochanych nie wykorzystuje tej możliwości, pozostając na krótkotrwałym, wstępnym, fizycznym etapie fascynacji. Niektórzy jednak idą dalej i odbywają niezwykłą, szamańską podróż po wewnętrznych światach, odkrywając w sobie pokłady nieświadomych dotychczas skarbów. Odbywają podróż bohatera/bohaterki i wracają do siebie, obdarzając się nawzajem bezcennym darem wyższej świadomości.

O początkach mistyki

William James w swoich Odmianach doświadczenia religijnego, która od ponad 120 lat pozostaje jedną z najlepszych książek o psychologii religii, opisuje pierwszy krok w kierunku doświadczenia mistycznego, które według niego jest jądrem wszelkiego życia religijnego. To krok tak prosty, że najczęściej nie jest rozeznawany jako mający coś wspólnego z mistyką: „Najprostszym zaczątkiem doświadczenia mistycznego wydaje się to pogłębione poczucie znaczenia pewnej maksymy lub formuły, jakie nas czasem nachodzi. Wołamy wówczas: ‘Słyszałem to powtarzane przez całe życie, lecz do teraz nie rozumiałem znaczenia tych słów’. To poczucie głębszego znaczenia nie ogranicza się do wypowiedzi racjonalnych. Gdy umysł jest odpowiednio nastrojony, takie poczucie mogą wywołać pojedyncze słowa lub ciągi słów, gra światła na ziemi lub na morzu, zapachy i dźwięki muzyczne”.

Każdy człowiek ma w sobie zalążki tego poczucia, najsilniej obecne w dzieciństwie i młodości, zwykle jednak w wieku dojrzałym u większości ludzi obumierające. Nieliczne jednostki pozostają zdolne wszelako do takich przeżyć, i to im zawdzięczamy najlepsze kwiaty na drzewie ludzkiej duchowości. A kwiat taki może rozkwitnąć, gdy, dajmy na to, przeczytamy jakieś słowa i pod ich wpływem nasz umysł się zmieni. Albo możemy ujrzeć wspaniały widok, który już nie pozostawi nas takimi jak przedtem. W tych niezwykłych momentach odsłania się przed nami dotąd nieznany sens, nieujmowalny w słowa nawet w przypadku, gdy docieramy do sensu jakieś formuły słownej, jak pisze James. Bo przeczytawszy ją nagle wiemy, co te słowa dla nas znaczą, ale nie umiemy tego znaczenia przekazać innej osobie. To ona sama musi doznać tego obrotu w podstawach świadomości, pojawienia się dotąd niewidzianego kształtu świata, jak to właśnie dokonało się w nas. Sens bowiem to nie słowa i ich znaczenie, sens to przeżycie, to ten moment w życiu, w którym już o nic nie pytamy, tylko trwamy w niemym zachwycie.

Mistyka to naturalna skłonność ludzkiego umysłu, obecna w różnym stopniu na każdym jego poziomie. Jej istotą jest coś tak subtelnego, że aż niezauważalnego w swoich prymarnych etapach – to zdolność do samoistnej zmiany sposobu funkcjonowania umysłu niezależnie od kształtujących go chaotycznych bodźców zewnętrznych. Te zmiany prowadzą do odkrywania czy też konstruowania wzorców kreujących rzeczywistość. W zaawansowanym doświadczeniu mistycznym mamy do czynienia z doświadczeniem ostatecznego wzorca rzeczywistości, jakim jest wszechogarniająca jedność wszystkiego. W pierwszych krokach doświadczenia mistycznego także mamy do czynienia z tym samym, z doświadczaniem wzorców jedności, jeszcze ułomnych, cząstkowych, ale już napawających umysł poczuciem sensu. Każde takie uchwycenie jedności jest niczym mikrosamadhi, jak najskromniejszy przedsmak niedualności.

Jak napisałem, trudno przekazać sens, jest to praktycznie niemożliwe, ale spróbuję mimo to. Drzewo, które widzę za oknem nie ma nic wspólnego ze słowem „drzewo”. Słowa, jako dźwięki, nie mają i nie niosą ze sobą żadnego znaczenia. Pomimo tego, gdy małe dziecko, uczące się dopiero języka, usłyszy słowo „drzewo”, nagle w jego umyśle pojawi się wzorzec, dzięki któremu będzie mogło postrzec spójną całość – drzewo. Na tym rudymentarnym etapie umysłu jest to odpowiednik oświecenia. W późniejszych etapach życia warto jednak wyjść poza taki rodzaj konstruowania wzorców jedności. Jest to trudne, większość ludzie pozostaje na tym wyjściowym etapie pojęciowym – ale cóż, pozostaje też na nim większość filozofów. A to dopiero doświadczenie mistyczne, doświadczenie jedności, wyprowadza nas dalej.

Nie twierdzę jednoznacznie, czy wzorce jedności konstruujemy, czy odkrywamy. Być może na różnych etapach naszego życia odczuwamy to odmiennie, być może ta różnica, jak wszystkie inne związana z językiem, nie ma po prostu znaczenia, bo przecież język nie niesie ze sobą znaczeń. Pojęcia tworzą dualistycznej wizję rzeczywistości, poza którą wychodzi mistyka. Plotyn, który najpiękniej pisał o Jednem, czy też o Jedni, zostawił nam taką wskazówkę: „Mówimy i piszemy, aby posyłać ludzi w drogę ku Niemu i aby przebudzić ich z myślenia do widzenia, jakby wskazując drogę komuś, kto pragnie zobaczyć. Nauczanie nasze bowiem dotyczy jedynie drogi i sposobu podróżowania, a samo widzenie jest dziełem tego, kto pragnie Je zobaczyć“. A więc ten, kto widzi, wie. Gnoza jest w oczach widzącego. Każdy akt widzenia to zmiana funkcjonowania naszego umysłu, o której pisałem na początku, a zatem to akt gnozy.

O dojrzałości

Co decyduje o tym, że jesteśmy dojrzali? Co w ogóle znaczy to słowo? Moim zdaniem nie sposób być dojrzałym, jeśli nie skorzystało się z możliwości jakie daje nam życie. No tak, już widzę te nieporozumienia wokół tego, co właśnie napisałem. Ktoś powie, że zatem dojrzałym jest nastolatek, który próbuje wszystkiego, co mu życie podsuwa, od seksu do narkotyków. Ktoś inny podsunie przykład niebieskich ptaków, którzy w obfitości korzystają z możliwości, jakie daje im życie, czerpiąc z niego pełnymi garściami, i wysysając jego przyjemne soki do samego dna.

Nie, nie o to mi chodzi. Nie mam na myśli pospolitego hedonizmu, polegającym na egoicznym narzucaniu światu moich pragnień. Wprost odwrotnie – to świat mi coś proponuje, a ja mogę na to przystać. Korzystanie z przyjemności jakie dostarcza życie nie prowadzi do dojrzałości. Dążenie do dojrzałości jest odkrywaniem tego, co mogę w swoim życiu i ze swoim życiem zrobić. To odkrywanie to nie kolejne chwile przyjemności, ale wglądy w to, kim naprawdę jestem. Zobaczenie kim jestem opiera się na sprawdzeniu, co mogę robić, co daje mi satysfakcję w życiu i co mogę zatem dać z siebie innym – co jest rzeczą najważniejszą.

W moim przypadku owym skorzystaniem z możliwości, jakie daje życie było nauczanie filozofii i etyki. W 1992 roku, będąc jeszcze studentem, podjąłem się nauczania etyki w liceum, które dziewięć lat wcześniej skończyłem. Wprowadzenie religii i etyki do szkół przez ówczesny rząd było możliwością, a ja byłem tym, który ją wykorzystał. Pamiętam do dziś, że szedłem wtedy do mojego liceum, pytając się siebie w sercu, czy chcę to robić. Odpowiedź brzmiała: tak. A dwa lata później skorzystałem z kolejnej możliwości i rozpocząłem pracę na uniwersytecie. Te dwie decyzje ukształtowały moje życie. Bo dojrzałość przychodzi przez decyzje.

Życie podsuwa nam sposobności. Gdy z nich korzystamy, zyskuje ono konsystencję i coś, co nazywa się znaczeniem albo sensem. Dzieje się tak tylko wtedy, gdy świadomie decydujemy się na wykorzystanie owych sposobności. Wtedy wchodzimy w dialog z życiem. Ono mówi do nas, oferując sposobność. My odpowiadamy, czy jej chcemy. Jeśli traktujemy nasze życie poważnie, to staje się ono naszym najlepszym nauczycielem. Nie jest potrzebny żaden guru ani podniosłe wskazania. Wystarczy tylko odpowiedzieć ze swej głębi na to, co życie nam podsuwa.

Życie też podsuwa nam sposobności w postaci partnerów, z którymi możemy być. Tu też jest ważna decyzja, a nie tylko bezwiedne przyzwolenie na bycie razem, jak to bywa na przykład w związkach nastolatków. Jeśli z kimś chcę tworzyć moje życie to nie mogę polegać tylko na ogólnych przekonaniach, że warto mieć kogoś, że mężczyzna i kobieta powinni być ze sobą, bo tak inni robią. To za mało. Zawsze trzeba się zapytać: Czy chcę być z nią albo z nim? Nie dlatego, że tak mi wypadło, ale dlatego że chcę. Rzeczywistość naszego życia tworzą decyzje, i każda z nich przyczynia się do naszej dojrzałości.

Wpis jubileuszowy

Dziesięć lat temu, 25 stycznia 2015 roku zamieściłem pierwszy wpis na tym blogu. Od tego czasu regularnie, z jednym lub dwoma wyjątkami, zamieszczałem co tydzień w niedzielę kolejne wpisy. Jak łatwo policzyć, to ponad 350 wpisów. Z początku były one krótkie, „jednoakapitowce”, jak to wtedy nazwał je jeden z czytelników. Obecnie są nieco dłuższe, średnio cztery akapity. Ale każdy, niezależnie od długości, ma w moim zamiarze przekazywać jedną myśl. Mam słabość do krótkich form, do krótkich wypowiedzi, syntetycznych i zwięzłych. Są one dla mnie jak obraz, w jednym ujęciu oka przekazujący to, co najistotniejsze.

Czy każda z myśli na blogu jest „inna”, zgodnie z jego nazwą? Nie zawsze, czasem odnoszę się do moich lektur inaczej jeno ujmując to, co przeczytałem. Leonardo da Vinci miał powiedzieć, że nie napiszesz nic nowego, jeśli sobie nie uświadomisz, że już wszystko napisano. To jedna z myśli, która mnie inspirowała. Zdaję sobie zatem sprawę, że często piszę o sprawach, o których pisało już wielu, ale inaczej i – co najważniejsze – są sprawy o których trzeba pisać cały czas na nowo, przypominać o imponderabiliach, by nie zostały zapomniane. Opisuję też wydarzenia z mojego życia, albo reaguję na to, co dzieje się na świecie. Albo piszę o postaciach z historii duchowości, które wywarły na mnie największy wpływ.

Raz czy dwa chciałem przerwać pisanie, ale ostatecznie się przemogłem. Wiem, że nie wszystkie wpisy są dobre, ale, jeśli sądzić po statystykach na stronie, też są takie, które mają tysiące czytelników. Wiadomo, de gustibus non est disputandum. Mam nadzieję – i to jest jedna z najważniejszych pobudek mojego pisania – że osoby czytające mój blog znajdują w tym niejaką przyjemność. Jak napisała Safona: „Słowa, którymi władam, powietrzem są tylko, a jednak cieszę nimi słuchających”. Tak samo z tymi czarnymi żuczkami na ekranie komputera czy smartfona, niech dają przyjemność, radość, może zaskoczenie. Ja sam uwielbiam czytać aforyzmy i eseje, traktuję zatem ten blog jako swego rodzaju podziękowanie dla wszystkich autorów, którzy dostarczyli mi tyle radości czytania.

O twarzy sprzed narodzin

Prowadzę od paru lat seminarium na uczelni, opatrzone szumnym tytułem: „Filozofia i psychologia procesu samorealizacji”. Wychodzę od tak oczywistego dla współczesnych młodych ludzi pojęcia samorealizacji jako osiągnięcia sukcesu w życiu – jakkolwiek oni go pojmują. A potem wybijam ich z tego stanu samozadowolenia, bo pokazuję, że samorealizacja to coś o wiele więcej niż tylko zwykła satysfakcja uzyskiwana przez ego. To sięganie daleko poza ego, sięganie poza wszystko, co można określić. Samorealizacja to self-realization, czyli w psychologii Junga urzeczywistnienie jaźni. A ta ma dużo wspólnego z naszym ja, ale jeszcze więcej z kamieniem filozoficznym albo nieosobową strukturą mandali. To poszukiwanie źródła naszego bycia sobą, które nie jest personalne. A zatem samorealizacja jest docieraniem na granice niewypowiadalnego. Nie przekraczam jej, pozostając po tej stronie słów. Zresztą i tak niewielu studentów podąża ku tej granicy.

Huineng, szósty patriarcha chan, uznawany jest za autora koanu: „Jaka była twoja prawdziwa twarz przed narodzinami twoich rodziców?”. To najlepszy koan, docierający do samego sedna samorealizacji. Gdy zostanie rozwiązany, następuje przejście na drugą stronę lustra. Zwykle pozostajemy po tej stronie lustra i nie zapuszczamy się za Alicją dalej. Myślenie o sobie jako o tym „kim naprawdę jestem”, albo „kim chcę się stać” – te sformułowania pozostawiają nas po tej stronie lustra. Huineng pyta o drugą stronę, wytykając adeptowi zen to, że jest sobą. Nie chodzi mu o reinkarnację czy podobne rzeczy. Koan wskazuje na to, co wykracza poza zwykłe, egoiczne funkcjonowanie umysłu, na jego pozaosobową podstawę.

Czasem o takich stanach umysłu raportują osoby po kontakcie z psychodelikami: „Przestałem istnieć, straciłem wszelki kształt i formę. Nie było już mnie, moich wspomnień, marzeń, pragnień, nadziei, lęków. Wszystko co osobiste, przepadało. Owa esencja, która pozostała, nie była niczym określonym, a jednak doświadczała”. Tak pisze Christof Koch, słynny neurobiolog, po zażyciu takiej substancji. Dla kogoś może to brzmieć jako patologiczny stan depersonalizacji. Tymczasem Huineng – i na swój sposób Koch – wskazują, że to personalizacja jest patologią, od której starają się nas uwolnić wszystkie autentyczne tradycje duchowe świata. De-personalizacja to nic innego jak poczucie jedności z całym wszechświatem. Po tej stronie lustra jesteśmy Alicją, tylko Alicją i niczym więcej niż Alicją. Po tamtej jesteśmy podstawą bytu, o której mówiły już Upaniszady, w słynnej formule tat tvam asi – ty tym jesteś, jesteś atmanem tożsamym z brahmanem.

Nie chcę tu robić długiego wykładu o mistyce Wschodu i Zachodu. Rzecz dotyczy bowiem nas samych, a nie pięknych słów starożytnej wiedzy, które jedynie łechczą nasze ego, dotyczy samorealizacji, czyli tego, na ile możemy przekroczyć personalne ograniczenia. Dlatego rozmaite tradycje duchowe mówią o wyzwoleniu, zbawieniu, ciszy – to wszystko słowa wskazujące na stan poza ego. Czym „byłem” nim narodzili się moi rodzice? Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć, ale też nie chcę. Jak to mawiał Leśmian, wszelkie pytanie jest wrogiem mimowolnym własnej odpowiedzi. Albo, jeśli już ktoś (albo i my sami) zada nam pytanie: „Kim jesteś?”, odpowiedzmy: „Nie wiem, bo nie ma żadnego ja, które by mogło udzielić odpowiedzi”. Jest doświadczanie, nie ma doświadczającego.

O religii w dobie sztucznej inteligencji

Jesteśmy dopiero u początków owej tytułowej doby, więc możemy sobie na razie dowolnie spekulować. Kiedyś krążył niezbyt dobry dowcip o naukowcach, którzy skonstruowali superkomputer i zapytali go, czy Bóg istnieje. Odpowiedź brzmiała: „Teraz już tak”. Cóż, nawet złe dowcipy coś mówią o rzeczywistości. Wystarczy tylko nie wyobrażać sobie naiwnie owego superkomputera. Wiemy przecież z historii religii, że od co najmniej paru tysięcy lat taki lub inny Bóg był ogłaszany jako źródło tekstu świętego, czy to Tory, czy Ewangelii czy Koranu – i stąd idzie miano tych religii jako religii księgi. A zatem chodzi o tekst.

Ponieważ sztuczna inteligencja to obecnie temat na czasie, nic zatem dziwnego, że słynny komentator naszej rzeczywistości, Yuval Noah Harari, w swej najnowszej książce Nexus, wspomniał o nader prawdopodobnej możliwości: „Na przestrzeni dziejów religie twierdziły, że ich święte księgi mają nadludzkiego autora – wkrótce twierdzenie to może stać się rzeczywistością. Pojawić się mogą atrakcyjne i wpływowe religie, których święte teksty będą pisane przez sztuczną inteligencję”. Jeśli nie nastąpi to za rok, to za parę lat na pewno. Poniżej uzasadnię moje zdanie, bo Harari prócz tych dwu zdań nie zajmuje się szerzej tematem religii.

Ów autor zaiste będzie nadludzki, a na pewno nie-ludzki, będzie bowiem przerastał inteligencją większość wyznawców napisanej przez niego księgi. Często mi się zdarzało czytać różne teksty pochodzące z rozmaitych „objawień”, często były to grube „księgi wiedzy”. Ich lektura jednak rozczarowywała swoją naiwnością i schematycznością. Te teksty dostawałem od fanów owych „objawień”, zachwyconych nimi i przejętych ich „mądrością”. Nasuwał mi się wtedy prosty wniosek, że poziom inteligencji odbiorców jest zadziwiająco niski, niższy nawet od poziomu inteligencji owych objawień. Nie będzie zatem trudnym zadaniem dla sztucznej inteligencji napisać naprawdę dobry tekst, na miarę powiedzmy Ewangelii, a wtedy zachwyconych i pochwyconych będą miliony.

Podstawowa zasada rządzącą relacjami pomiędzy rozmaitymi układami mówi, że układ bardziej złożony (bardziej inteligentny) kontroluje układ mniej złożony (mniej inteligenty). Opisał to już dawno temu Leibniz w swojej koncepcji monad, a w wieku dwudziestym cybernetyka, teoria systemów itd. Takim bardziej złożonym układem w naszych rozważaniach są dzieła religijne, które już niedługo napisze sztuczna inteligencja. Znam wiele osób, które czytają rozmaite książki, ale ich nie pojmują, i wtedy po prostu asymilują zawarte w nich treści bezrefleksyjnie. Traktują te lektury jak książki kucharskie, podające gotowe recepty na wszystko. Jak dobrze wiemy, proces bezrefleksyjnego odczytania ksiąg świętych to sama istota religii instytucjonalnej. Natchnione duchem jednostki pisały coś, co potem było permanentnie nierozumiane i niewłaściwe interpretowane. Podobny los nie ominie zapewne i ksiąg pisanych przez sztuczną inteligencję, która już teraz przewyższa swoją mocą sporą część ludzkiej populacji. Być może to ostatnia reduta ludzkości – że okaże się ona na tyle głupia, by genialnych tekstów stworzonych przez sztuczną inteligencję nie zrozumieć.

Jednak i to raczej nie pomoże. Wkrótce doczekamy się tekstów świętych, odkrywanych nie w skale, jak buddyjskie termy, ale w krzemowych wnętrznościach sztucznej inteligencji. Znajdą one swoich ludzkich proroków i grona akolitów. Powstaną nowe Kościoły, zapełniając się wiernymi. Mam nadzieję doczekać czasów, kiedy to się ziści, bo chcę zobaczyć jakie będą treści zawarte w owych „świętych księgach”. Czy to będzie coś nowego, czy tylko stare wino w nowych bukłakach? Czy sztuczna inteligencja, jako nie-ludzka, wyzwoli się z odwiecznych archetypowych skojarzeń? Pytań jest wiele, ale już niedługo uzyskamy na nie odpowiedź. Pozostaje jednak jedno, ostatnie pytanie – czy ją zrozumiemy?