Archiwum autora: Mirosław Piróg

O miłości romantycznej

Analityk jungowski Robert Johnson pisze w swej książce We: Understanding the Psychology of Romantic Love, że w pozbawionym doświadczenia sacrum świecie zachodnim miłość stała się największym źródłem energii napędzającej psychikę ludzi. Tak to ujmuje: „Zastąpiła ona w naszej kulturze religię jako arenę, na której mężczyźni i kobiety poszukują znaczenia, transcendencji, dopełnienia i ekstazy”. Skupmy się zatem na tych ostatnich czterech słowach, by przybliżyć się do tajemnicy miłości romantycznej.

Znaczenie. Związek romantyczny dla wielu ludzi jest podstawą sensownego życia. Poszukują partnera nie dla korzyści finansowych czy fizycznych, ale po to by być razem. Pewna młoda kobieta w rozmowie ze mną ujęła to prosto: „No wiesz, by było normalnie, ja i facet, dzieci, dom”. Tak wyobrażała sobie pełne znaczenia swoje życie. Normalność w ramach norm kulturowych to najprostsza podstawa sensu. Niektórzy potrzebują więcej, ale to tylko modyfikacje tego podstawowego pragnienia, by związek nadał sens memu życiu.

Transcendencja. W miłości romantycznej mamy możliwość, dla wielu jedyną w ich życiu, wyjścia poza siebie. Kochając przekraczamy nasz egoizm, robimy coś tylko dlatego, że nasza ukochana tego chce. „Robię to, bo cię kocham” to wspaniały przykład bezprzyczynowego i bezinteresownego działania. Robienie czegoś dla osoby ukochanej to rzeczywiście elementarna postać transcendencji. Co nie znaczy, że łatwa, jak to pokazują liczne historie związków. Przejście od „ja” do „my” jest jedną z najtrudniejszych transformacji w naszym życiu.

Dopełnienie. Tak, szukamy w ukochanej osobie tego wszystkiego, co – jak nam się wydaje – brakuje nam samym. Wszystkie cechy, które w niej kochamy, tkwią tak naprawdę w nas samych i miłość romantyczna jest niepowtarzalną okazją do rozpoznania tego. Niestety, niewielu z tej okazji do samopoznania korzysta. Tym niemniej wszyscy są napędzani tą energią i z niej korzystają, choćby w ten sposób, że uzupełniają własne braki zaletami osoby kochanej. Jest to mocno iluzoryczne, acz bez wątpienia bardzo pociągające.

Ekstaza. Pierwsze spotkania, pierwsze pocałunki, pierwsze pieszczoty. Tu najlepiej jest widoczna moc energii jaką niesie ze sobą miłość romantyczna. Kochankowie poznają swoje ciała, czerpią z nich radość i najwyższą przyjemność. Ich organizmy zalewane hormonami przypominają bulgoczące kociołki czarownic. Nagle ta jedna osoba, ta z którą jesteśmy, staje się źródłem życia. W ekstazie sens, transcendencja i dopełnienie się łączą, stając się ostatecznym uzasadnieniem bycia razem.

Takiej miłości życzę wszystkim w tym nowym roku. Namiętnej, trwałej, pełnej sensu i pozwalającej wykroczyć poza szare uwarunkowania rzeczywistości. Życzę spojrzenia zakochanych oczu i życzę, by każdy w tych oczach się w pełni odzwierciedlał. Bowiem na arenie życia, jak pisze Johnson, nie pozostało nam już dużo więcej poza miłością, a jest ona najbardziej fascynującym i istotnym dla ludzi współczesnych elementem tej areny. Żyjmy zatem pełnią życia, co znaczy nic innego jak – kochajmy.

O przemijaniu

Już za dwa dni ludzie będą się cieszyć tym, że minął stary rok, a nastaje nowy. Że są o rok starsi i o rok bliżsi śmierci. Że przemijają coraz szybciej. Jest taki fragment ze Staffa, traktujący o przemijaniu i życiu. Zawsze wart jest przypominania, bo sam nie przemija i nie pierzcha w zapomnienie:

„Już? Tak prędko? Co to było?

Coś strwonione? Pierzchło skrycie?

Czy się młodość swą przeżyło?

Ach, więc to już było…życie?”

Koniec roku wymyślony został chyba po to, by przypominać o przemijaniu. Zegar, kalendarz…wszystko to przypomina o czasie i nie pozwala żyć w jedynej wieczności jaką mamy – w teraźniejszości. Nie mamy nad nią kontroli, możemy tylko jak Goethe zakrzyknąć: „Chwilo, trwaj!”. Także pamięć jest naszym wrogiem. Uzmysławiamy sobie, że coś zdarzyło się w naszym życiu już tak dawno temu. Albo – co gorsza – że się nie przydarzyło, i pamięć o tym nieprzydarzeniu się boleśnie odzywa się w nas.

Tak czy inaczej, żyjemy i w czasie i w wieczności. Wieczność, czyli teraźniejszość, jest jedyną dostępną nam realnością. Czas jest sposobem na uświadamianie sobie przemijania. Jednak czas i wieczność to dwa aspekty tej samej rzeczywistości, zwanej życiem. Słowa Staffa są pisane z perspektywy pamięci, ale przecież dobrze wiemy, że na przykład w młodości – albo też w późniejszych latach – przydarzały się nam takie bardziej absolutne chwile teraźniejszości.

Mam za sobą sześćdziesiąt lat ulotnych chwil absolutnej teraźniejszości, czasem pięknej, czasem strasznej. Był to istny rollercoaster życia, którego pęd udało mi się jakoś, jak dotąd, przetrwać. Co będzie za rok? Zobaczymy, jazda trwa, światełka migają, wagoniki czasu toczą coraz szybciej i szybciej, orkiestra na „Titanicu” gra coraz głośniej, ludzie coraz bardziej rozczarowują i wkurzają. Jedyne co pozostaje to ciekawe książki do przeczytania.

O budowaniu związku

Niedawno pisałem o sztuce bycia w związku. Dziś chcę opowiedzieć jak związek tworzyć, jak go budować. Po okresie zakochania zwykle mamy do czynienia z fazą, którą można nazwać budowaniem związku. Opiera się ona na tym co wspólne, ale zarazem na rozpoznaniu różnic. Gdy już poznaliśmy wszystkie wady naszego partnera/partnerki – i mamy ich już dosyć – wtedy dopiero zaczynamy budować. Patrzymy wówczas na to, co mamy wspólnego: wartości, marzenia, cele. Rozmawiamy o tym, bo rozmowy budują związek, ale tylko te głębokie i szczere, często szczere aż do bólu. Tak więc na początek jedna prosta rada, odnośnie tego, co pomaga budować związek – trzeba rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. Bez rozmowy nie ma nadziei na cokolwiek. Nie gwarantuje ona, że wszystko będzie dobrze, ale jest jednym z ważniejszych fundamentów związku. Wiem, są emocje, jest chemia, ale na dłuższą metę to rozmowa daje podstawę porozumienia.

Tym, co niszczy związek są natomiast nasze oczekiwania, pragnienie tego, by partnerka/partner spełnili to, czego od nich wymagamy. Nasze oczekiwania są bowiem niczym innym jak ekspresją naszego egoizmu. Chcę tego od ciebie, albo czegoś innego, a potem jeszcze czegoś kolejnego. Zmień to w sobie, a potem jeszcze to. Postaraj się. Zaspokój moje potrzeby, siądę ci na kolanach i będziesz mnie tulić. Chcę od ciebie tego wszystkiego, czego wcześniej nie otrzymałem w życiu. Zbaw mnie od cierpienia, bądź tym człowiekiem, który wyprowadzi mnie z ciemnej jaskini tego świata. W każdym związku mamy do czynienia z nieskończoną ilością takich egoistycznych pragnień. I to one zabijają, niszczą każdy związek. Każde pragnienie jest egoistyczne, żadne nie bierze pod uwagę drugiej osoby. A wszystkie zamykają nas w sobie.

Kiedyś przeczytałem pewną przypowieść. Nie wiem już gdzie ją przeczytałem i kto jest jej autorem. Jak ktoś z czytelników wie, niech napisze. Przypowieść ta brzmi następująco. Otóż pewna żona cezara dowiedziała się o dziwnej religii, zwanej judaizmem. Zaintrygowało ją, co wedle tej religii Bóg robił ósmego dnia, gdy odpoczął po stworzeniu świata. Wezwany przez nią rabin odrzekł: Bóg od dnia ósmego podjął się kolejnego najtrudniejszego zadania, a mianowicie kojarzenia małżeństw. Żona cezara obruszyła się, rzekła rabinowi, że to nie jest tak trudne zadanie i by mu to udowodnić, skojarzyła ze sobą dziesięć par swoich niewolnic i niewolników, wcześniej ich oczywiście wyzwalając i dając miejsce do życia. Wszystkie pary się rozpadły. Widocznie poza możliwością bycia ze sobą i posiadania zasobów do prowadzenia domu czegoś jeszcze te pary potrzebowały. Jakiegoś boskiego pierwiastka, dzięki któremu by mogły wykroczyć poza granice zwykłego życia.

Co zatem jest najważniejsze w związku? Moim zdaniem nie ma nic ważniejszego jak inspirowanie partnera/partnerki do bycia sobą. To brzmi dosyć enigmatycznie, ale przekłada się na konkretne działania. Ja na przykład wspieram swoją partnerkę we wszelkich jej działaniach. Wspieram i inspiruję w tym, co ona robi, uczestniczę aktywnie w jej działalnościach, rozmawiamy o tym, co jest dla niej ważne. Wspólne tworzenie czegoś – nic bardziej nie spaja związku. Jak pisałem powyżej, najpierw jest rozmowa, a potem jest inspiracja. Rozmowa daje zrozumienie, inspiracja wspiera wzrost i samorealizację. Bycie razem nie jest po to, by każdemu w parze było dobrze, bycie razem jest po to, by razem stworzyć coś nowego, by dać światu coś wartościowego.

O archetypowych podstawach materializmu

Jednym z najciekawszych fenomenów zachodniej kultury jest rozwijająca się od XVII wieku nauka. Można szukać rozmaitych powodów tego, że tak wiele umysłów zwróciło się ku czysto materialnej rzeczywistości, by ją badać metodami naukowymi. Mnie podoba się hipoteza oparta na myśli Junga. Zwraca ona uwagę na czasy, jakie poprzedziły powstanie nauki w Europie. Były to długie stulecia, w trakcie których dominowała jednostronnie przeduchowiona postawa chrześcijańska, deprecjonująca świat materialny jako tylko doczesny i nieistotny wobec rzeczywistości duchowej, uosobionej w męskim do szpiku kości Bogu. Materialistyczna nauka byłaby w tej perspektywie niczym innym jak kompensacją owej jednostronności. Naukowcy byliby zatem niczym innym jak współczesnymi czcicielami Magna Mater, zaniedbanej przez chrześcijaństwo Bogini Matki, tyle że pojętej nie jako osobowe bóstwo, ale jako absolutna, materialna podstawa rzeczywistości.

Jeśli ktoś żywi jakieś głębokie przekonanie metafizyczne, uważa je za oczywiste. A tak czynią naukowcy. Ich wyznanie wiary brzmi: nie ma niczego poza materią, a nauka jest jej prorokiem. Niczym dzieci w pełni ufające swojej matce, uważają, że jest ona ostateczną rzeczywistością, którą mogą poznać. Marzą, że w ten sposób osiągną zjednoczenie z nią, bo jak dobrze wiemy jest to największe marzenie dziecka. Ale dla nich poznać to znaczy – opanować. Jest to bardzo ciekawe, szczególnie gdy zwrócimy uwagę na to, że nauką zajmują się głównie mężczyźni, o umysłach przypominających umysły osób ze spektrum autyzmu. Kiedyś przeczytałem bardzo dobre określenie takich umysłów – są to umysły organizatorów, chcących poznać, a tym samym opanować, ostateczną strukturę rzeczywistości materialnej. Są przy tym, poza bardzo nielicznymi wyjątkami, niezdolni do głębszej refleksji filozoficzno-duchowej.

Obserwuję świat nauki od wielu lat, a i sam kiedyś studiowałem fizykę. Niegdyś charakterystyczny dla naukowca sposób funkcjonowania mentalnego wydawał mi się naturalny. Dzisiaj widzę już, że jest to tylko specyficzna i jednostronna forma stosunku do świata, ograniczona do jednego tylko jego wymiaru – materialnego. Rzeknę zatem, parafrazując Szekspira, że ten świat jest ciekawszy niż to, co się śni naszym naukowcom. Nauka ma bez wątpienia wiele osiągnięć, ale jeszcze więcej porażek. Dobrym przykładem jest tu skonstruowanie broni atomowej, dokonane przez umysły organizatorów, którzy jednak byli całkowicie odcięci od swoich uczuć, co nie pozwoliło im ocenić wpływu ich pracy na przyszłość świata. W Los Alamos cieszyli się – jak dzieci – gdy udało im się dokonać pierwszej eksplozji bomby atomowej.

Niektórzy z nich rozważali możliwość, że eksplozja atomowa spowoduje zapłon całej atmosfery Ziemi i ostateczne zniszczenie ludzkości. Na całe swoje szczęście ocenili to niebezpieczeństwo jako minimalne. Uspokoiło ich to, bo przekonali się dzięki swoim matematycznym kalkulacjom, że Wielka Mamusia się nie zezłości i ich nie zniszczy. To dla mnie najlepszy przykład infantylizmu umysłów naukowych. Niestety dziś piękne gadżety, jakie produkuje nauka, podobają się wszystkim. I tak oto toczy się ten światek, ku nie wiadomo jakim końcom. Ale za to z optymistycznym uśmiechem naukowego bobasa na ustach.

O sztuce bycia w związku

Esther Perel w swej książce Inteligencja erotyczna. Jak utrzymać bliskość w relacji wypowiada bardzo znaczące słowa: „Dzisiejsze związki to kociołki, w których bulgoczą sprzeczne pragnienia: bezpieczeństwa i ekscytacji, mocnego osadzenia i przekraczania granic, komfortu miłości i gorączki żądzy. Chcemy wszystkiego naraz i to w dodatku od jednej osoby. Godzenie erotyzmu i ‘udomowienia’ jest niesłychanie trudne i udaje się jedynie czasami. Trzeba znać partnera, lecz jednocześnie uznawać jego wieczną tajemnicę; trzeba stwarzać bezpieczeństwo, jednocześnie pozostając otwartym na nieznane; trzeba pielęgnować intymność i jednocześnie respektować prywatność. Bycie razem i osobno przeplata się z sobą albo się kontrapunktuje. Pożądanie opiera się ograniczeniom, a zaangażowanie nie może zabijać wolności”. Trudno o bardziej dokładny opis sytuacji we współczesnych związkach.

Zapewne każda para z długim stażem ma swoją odpowiedź na problem, najpoważniejszy w każdym związku, który Perel ujmuje to jako opozycję erotyzmu i „udomowienia”. Ta odpowiedź nie zawsze jest satysfakcjonująca dla obojga partnerów. Pary przeciwieństw, które w dalszym ciągu wymienia Perel, obrazują moc tego konfliktu, który jednak jest zarazem drogą do osiągnięcia jedności. Wszelka integracja psychiczna polega na dążeniu do jedności przeciwieństw, a wszelka całość jest coincidentia oppositorum. Najlepszą okazją do osiągnięcia owej jedności jest właśnie związek. Nasza partnerka jest nam najbliższa i ta bliskość wznieca wszystkie możliwe opozycje. To jest trudne, przeżywamy nieciekawe emocje, mamy jeszcze gorsze myśli. Ale jeśli wytrzymamy, jeśli się nie poddamy, uciekając w jakąś prostą, jednoznaczną sytuację, mamy niejaką szansę na realny związek.

Tak, wiem, że to jest trudne, a być może prawie niemożliwe. Jednak owa trudność nie powinna nas zniechęcać. Rzeczy łatwe są dostępne wszystkim, trudne – nielicznym. Tak, wiem, że piszę bardzo ogólnikowo, ale w tych sprawach nie ma prostych, jednoznacznych i zrozumiałych dla wszystkich przepisów. Bycie w związku to sztuka dostępna dla nielicznych, to wyrafinowany proces opierający się na wysublimowanej inteligencji serca i umysłu. Serce i umysł mają być w tym procesie otwarte, by wspólnie wypatrywać czegoś nowego. Bez tej nowości, bez nieustannego, wzajemnego zaskakiwania się sobą nie ma dobrego związku. Bez tego powiedzenie: „kocham Cię”, nie ma sensu. Bo owo „kocham” oznacza właśnie to, że jestem nieustannie otwarty na to, kim Ty jesteś, na wszystkie zmiany i na wszystko, co może się pojawić.

O dzieciństwie i pisuarach

Mam ciekawe wspomnienie z dzieciństwa, związane z pisuarami. Nieraz w czasie wyjazdów pociągami na wczasy szedłem z ojcem do ubikacji na stacji. Tam widziałem pisuary, z których cały czas ciekła woda. Wydawało mi się to dosyć dziwne. Nie wiedziałem, że są zepsute, myślałem, że tak ma być, że na tym polega ich właściwe funkcjonowanie. Wchodziłem przecież do miejsca, które zbudowali ludzie dorośli i które ma funkcjonować tak, jak oni sobie to obmyślili. Tak reagują dzieci na wszystko, co widzą swoimi małymi oczami – myślą, że tak ma być.

Tak patrzą dzieci na wszystko, co serwują im dorośli. Przyjmują to w dobrej wierze jako rzeczywistość życia, to czym ono jest. Dobrze, jeśli są to cieknące pisuary, jak w moim przypadku. Ale czasem są to rzeczy o wiele bardziej drastyczne, tak na przykład jak molestowanie seksualne. Pewna molestowana przez ojca w dzieciństwie kobieta napisała, że uważała, że każdy tatuś tak robi ze swoją córeczką. Przecież na tym polega miłość. Zdziwiła się bardzo, gdy koleżanki wyprowadziły ją z błędu.

Bo to nie jest tak, że tak naprawdę tylko kobiety i mężczyźni się nie rozumieją. Także dzieci i dorośli to dwa odmienne gatunki. Dorosły to osoba, która już dawno zabiła dziecko w sobie i w czymś małym, które spłodził albo które urodziła widzi tylko taką okrojoną, wybrakowaną wersję człowieka. To bowiem, co nazywa się wychowaniem to nic innego jak gwałt na osobowości dziecka. Albo nawet więcej – to mord na jego żywej tkance psychicznej. Nie kryjmy tego – celem dorosłych jest nic innego jak psychiczne uśmiercanie dzieci.

Dziecko rodzi się i otwiera oczy. Jest na świecie, którego nie wybrało i nie ma najmniejszych możliwości by go zmienić, bo nawet nie wie jak i nie wie co mogłoby zmienić. Traktuje wszystko, co go spotyka jako coś danego i oczywistego. Świat jest taki jaki mu się jawi, a ono nawet nie może go ocenić, może tylko go przyjąć, w całości. Jego rodzice są najczęściej ograniczonymi mentalnie kretynami, jak prawie całość populacji ludzkiej. Ta ograniczoność polega na absolutnej niemożliwości przyjęcia pierworaźnego punktu widzenia dziecka. Nic zatem dziwnego, że starają się zabić ową świeżość spojrzenia, całą nadzieję na nowe życie, tak cudownie uosobioną w ich dziecku.

O duchowych pożytkach z błądzenia

Dzisiejszy świat nie widzi pożytków z błądzenia. Nie słucha starożytnych, którzy kiedyś pisali: „Błądzić to rzecz ludzka”. Nie słucha Konfucjusza, który wskazał kiedyś na swojego najlepszego ucznia, mówiąc, że on każdy błąd popełnia tylko jeden raz. Nie, dziś nie należy błądzić. Efektem takiej postawy jest to, że cały świat zbłądził. Tymczasem błądzenie jest podstawową rozwoju duchowego. Błądzenie jest dla nas o wiele bardziej wartościowe niż słuszne postępowanie. Zbłądziwszy, możemy odnaleźć właściwą drogę, bo jeśli widzimy przed sobą jedyną słuszną i prostą drogę, to na pewno nie jest ona naszą drogą.

To jak z praktykowaniem uważności w czasie medytacji. Gdy liczymy oddechy w czasie medytacji zen zdarza się nam rozproszyć i nie wiemy, czy kolejny oddech jest szósty czy siódmy. Ten moment rozproszenia jest jednak zarazem momentem uważności. Oto zdaliśmy sobie sprawę, że właśnie zbłądziliśmy, rozproszyli. Dzięki temu możemy wrócić do medytacji i liczyć oddechy dalej, kształcąc naszą uważność.

Podobnie jak z oddechami jest też ze wszystkim sprawami naszego życia. Dokładnie w momencie, gdy zauważamy, że coś zrobiliśmy źle, że pobłądziliśmy, że daliśmy ciała, dokładnie w tym momencie wzrastamy duchowo. Mógłbym zatem zachęcić moich czytelników: „Błądźcie!” Ale nie jest to konieczne, bo wszyscy namiętnie popełniamy błędy. Jednak, jak dobrze wiemy, tylko nieliczni widzą w błędach błędy. Większość błądzi bezwiednie. Ja bym rzekł: „Błądźmy świadomie”.

O wojnie jako rytuale

Ryszard Kapuściński widział wiele wojen, w wielu różnych krajach całego świata. Nic dziwnego, że jego słowa, zmieszczone w książce Zegar piaskowy, która ukazała się 17 lat po jego śmierci, przyciągnęły moją uwagę: „Co to znaczy – myśleć obrazami wojny? To znaczy widzieć świat w maksymalnym napięciu, w grozie i okrucieństwie. Rzeczywistość wojny to świat skrajnej, manichejskiej redukcji, nieubłaganej eliminacji, która usuwa barwy pośrednie, ograniczając wszystko do ostrego, agresywnego kontrapunktu, do bieli i czerni, do najpierwotniejszej walki dwóch sił – dobra i zła. Nikogo więcej na placu boju! Tylko dobro – a więc my; oraz zło – czyli wszystko to, co nam się sprzeciwia”.

Wojna to nic innego jak okrutny rytuał. To sposób, jaki ludzie wynaleźli, by kanalizować immanentną swej naturze agresję i oswajać konflikty. Wedle antropologów każdy rytuał ma jedno główne zadanie – minimalizować wieloznaczności, które pojawiają się w relacjach społecznych. Dzięki temu rytuały umożliwiają komunikację i ułatwiają współżycie w dużych grupach ludzkich. Czasami jednak są okrutne, jak rytuały inicjacyjne w niektórych społeczeństwach pierwotnych. Z rytuałem inicjacyjnym wojna ma też jeszcze jeden punkt wspólny – po inicjacji i po wojnie nie jest się już się tym samym człowiekiem. Wojna jest sposobem na radzenie sobie rytualnie z najtrudniejszymi emocjami budzonymi przez interakcje w społeczeństwie. Wojna polaryzuje stanowiska i czyni wybory jednoznacznymi – my dobrzy, oni źli. Warto zauważyć, że druga strona też myśli tak samo. Ale to nie jest ważne, nic się nie liczy poza jednym – by mieć rację.

Nie dziwi zatem, że ludzie tak bardzo pragną wojny. James Hillman napisał książkę, którą bardzo polecam, pod znamiennym tytułem A terrible love of war (tytuł polski to Miłość do wojny). Fizycznie grozi ona bólem, cierpieniem, gwałtami, eksterminacją. Nikt tego nie chce. Ale mentalnie wojna jest niezmiernie kusząca. Wielu z tych, którzy przeżyli mówią, że dała im najbardziej nasycone intensywnością doświadczenie ich życia. Właśnie dzięki temu, że oferuje ludziom prostą, jednoznaczną, maksymalnie uproszczoną rytualnie sytuację egzystencjalną, a zatem oferującą najprostszy, dostępny każdemu sens, wojna jest tak atrakcyjna. Nie trzeba samemu decydować, nie trzeba podejmować wyborów, wszystko jest proste i klarowne.

A jak z tym połączymy oczywisty strach przed śmiercią, bo wojna to dziś setki tysięcy młodych mężczyzn zabitych nim osiągnęli zdolność do refleksji, to otrzymamy lekarstwo na bolączki życia – „nieuniknioną konieczność wojny”. Koszta ludzkie są ogromne, współcześnie to miliony ofiar. Niegdyś było nieco inaczej. Ale ludzkość jak dotąd nie wymyśliła lepszego sposobu, jak rytuał wojny, by poradzić sobie ze swoją psychiką na poziomie zbiorowym. Obserwując nasz współczesny świat, widzimy, że wojna wróciła do łask, nawet w obszarach, gdzie mniemano, że już jest niemożliwa. Wojna jest fundamentalnie irracjonalna i dlatego tak dobrze odpowiada absolutnie irracjonalnej, szalonej i nieogarniętej naturze człowieka. Praktycznie całość populacji ludzkiej źle znosi kulturowe ograniczenia i nic dziwnego, że znajduje ulgę w oddaniu się okrutnemu rytuałowi wojny.

O seksie, rozkoszy i duchowości kobiecej

Współcześnie wszyscy mówią o „uprawianiu seksu”. Słowo seks jest tak mdłe i wyzbyte wszelkiej głębi, że wielu osobom kojarzy się ze swego rodzaju czynnością higieniczną albo z czymś „co trzeba zrobić”. Jest wielu fanów „uprawiana seksu”, podobnie jak jest wielu fanów jedzenia hamburgerów w McDonaldzie. Nic w tym dziwnego, bo nasze czasy to czasy zestandaryzowanej przyjemności. Młodzi ludzie często wybierają relacje typu „friends with benefits”, bez zobowiązań, oddając się przyjemności w ścisłych granicach swojego egoizmu. Mniej doświadczeni „uprawiają seks”, bo tak robią ze sobą każdy chłopak i dziewczyna. „Zróbmy to” mówi chłopak i dziewczyna to robi, bo chce mieć chłopaka, jak inne dziewczyny. To taka infantylna zabawa genitaliami, wyzuta całkowicie z tego, co liczy się w prawdziwym związku. W takich relacjach brakuje bowiem tego, co najważniejsze, kiedy mówimy o miłości płciowej – rozkoszy.

Czym jest rozkosz w odróżnieniu od „seksu”? Piękne słowa o rozkoszy napisał Bert Hellinger, twórca ustawień systemowych. Nie podejrzewałem go o to, że jest zdolny do takich sformułowań, jak te, które zaczerpnąłem z jego książki Szczęście, które pozostaje. Jak udają się związki: „Rozkosz jest życiem, zniewalającym w swej sile, i jest owocna pod każdym względem. Z niej staje się coś, co wychodzi poza osobisty horyzont, poza egotyzm. Ale rozkosz jest poza kontrolą, kipiąca, ponieważ sterowana przez coś większego i w nim zakotwiczona. W niej dusza doznaje radości”. Według Hellingera rozkosz to sprawa duszy, wymaga zatem dużej samoświadomości od partnerów. Rozkosz rodzi się w umyśle, w duszy, nie w fizycznym zetknięciu ciał.

Rozkosz to radość. Seks – niekoniecznie. Zbyt często słyszałem od kobiet opowieści o „uprawianiu seksu”, który nie dawał im ani radości ani rozkoszy. Rzadko słyszałem to od mężczyzn, stworzeń zwykle nader prymitywnych, jeśli chodzi o sferę rozkoszy. Kobiety dążą w tej sferze ku radości i przyjemności, bo to jest ich ścieżka duchowa. Rozkosz jest ich sposobem na to, by sięgnąć czegoś, co przekracza egotyzm, by wykroczyć poza zdeterminowaną kulturowo egzystencję kobiety. Jest dla nich ścieżką do wolności i sposobem na osiągnięcie szczęścia, jest sposobem na samorealizację. Esencją kobiecości jest rozkosz. Dlatego każda kochająca kobieta jest dla mężczyzny bezcenna – jest bowiem przepiękną sposobnością dla mężczyzny, by ten, dostarczając jej rozkoszy, także wspiął się na wyżyny rozwoju duchowego.

Być może po to istnieją kobiety i mężczyźni. Zróżnicowanie płciowe powstało ponad miliard lat temu. Ludzie, jako dosyć młody gatunek, rodzą się zatem kobietami i mężczyznami, i starają się z tego zróżnicowania wyciągnąć to, co najlepsze. Zwykle im się to nie udaje, zwykle popadają w kulturowe schematy „uprawiania seksu”, bo seksualność jest zbyt potężną siłą, by nad nią zapanować i prawie wszyscy – w odruchu samoobrony – sprowadzają ją do bezpiecznego i mechanicznego „seksu ”. Jednak seksualność to właśnie rozkosz, radość, ekstaza, to coś co nas całkowicie przerasta i dostarcza doświadczenia transcendencji dostępnego dla każdego, kto odważy się kochać.

O chcę

Jack London napisał kiedyś, że słowem ostatecznym jest chcę: „Właśnie owo chcę sprawia, że pijak pije, że męczennik zakłada włosiennicę; z jednego człowieka czyni ono hulakę, z innego anachoretę; jednego człowieka skłania, by dążył do sławy, innego – by gonił za złotem, innego, by szukał miłości, a jeszcze innego – by dążył do Boga. Filozofia jest bardzo często sposobem, w jaki człowiek wyjaśnia swoje własne chcę”. London nie był filozofem, ale przez jego powieści i opowiadania doskonale przebija jego potężne chcę. Ostatnie zdanie przytoczonego cytatu pokazuje ponadto nader celnie rolę filozofii. Człowiek uwielbia być sprawcą swoich czynów i namiętnie, acz wtórnie, tłumaczy je czymś co nazywa własną filozofią, a co jest najczęściej mniej lub bardziej mętnym, nieuświadomionym światopoglądem.

Albowiem sprawczość jest bóstwem człowieka, a filozofia to zwykle dosyć nieudolna teologia tego bóstwa. Być podmiotem czynów, tworzyć przeżywane przez siebie życie to przecież marzenie każdego. Daje to tak pożądane złudzenie kontroli na tym, co nam się przydarza – a reszta to komentarz. Wprawdzie Woody Allen swym cierpkim humorem gasi te złudzenia („Chcesz Boga rozśmieszyć, opowiedz mu o swoich planach”), ale uwielbiamy czuć się autorami rzeczy. Nie słuchamy mądrych słów Epikteta, który zwraca nam uwagę już w pierwszym zdaniu swojego Enchiridionu, że jedne rzeczy od nas zależą, inne zaś nie. Uparcie dążymy do realizacji naszego chcę, zwykle wbrew rozsądkowi i rzeczywistości.

Istotę jakiegoś zachowania jest najlepiej pokazuje jego przerysowana, patologiczna postać. W tym przypadku chodzi o coś, co nazwę hipersprawczością. Niedawno czytałem o przypadku pewnej kobiety, która nie mogła się pogodzić ze śmiercią swojej matki. Obwiniała się za jej śmierć, mimo iż ta była nieunikniona. Najbardziej wyrzucała sobie to, że matka umarła, gdy na chwilę odeszła od jej łóżka. Gdybym została – mówiła – matka by dalej żyła. Jej terapeutka ujęła to tak: „Uderzające w rozmowach z moją klientką było to, że cechowało ją poczucie wszechmocy w relacji z matką, za czym szło poczucie odpowiedzialności za wszystkie zaistniałe zdarzenia”. Ta kobieta przekuła poczucie sprawczości w chęć kontrolowania wszystkiego, łącznie z życiem i śmiercią. Zaowocowało to patologią poczucia odpowiedzialności.

Uznanie, że coś, co nie leży w naszej mocy jest od nas zależne, jest początkiem wszelkich nieszczęść. Gdy nasze pragnienie sprawczości sięga po to, co od nas nie zależy – czyli coś czysto zewnętrznego – przekształca się w truciznę, która przepaja osobowość miazmatami nerwicy. Tak niestety funkcjonuje większość ludzi, i dawnymi czasy, a tym bardziej współcześnie. Nie wyczuwamy granic sprawczości i naszego chcenia, które próbowali nakreślić stoicy i nieustannie nasze „chcę” wychodzi poza nie. Czasem prowadzi to największych osiągnięć ludzkiego ducha, ale o wiele częściej – do jego największych porażek. Chcę to potężna siła, jeśli jednak nie towarzyszy jej mądrość, staje się narzędziem destrukcji i – całkowicie wbrew intencjom podmiotu – upadku.