O duchowości i gównie

Przypowieści zen słyną ze swej zwięzłości i kontrowersyjnych sformułowań. Cóż, to jedna z najbardziej radykalnych form duchowości, taka, która nie bierze jeńców. Dobrym przykładem jest wymiana zdań między mnichem a Joshu.

Mnich: Czym jest duchowość?

Joshu: Górą gówna w Czystej Krainie.

Genialne! Szukając duchowości szukamy czystości, dobra, piękna, dobroci. Któż mógłby zapragnąć góry gówna w tak pięknej krainie? Nie wiem czy te słowa są autentyczną wypowiedzią Joshu, bo znalazłem je w internecie, na stronie pewnego bardzo podejrzanego osobnika. Tchną jednak taką absolutną autentycznością, że nie mogłem się oprzeć pokusie ich przytoczenia.

A zatem, jak to jest z duchowością i gównem? Oto próbka zaczerpnięta z internetu:

„Bo prawdziwe JA nie musi, nie potrzebuje i nie boi się, że nie wytrzyma. Prawdziwe JA słucha, obejmuje, daje przestrzeń. Z tego miejsca możesz podejmować decyzję – iść za tym, co się pojawia, czy się zatrzymać… nie z przymusu, ale z miejsca wolności.”

Zaiste, boskie, wyperfumowane gówno, nieprawdaż? Przykłady mógłbym mnożyć w tysiące. Oprócz takiego bełkotu jest też coś co nazywam duchowością książki kucharskiej: „Zrób, potem to, a następnie to i osiągniesz właściwe, pożądane efekty. Wiem o tym, bo tak napisano w książkach i mi powiedziano na webinarach”.

To ja już wolę wrócić do koanów zen, dziwnych taoistycznych tekstów Czuang-tsy i chwilowych wglądów wielkich pisarzy i filozofów. Joshu naśmiewa się z tych, którzy w Sukhavati (Czysta Kraina, Zachodni Raj) widzą prostą ścieżkę do wyzwolenia z cierpienia. Nie ma łatwych, prostych ścieżek. Jest tylko twoja ścieżka. A ta jest najtrudniejsza.

O wzrastaniu

Małe dziecko przyjmuje świat w sposób całkowicie bezwiedny. Podobnie przyjmuje samego siebie, jako punkt w tym świecie, który go otacza i czaruje swoją pierwszoraźnością. Jednak w pewien całkowicie nieświadomy sposób, niczym małe zwierzątko, rozumie siebie takim, jakie jest. Gdy sięgamy pamięcią do tych pierwszych chwil naszego istnienia, możemy jeszcze w bladym wspomnieniu przywołać ową pierwotną jedność życia, nieskażoną żadną myślą.

Potem jednak dorastamy. Jedną z fundamentalnych cech tego procesu jest to, że przestajemy siebie rozumieć. Widać to szczególnie u nastolatków, których mózg jest jeszcze w budowie, ale już stawia pewne pytania. W najtrudniejszym z tych pytań nastolatek zapytuje siebie o to, kim jest. Bo oto odkrywa siebie, ale to odkrycie jest tożsame ze stwierdzeniem, że siebie nie rozumie. Stąd tyle pytań o wszystko, z którymi i ja się spotykałem, ucząc lata temu w liceum.

Tak, nastolatek szuka odpowiedzi, bo uświadomił sobie, że sam jest jednym wielkim pytaniem. Dziś zapewne szuka tych odpowiedzi w internecie. W latach dziewięćdziesiątych, gdy byłem nauczycielom filozofii, czasem bywałem obiektem takich zapytywań. Czułem, że wynikają one właśnie z niezrozumienia tego, kim się jest. Chaos tych młodzieńczych poszukiwań jest najcenniejszą rzeczą, jaka im się przydarza, chociaż, niestety, sami o tym nie wiedzą.

Z czasem jednak nastolatek dorasta. W pewnym wieku postanawia, że już wie, kim jest. To oczywiście złudzenie, spowodowane tym, że zaprzedał swoją duszę systemowi społecznemu i stał się trybikiem w maszynie życia. Trybik na pewno wie kim jest. Smutno mi jednak po latach spotykać tych już niemłodych ludzi, którzy udają, że wiedzą kim są. Najważniejsze bowiem to przez całe życie wzrastać, wychodząc od jednego stanu nierozumienia siebie ku drugiemu stanowi nierozumienia siebie, zwykłe jeszcze większemu. I tak wzrastać aż do śmierci. Która jest naszym największym niezrozumieniem siebie.

O snach

Dla starożytnych Greków sny były przesłaniem od bogów. W Iliadzie Agamemnon śni o Nestorze, który mówi mu: „Mnie wysłuchaj bez zwłoki, bo jestem Zeusa posłańcem”. Sny były zatem wyrazem woli wyższych bytów, zwanych bogami. Hermes był określany mianem przewodnika snów. Asklepios pojawiał się w snach chorych penitentów i ogłaszał im, jakie jest lekarstwo na ich dolegliwości. Eurypides nazywa Matkę Ziemię „Matką czarnoskrzydłych snów”. To pokazuje, że często sny kojarzono ze sferą chtoniczną, i z bóstwami, które nią rządziły. Można by wymieniać jeszcze wiele przykładów. Mnie jednak zainteresował jeden.

Ajschylos w Prometeuszu skowanym twierdzi, że Prometeusz był tym, który wynalazł interpretację snów. Tak przynajmniej ujmuje to C.A Meier w swojej książce Healing Dream nad Ritual. To niesamowicie ważna uwaga. Dlaczego? Bo interpretacja snów ma dwie podstawowe odmiany. Jedna chce niejako zbliżyć treść snów do świadomości i w ten sposób nawiązać kontakt z nieświadomością. Druga chce jak najbardziej zbliżyć świadomość do snu, aż do granicy jego rozpuszczenia się w nieświadomości. Mnie bliższa jest pierwsza odmiana, którą możemy tu nazwać prometejską. Drugą możemy dla równowagi nazwać dionizyjską.

Prometeusz jest znany z tego, że wykradł ogień bogom i przekazał go ludziom. Jeśli weźmiemy pod uwagę słowa Ajschylosa, to ogień – będący źródłem światła, a więc świadomości – jest też tym co oświetla ciemne strony nieświadomości, umożliwiając ich poznanie. Interpretujący sny w sposób prometejski niejako „wykrada” zatem ogień ze świata nieświadomości, by doprowadzić do przemiany świadomości. Sny są niby bąble z dna oceanu, jako pięknie nazwał Joseph Campbell, i niosą ze sobą zarówno energię, jaki wiedzę konieczną do połączenia świadomości i nieświadomości.

W dionizyjskim podejściu do snów włączamy je w strumień naszych wizji i skojarzeń, łączymy się z nimi w jak najszerszym obszarze skojarzeń, czy to astrologicznych czy innych. Zanurzamy się w sny i pozwalamy im tworzyć naszą rzeczywistość, czy to prowadząc aktywną imaginację czy stosując jakieś jeszcze bardziej ezoteryczne metody. To podejście zawsze było obecne w ludzkiej kulturze, a nawet dominowało w pracy ze snami. Dziś jednak, przynajmniej moim zdaniem, świadoma postawa powinna zająć właściwe jej miejsce i wypowiedzieć swoje zdanie na temat snów, jako równorzędnych partnerów w dyskusji.

Oczywiście obydwa podejścia w pracy ze snami są komplementarne. W zależności od sytuacji i śniącego można je stosować wymiennie. Jest to dobrze widoczne w podejściu Junga, który interpretował sny po prometejsku, ale w razie potrzeby polecał aktywną imaginację, by głębiej i bezpośrednio odwiedzić świat nieświadomości – chociaż zawsze z zachowaniem świadomej postawy. Pracujmy zatem ze snami, bo to jedna z najbardziej dostępnych metod poznania samego siebie. A czy jest coś ważniejszego w życiu, niż poznanie kim się jest?

O egotyzmie atrybucyjnym

Bardzo lubię psychologię. To jedna z najmłodszych z nauk, taka powiedzmy siedemnastolatka, nakręcająca się różnymi rzeczami, o których nieco starsze osoby już wiedzą od dawna. Ale jest zadziorna, bo zawsze jak coś odkryje, to tworzy natychmiast swoją nazwę. Mam dobry przykład. Egotyzm atrybucyjny. Brzmi ekstremalnie naukowo, nieprawdaż? A chodzi o znaną od wieków skłonność ludzi do przypisywania sukcesów swoim własnym zdolnościom, charakterowi, a porażek wszelkim czynnikom zewnętrznym: innym ludziom, pechowi, gwiazdom, bogom, duchom, programom rodowym, traumom z przeszłości kształtującym nasze obecne życie itd., itp. Zawsze wtedy, gdy zawodzimy i nasze życie staje się nie do zniesienia, winne jest coś z zewnątrz. Wszystko, tylko nie ja.

Tak, psychologia jest pełna nowych wspaniałych nazw (skojarzenia z Huxleyem nieprzypadkowe), które dla współczesnych ludzi brzmią naukowo i poważnie. Jednak są to tylko czyste nazwy, jak mówili średniowieczni filozofowie – flatus vocis (co można przełożyć jako „powiew dźwięku”). Na takich konstruktach polegają wszelkie nauki humanistyczne i społeczne, które odkrywają coraz to nowe nazwy dla dawno znanych rzeczy. Potem te konstrukty przedostają się do dyskursu potocznego i kształtują coś, co trafnie się nazywa pop-psychologią, która nas tu interesuje. Bo publika nie czyta dawnych rzeczy, nie zna literatury czy filozofii – od Homera i Platona po Szekspira, Dostojewskiego, Nietzschego, Manna, Kafkę, Hessego i wielu innych – w której psychika człowieka została wiernie opisana już lata i wieki temu. Karmi się współczesnym chłamem terapeutycznym i papką poradnikową.

Miałem przyjaciela, któremu zmarło się rok temu (miał 69 lat). Przez całe dorosłe życie próbował sobie poradzić z traumami z dzieciństwa. Warsztaty terapeutyczne, grupy, terapia własna i setki przeczytanych książek psychologicznych. Wszystko na darmo. Karmił się współczesną wiedzą psychologiczną. Był prostym człowiekiem, wierzył we wszystko, co mówili mu terapeuci i co wyczytał w książkach. I ta wiara mu nie pomogła. Dlaczego? Metaforycznie mogę ująć to krótko: to trochę tak, jakby w ramach diety połykać tylko tabletki zapisane przez lekarza, zamiast karmić duszę prawdziwą strawą. Nigdy nie udało mu się wzrosnąć ponad to, czym się karmił. Nie tylko on, znam dziesiątki osób, które próbują sobie poradzić ze swoim życiem bazując na płytkiej wiedzy psychologicznej. Efekty są podobne – dużo pięknych słów, zero skuteczności.

A wracając do egotyzmu atrybucyjnego to jest nowa nazwa na to, co Freud nazwał mechanizmami obronnymi ego. No, ale Freud nie dla wszystkich dziś brzmi dobrze, to trzeba wymyślić nową nazwę, nowy powiew dźwięku. Pewnie za kolejne sto lat psychologia będzie propagował nową, jeszcze bardziej naukową nazwę. Będzie już wtedy miała jakieś osiemnaście, a być może nawet dziewiętnaście lat. A jak dobrze wiemy, nastolatkowie uważają się w tym wieku za dorosłych, że będę się trzymał metafory z początku tego wpisu. Dla nastolatki bycie dorosłą jest tym, co dla psychologii bycie nauką, czyli czymś nieosiągalnym i niepotrzebnym. Ludzka psychika nie potrzebuje nauki. Nauka jest w miarę dobra dla badania elektronów – chociaż nawet tu dobrze wiemy, że nie pojmujemy ich zachowania – a człowiek nie potrzebuje żadnej metodologii, tylko współczucia i zrozumienia.

O moim pesymizmie

Jakiś czas temu zostałem zapytany, jak tam z moim pesymizmem, którym epatowałem na blogu jeszcze parę dobrych lat temu. Otóż mój pesymizm ma się dobrze, a nawet jeszcze lepiej niż wówczas. Wtedy koncentrowałem się na kryzysie klimatycznym, a ten jest w tej chwili w pełnym rozkwicie, i ludzkość nic a nic nie robi w tej sprawie. Tak więc, jak w jednym z wpisów rok temu zadeklarowałem, już nie będę pisał o takich sprawach, bo i tak mamy przechlapane. Co nie znaczy, że temat kryzysu klimatycznego zniknął z mojego pola widzenia. Tylko jest tak, że mój pesymizm mówi mi, że i tak nic tu nie podołamy.

Od tych paru lat dołączyły się jeszcze wojny, bliższe i dalsze. A co gorsze, zmieniła się atmosfera mentalna ludzkości – już teraz się spokojnie mówi o trzeciej wojnie światowej, jakby to było coś nieuchronnego, ba, koniecznego. Analitycy polityczni, specjaliści od geopolityki, media – wszyscy nadają na jednej fali. I to jest to, co karmi mój pesymizm – totalna, wszechobecna głupota. Jak była pierwsza wojna światowa, potem druga, to teraz będzie sobie trzecia. Bo co, do trzech razy sztuka? Zabijamy się, bo wtedy jest wesoło. Mój pesymizm jest osadzony głównie na ocenie tego nędznego gatunku, jakim jest homo sapiens. A ta ocena spada z każdym rokiem, w tej chwili sięgając już samego dna. Ten gatunek nie ma przyszłości. Sam sobie kopie grób. Osiem miliardów idiotów, szukających nieustannie sposobu, by jeszcze coś spieprzyć i zniszczyć. Parafrazując znane powiedzenie: planeta piękna, tylko ludzie kurwy.

Dodajmy do tych wesołych wieści jeszcze nieunikniony kryzys finansowy, który nastąpi w ciągu paru lat. Czyli mniej lub bardziej globalna plajta. A może jeszcze jakaś epidemia? A może kolejny debil na prezydenta, co preferują ostatnio wszystkie narody? A może jeszcze trzęsienia ziemi, tsunami, bo planeta już nie wytrzymuje tych pełzających po niej pcheł, zwących się ludźmi? Wszystko to, co wymieniłem, przydarzy się do 2030 roku albo wcześniej. Tak więc, spoglądając na rzeczywistość wokół mnie, trudno mi być optymistą. Ludzkość czeka albo żałosny koniec, albo nowe wieki ciemne. Dla wszystkich śmierć albo marna egzystencja w trybie postapo, a dla wybranych, których stać na posiadłości na Nowej Zelandii, przetrwanie. Nie, nie jest tak że jest źle, jak to drzewiej bywało – jest najgorzej jak tylko może być. Przed nami tylko ciemność.

Tak więc, mój drogi pytający przyjacielu, mój pesymizm ma się dobrze. Jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Kiedyś pewien rabin powiedział:„Ten świat to podrzędna rzeźnia”. Tak jest, a noże rzeźnickie są coraz doskonalsze. Ale nawet nie chodzi o noże. Szekspir ujął całkowity bezsens życia krótko i dosadnie w Makbecie:„Życie jest jedynie przelotnym cieniem; żałosnym aktorem, co przez godzinę puszy się i miota po scenie, po czym znika; opowieścią idioty, pełną wrzasku i wściekłości, a nie znaczącą nic.” Tak przyjacielu, pozostaje mi tylko cieszyć się, że już niedługo zejdę ze sceny. Było parę miłych chwil, ale one minęły i nigdy nie wrócą. Przypomnę tylko, mój przyjacielu, słowa piosenki Jima Morrisona: „This is the end, my beautiful friend, this is the end, my only friend, the end”.

O użytecznych słowach

Zawsze uważałem, że wszyscy ludzie są namiętnymi filozofami, w tym sensie, że przykładają dużą wagę do słów. Są przy tym także niedbałymi filozofami, bo to raczej język mówi nimi, niż oni językiem. Mówią dużo, coraz więcej, nie zwracając uwagi na sens i cel swoich słów. Nic zatem dziwnego, że od zawsze pojawiały się napomnienia, nie tylko w pismach filozofów czy w formie przysłów („milczenie jest złotem”), aby zważać na słowa. Znajdujemy jedno z takich napomnień w Nowym Testamencie: „Z każdego bezużytecznego słowa, które wypowiedzą ludzie, zdadzą sprawę w dzień sądu. Bo na podstawie słów twoich będziesz uniewinniony i na podstawie słów twoich będziesz potępiony” (Mt, 12, 36-37).

Ewangelista, jak widzimy, przykłada bardzo dużą wagę do słów. Uzależnia od nich nasz los, nasze zbawienie albo potępienie. Zwraca przy tym uwagę na bardzo znaczącą cechę słów, które wypowiadamy – ich użyteczność. Jakie to są te słowa, które są użyteczne? Czemu mają służyć? By odpowiedzieć na te pytania odwołam się do filozofii pragmatyzmu, jaką stworzył William James. Otóż według niego prawdą jest to, co użyteczne. Nie należy tego zdania odwracać, mówiąc, że to co użyteczne jest prawdziwe. Owszem, kłamstwo może być użyteczne, ale zawsze na krótką metę. Natomiast prawda, twierdzi James, jest użyteczna na długą metę, bo prowadzi do kontaktu z rzeczywistością.

Podobnie mówi Budda w Kalama Sutra (AN, 3.65): „Miejcie zaufanie do tego, co uznaliście za prawdziwe po długim sprawdzaniu – do tego, co przynosi powodzenie wam i innym”. Tylko te słowa są użyteczne, które po długotrwałym sprawdzeniu rzetelnym przynoszą mi powodzenie. Buddzie i ewangelistom chodziło o to samo – o prowadzenie życia wedle zasad sformułowanych w słowach, które są prawdziwe. Jeśli będziemy s-prawdzać te słowa, wedle których chcemy żyć – robiąc to długo i solidnie – to mamy szansę na dobre życie. Cały czas podkreślam długotrwałość sprowadzania. Nie wystarczy tylko coś usłyszeć i pójść za tym. Sprawdzanie słów jest bardzo istotnym elementem pracy duchowej nad sobą.

Ewangelia Jana zawiera sformułowanie, że prawda nas wyzwala (J,8,32). Prawda jest zatem użyteczna. A poznajemy, że jest prawdą wtedy, gdy stajemy się wolni. Są takie słowa, które wyzwalają, bo są słowa, które więżą. Ma to ogromny sens duchowy, ale tu skupię się na przykładzie psychologicznym. Często rodzic powtarza dziecku, że jest głupie i bezwartościowe. By odkryć prawdę o sobie, już w życiu dorosłym, takie dziecko musi spotkać kogoś, kto mu powie, że jest cenne i dobre. Oczywiście dorosłe dziecko powinno także te słowa sprawdzić, jak mawiał Budda. A jak je sprawdzi i okażą się prawdziwe – czyli użyteczne – może się nimi napawać, gdyż takie słowa przynoszą wolność.

O akceptacji

Cyceron w swoim dialogu Katon Starszy o starości wypowiada niezwykle trafne słowa: „Jeśli ktoś w samym sobie nie znajduje podstaw, by żyć dobrze i szczęśliwie, to każdy okres życia jest dla niego ciężki. Kto zaś w sobie samym znalazł źródło wszelkich dobrych mocy, temu nic, co wynika z konieczności natury, złym wydawać się nie może”. Słowa te skierowane są do tych, którzy mają problemy z akceptacją starości. Wydają się być nią zaskoczeni, bo przynosi ze sobą dary, które nie są mile widziane. I jakże odmienna się wydaje starość od młodości czy wieku dojrzałego.

Cyceron podaje nam prawdziwe filozoficzne lekarstwo, wskazując zarazem na źródło wszelkiej akceptacji. Nie musi tu chodzić o starość, mogą to być zwykłe perypetie naszego życia, wszystko, co uważamy, że nie powinno się nam przydarzyć. Początkiem wszelkiej akceptacji jest bowiem akceptowanie samego siebie, odnalezienie w sobie „źródła wszelkich dobrych mocy”. Akceptując samego siebie tworzę twierdzę wewnętrzną, która pozwala mi żyć w zgodzie z „koniecznościami natury”.

Z pewnym wahaniem użyłem słowa akceptacja, tak wyświechtanego przez współczesne poradniki psychologiczne. Pochodzi ono z łacińskiego acceptatio, co oznacza przyjmowanie. Jeśli człowiek wpierw przyjmie samego siebie, to i wszystkie zdarzenia, które mu przynosi jego życie będzie mógł zaakceptować. Przyjęcie siebie samego, takim jakim się jest, daje oparcie i siłę w życiu. Jednocześnie jest czymś trudnym, absolutnie najtrudniejszym zadaniem życia, bo gdy chcemy przyjąć to, jakimi naprawdę jesteśmy, nie możemy siebie oszukiwać. Nawet znieść siebie prawdziwego jest trudno, a co dopiero zaakceptować.

O indywiduacji

Według Junga indywiduacja to stawanie się sobą. Ale ku temu trzeba przeżyć wpierw unicestwienie samego siebie, by stać się czymś więcej. Zatem indywiduacja to zagłada, śmierć, rozpacz i nicość. Być może, jeśli to przetrwamy, to możemy funkcjonować w inny sposób, inny niż zwykłe egoiczne robienie pod siebie przez całe życie. Indywiduacja nie jest niczym przyjemnym, nie jest piękną opowiastką w książce, jest cierpieniem dla osoby indywiduującej się i dla jej bliskich. To dojście do skraju przepaści, a potem skok w ciemność, w to co niewiadome i nieznane. Nie wiemy wtedy co się dzieje, nie mamy żadnych układów odniesienia, żadnych wskazówek.

Tak to jest z tym stawaniem się sobą. To nie piękna bajka i wzniosłe uczucia, ani kolorowe symbole czy intrygujące marzenia senne. To coś najgorszego, co nam się przytrafia. To pragnienie skończenia ze sobą, ostatecznego opuszczenia tego życia, nigdy nie dającego satysfakcji. To zstąpienie do piekła, zetknięcie z najciemniejszą stroną życia. Jedyne co można zrobić to obserwować ten proces, słuchać go, podążać za nim. Można zatem powiedzieć – nie róbcie tego, pędźcie swoje życie w spokojnej bladej nicości powierzchownego istnienia.

Bo indywiduacja to nic przyjemnego. To nie ciemna noc duszy albo alchemiczne nigredo – to tylko apotropaiczne etykietki zaczerpnięte z książek. Jest wiele nazw, które mają oswajać to, co się z nami dzieje. Ale najlepiej nie znać tych nazw, odrzucić wszelkie systemy, całą psychologię i duchowość. Trzeba stanąć w pełni przed tym co się dzieje, a czemu wszelkie pojęcia tylko przeszkadzają. Indywiduacja to bowiem ostatecznie eksperyment, ale nie taki jaki my dokonujemy, lecz taki który jest dokonywany na nas. Jego wynik jest nieznany, bo nawet nie ma hipotezy badawczej na jego początku.

O rozumieniu siebie

W każdym człowieku jest zakątek, o którym on nic nie może powiedzieć, którego nie zna. A jeśli z tego zakątka coś wypłynie na światło dzienne, ów człowiek tego nie rozumie. Znaczy to, że nie zrozumie samego siebie. To, że w pełni i całkowicie pojmujemy samych siebie, że wszystko w nas jest nam dostępne i jasne, jest jedną z największych iluzji. Jakże bowiem często z tego zakątka wyłaniają się takie stany psychiczne, myśli i uczucia, które danego człowieka powinny wprawić w ekstremalne zdziwienie albo i przerażenie. Ale tak się nie dzieje. Dlaczego? Odpowiada za to mechanizm działania świadomości, będącej w swej podstawowej funkcji uniwersalnym mechanizmem identyfikacji ze wszystkim, co w niej się zjawia. Cokolwiek sobie uświadamiam czy czuję, to jest mną – tak mówi mi moja świadomość.

Mam zatem radę praktyczną wypływająca z powyższych obserwacji: nigdy nie należy brać dosłownie nic z tego, co ktoś o sobie mówi. Absolutnie nic. Podobnie z tego, co my sami o sobie myślimy. Prawie wszyscy ludzie biorą za dobrą monetę wszystko, co tylko pojawia się w ich umysłach, a zwłaszcza to, co wypływa z owego ukrytego zakątka. Zachowują się jak osobniki poddane sugestii posthipnotycznej i racjonalizują wszelkie myśli i impulsy. Wyobraźcie sobie – ludzie traktują siebie na serio. Dla mnie jest to doprawdy coś zadziwiającego.

Ostatnimi czasy miałem możliwość obserwowania i uczestniczenia w różnych ciekawych zdarzeniach. Ludzie w nich uczestniczący bez wątpienia uważali, że są świadomi. Tu moja refleksja jest prosta – traktowali oni to co robią i swoje stany wewnętrzne bardzo poważnie. Spotkałem się na przykład z opinią że „uczucia są zawsze prawdziwe”. To ciekawe stanowisko, zważywszy, że uczucia pochodzą z owego zakątka. Osoby czujące uwielbiają się jednak z nimi identyfikować, podobnie jak ideolodzy ze swoimi myślami. Ot, taki imperializm epistemologiczny, pozwalający za pomocą paru pojęć wszystko uzasadnić.

Krańcową postacią takiego identyfikowania się ze swoimi myślami i stanami wewnętrznymi jest schizofrenia. Jak dobrze wiadomo, wszelkie patologie najlepiej pokazują sposób funkcjonowania ludzkiego umysłu. Schizofrenik wierzy, że głosy w jego głowie są realne, że to, co widzi jest realne i że jego uczucia są realne. Schizofrenik nie jest zdolny do tego, by obserwować samego siebie, bo całkowicie się utożsamił się z treściami swojego umysłu – a jest to nic innego jak najprostsza definicja stanu nieświadomego.

Zwykli ludzie nie są schizofrenikami, ale poziom ich samoświadomości jest w większości przypadków prawie zerowy. Są takimi niedorobionym schizofrenikami drugiego sortu, pałętają się po swoim życiu na oślep, nie wiedząc kim są i co robią na tym świecie, a wszystko, co im miga pod czaszką biorą za dobrą monetę. Ich życie nie ma większego sensu, ale nawet tego nie widzą. Nie rozumieją samych siebie i nawet nie odczuwają takiej potrzeby. Niczym się właściwie nie różnią od zwierząt, z tym, że zwierzęta mają nad nimi znaczącą przewagę – słuchają się swoich instynktów. Ludzie natomiast mają zaburzoną strukturę instynktów, zwichrowaną przez ten koszmarny wynalazek ewolucji, zwany świadomością.

O Grofie i Jungu

Niedawno swoje 94 urodziny obchodził Stanislav Grof, autor wielu książek, w których przedstawia niezwykłą wizję ludzkiej psychiki. Prowadzone przez niego od lat pięćdziesiątych XX wieku badania nad wpływem LSD na ludzką psychikę doprowadziły do skonstruowania zgoła niezwykłej topografii nieświadomości. Okazało się, że pomiędzy obszarem indywidualnych kompleksów a jungowskimi archetypami znajduje się sfera tzw. matryc okołoporodowych. Są to struktury psychiczne kształtujące się w czasie porodu i mające przemożny wpływ na życie człowieka. A co najistotniejsze – doświadczenie obrazów wiążących się z tymi matrycami w czasie sesji LSD równoważne jest przeżyciu inicjacyjnemu i ma potencjalnie głęboko leczący wpływ na psychikę. O traumie narodzin pisał już w 1924 roku Otto Rank. Jung wyśmiał jego pomysły, pisząc, że przecież każdy człowieka przechodzi przez proces narodzin i trudno tu stawiać jakieś różnicujące diagnozy. Okazuje się jednak, że się grubo mylił.

W późniejszym okresie swojej działalności, gdy w Stanach Zjednoczonych LSD stało się substancją nielegalną, Grof opracował technikę oddychania holotropowego, które ma dawać podobne efekty do zażywania substancji psychodelicznych. Wśród reformatorów duszy ludzkiej rzadko kto sięgał ku tak radykalnym początkom jak Grof. W ten psychodeliczny sposób ziściło się w wieku XX odwieczne pragnienie człowieka – odrodzenia się przez doświadczenie początku swego indywidualnego bytu. W doświadczeniach, które opisuje, ludzie sięgali także poza okres okołoporodowy, aż do wymiaru doświadczeń archetypowych. Tu koncepcje Grofa łączą się z koncepcjami Junga.

We wrześniu 2014 roku miałem okazję porozmawiać z Grofem w czasie jego wizyty w Krakowie. Były to dwa dni bardzo ciekawych wykładów, a pomiędzy nimi obiad w pięknym krakowskim ogrodzie. Zapytałem go wtedy o to, czy Jung zawdzięczał swoje niesamowite wizje, opisane w Czerwonej księdze, jakimś substancjom psychodelicznym. Stanowczo odparł, że nie nie. Wiem, że niektórzy jungiści twierdzą, że te wizje są podobne do tych jakie mamy po meskalinie. Ale z kolei Richard Noll, autor bardzo kontrowersyjnych i plotkarskich książek Kult Junga i Aryan Christ, które nie zostawiają suchej nitki na Jungu, podając także niezbyt smaczne szczegóły z jego życia osobistego, nie wspomina nigdzie o tym, że Jung używał jakiś substancji psychodelicznych. Noll nie przepuściłby żadnej okazji by zdeprecjonować myśl Junga. Tak więc myślę, że Jung dotarł do swych wizji korzystając tylko z niezwykłych zdolności swojego umysłu.

Grof jest entuzjastą użycia psychodelików do eksploracji duszy i ducha ludzkiego. Cała jego twórczość mówi o tym, jak wartościowe może być dla eksploracji swojego wnętrza używanie psychodelików. Jung najprawdopodobniej sam nie eksperymentował, ani też nie był zwolennikiem używania psychodelików. W jednym z listów napisał, komentując referowane mu doświadczenia z meskaliną: „Wiem tylko tyle, że bezcelowe byłby próby, by dowiedzieć się więcej na temat nieświadomości, niż podają marzenia senne i intuicje. Im więcej człowiek o tym wie, tym większe obciążenie moralne, tym cięższe brzemię, albowiem gdy tylko treści niewiadome zaczynają przedostawać się do świadomości, przemieniają się w indywidualne zadania i obowiązki”. Grof zapewne by się z Jungiem nie zgodził co do użycia substancji psychodelicznych, chociaż być może przyznałby mu rację co do zobowiązań moralnych płynących z kontaktu z treściami nieświadomymi.

Każdy z nich ma swoje racje i odbywaj są wielkimi autoinicjowanymi XX wieku, każdy z nich to wybitny pionier w badaniu obszaru transpersonalnego ludzkiego ducha i mapowaniu tej przestrzeni. Ich metody są różne, ale wyniki, do jakich doszli są w dużej mierze zbieżne. Zaznajomienie się z dorobkiem Junga i Grofa jest punktem wyjścia dla każdej osobistej podróży w obszary nieświadomości, jak i do refleksji nad kondycją współczesnego człowieka. Niezależnie od tego, w jaki sposób otwieramy bramy percepcji, są one drzwiami do takiego rodzaju egzystencji, który może być nazwany w pełni ludzkim. Jung i Grof przeciwstawiają się płaskiemu racjonalizmowi naszej epoki, który spłaszcza człowieka i niweluje świat duchowy. To największe zagrożenie naszych czasów, wmawianie ludziom, że nie ma nic poza zmysłowo-racjonalną rzeczywistością. Nie dajmy się uwieść tym tendencjom – czytajmy Junga i Grofa i podróżujmy w światy poza tym światem.