O rzeczach ostatnich

Pewnego dnia obudzisz się po raz ostatni, ostatni raz spojrzysz na wschodzące słońce i radujące się tym ptaki, ostatni raz przytulisz i ucałujesz namiętnie swoją ukochaną, patrząc w jej zielone, zakochane oczy, ostatni raz zjecie razem śniadanie, które jak zwykle przygotujesz, ostatni raz przeczytasz pierwszych parę stron z bardzo ciekawej książki, którą właśnie zacząłeś czytać, ostatni raz zajrzysz do internetu, by przeczytać czym zajmuje się świat, który już za niedługo nie będzie twoim mieszkaniem, ostatni raz porozmawiasz przez telefon z przyjacielem, nie widzianym od wielu lat, ostatni raz zgarniesz pęk jesiennych, kolorowych liści na spacerze, ostatni raz otworzysz swojego bloga, by zrobić ostatni wpis, ostatni raz odwiedzisz fryzjera, zdziwionego twoją prośbą o nową fryzurę, ostatni raz spojrzysz na samolot mknący samotnie po błękitnym niebie, dziesięć kilometrów ponad twoimi troskami, ostatni raz pogłaszczesz kota, który spojrzy na ciebie swoimi tak wiele rozumiejącymi oczami, ostatni raz posłuchasz muzyki, której zawsze chciałeś posłuchać, ale nie było na to czasu – i w końcu dotrzesz do tej najważniejszej z chwil, w której uświadomisz sobie, że nie zobaczysz już nigdy zachodu słońca.

Dlatego ceń to wszystko, co jeszcze nie dla ciebie czymś ostatnim, nawet najmniejsze rzeczy. A docenisz wszystko tylko wtedy, gdy każdy moment życia przeżywać będziesz tak, jakby był tym ostatnim. Każdy dzień i każdą chwilę. Doceniaj każdego człowieka i każde zwierzę. Bądź jednak rozsądny, unikaj idiotów oraz wściekłych psów. I pamiętaj o czasie. Taka bowiem jest jego struktura, że każda chwila jest ostatnia. Ludzie łudzą się co do natury czasu, bo przecież zawsze nadchodziły kolejne chwile, ale w końcu ta ostatnia i tak się pojawi, może nawet ją zauważysz. Wszystko co ma początek, ma też koniec, nawet najdłuższe zdanie, jak to tworzące poprzedni akapit, kiedyś się kończy. To, co powstało, kiedyś się rozłoży, bowiem jedynym doświadczeniem w życiu jest doświadczenie zmiany i końca zmiany.

O ciemnej i jasnej triadzie

Niedawno recenzowałem pracę magisterską poświęconą ciemnej triadzie. Podoba mi się ta nazwa, brzmi jak określenie tajemniczej organizacji mafijnej. Ciemna triada odnosi się jednak do naszej psychologii i obejmuje takie cechy osobowości jak narcyzm, makiawelizm i psychopatię. Pasuje ten zestaw do mafii, nieprawdaż? Osoby z cechami ciemnej triady są bezduszne, manipulują ludźmi, traktując ich instrumentalnie. Lekceważą normy społeczne, czyli po prostu kłamią i oszukują w każdej sytuacji, bo to jest ich sposobem istnienia. Wywierają tym samym mocno toksyczny wpływ na relacje społeczne, albowiem nie tylko im nie można zaufać, ale i osoby w ich otoczeniu są narażone na brak zaufania. Manipulują ludźmi by osiągnąć swoje egoistyczne cele.

Ciemną triadę znamy bardzo dobrze, bo mnóstwo osób w naszym otoczeniu funkcjonuje w oparciu o te trzy cechy. Można wręcz powiedzieć, że definiuje ona współczesnego człowieka sukcesu. Jest on zachwycony sam sobą, jak Donald Trump, emblematyczny narcyz naszych czasów, który zachwycił połowę Amerykanów, którzy wybrali go na prezydenta. Manipuluje innymi, wedle najlepszych wskazówek Machiavellego, zawsze niczym kameleon dostosowując swoje zachowanie tak, by osiągnąć osobiste korzyści. Wreszcie, jako psychopata, wykazuje kompletny brak empatii i jakiekolwiek relacyjności, zapatrzony tylko w jedno – osiągnięcie własnych celów.

Tak, wiem, że ludzie zawsze tacy byli. Dzisiaj jest po prostu tak, że z tej patologii ludzkiej natury robi się czasem wzór do naśladowania. Już w starożytnym Egipcie narzekano na naturę człowieka, podobnie jak dzisiaj. Obecnie mamy jednak większe możliwości, by negatywne cechy ludzkiej natury propagowały się w świecie społecznym. Technika, w postaci internetu, nie jest czymś co nas wyzwoli i zbawi. Jest służką naszych najniższych instynktów, patologicznych inklinacji. To, co zachwyca tak wielu, a najlepszym przykładem jest tu AI, jest niczym innym jak końcem człowieka, który nigdy nie był czymś zachwycającym, ale obecnie dotarł już do krańca swoich możliwości. Bez wątpienia AI będzie wzorcowym wcieleniem ciemnej triady.

Zatem, w tych mrocznych czasach, nie pozostaje nic innego jak pielęgnować jasną triadę: współczucie, obiektywizm i relacyjność. Współczucie, w najlepszym buddyjskim stylu, to troszczenie się o to, by inni nie cierpieli. Obiektywizm to odchodzenie od egocentrycznej postawy. Relacyjność to zwracanie uwagi na związki i dbanie o nie. Jasną triadę może wcielać w życie tylko pełny człowiek, a nie żaden jego technologiczny wynalazek. Nie wiem jak wy, ale ja chcę żyć w świecie tworzonym przez ludzi, nie algorytmy. Pomimo wszystkich wad, jakie przejawiają ludzie, można jednak czasem zaznać sensu życia w kontaktach z nimi. Maszyny tego nigdy nam nie dadzą.

O nauce życia

Joseph Campbell w swej książce „Kwestia bogów” wspomina o pewnym człowieku, który przez całe życie wspinał się po ścieżce kariery niczym po szczeblach drabiny, by u kresu swego życia przekonać się, że owa drabina stała pod niewłaściwą ścianą. Rozczarowanie i poczucie iluzji było na tyle ogromne, że popchnęło owego menedżera najwyższego szczebla na terapię. Wiele jednak osób ma inne podejście. Istnieje silna pokusa, by różnego rodzaju rozczarowania i negatywne doświadczenia życiowe racjonalizować, wmawiając sobie coś w stylu: „To mnie nauczyło czegoś”. Możemy też tym doświadczeniom zaprzeczać: „To mi się przydarzyło nim osiągnąłem taki poziom rozwoju jak teraz, nie byłem wtedy w pełni świadomy”. Słyszałem dziesiątki takich sformułowań. Są to jednak tylko strategie unikania, które poprzez przywiązanie do pewnych przekonań oddalają od rzeczywistego doświadczenia.

Zapytano kiedyś pewnego hinduskiego guru o to, czy guru jest w ogóle potrzebny. O dziwo odpowiedział, że nie. Wystarczy, że traktujemy nasze życie wystarczająco poważnie, to wtedy spełni ono rolę guru. Oczywiście, można by się pytać, co to znaczy poważnie. Dla mnie oznacza to unikanie przesadnych racjonalizacji tego, co mnie w życiu spotkało. Przekonanie, że wszystko to mnie spotyka ma mnie czego nauczyć jest, podobnie jak wszystkie inne przekonania, dosyć ryzykowne. Jeśli miałem trudny związek, z którego wyszedłem z traumą i przekonuję siebie, że miał mnie on czegoś nauczyć to najprawdopodobniej unikam doświadczenia tego, co mnie spotkało. Dostałem co najwyżej nauczkę, nie naukę. Nie warto przeceniać pewnych rzeczy. Lepiej je zostawić za sobą, bez starania się, by na siłę wyciągać ze wszystkiego naukę.

O szczęściu i cierpieniu

Osiągnięcie szczęścia wymaga spełnienia tylko paru podstawowych, nader prostych wymogów. Trzeba być zdrowym, mieć dobry związek z bliską osobą i dobre relacje z przyjaciółmi, satysfakcjonującą pracę, no i jeszcze posiadać światopogląd, który pozwala nam funkcjonować w tej rzeczywistości. Wymogi te są proste, ale zarazem jakże trudne do osiągnięcia. Zdrowie wcześniej lub później szwankuje, kochane osoby nas zdradzają i się z nimi rozstajemy, przyjaciele odchodzą, a praca, nawet najlepsza, prowadzi do wypalenia zawodowego, jedynie ostaje się wtedy na osłodę dobry światopogląd religijny czy filozoficzny – ale i to jest opcją dostępną tylko dla nielicznych.

Jakże złożone w tej perspektywie jest cierpienie. Nic nie trzeba robić, świat zewnętrzny z wielką ochotą podsyła nam każdego dnia mnóstwo rozmaitych powodów do cierpienia. Podobnie nasze wnętrze żarliwie wyszukuje w naszej neurotycznej duszy kolejne powody do bycia nieszczęśliwym. Jak to napisał Lew Tołstoj w powieści Anna Karenina: „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”. Trudno temu zaprzeczyć, każdy cierpiący człowiek czuje się wyjątkowy i indywidualnie naznaczony swoim cierpieniem. Nic tak nie indywidualizuje jak cierpienie.

Cierpienie to ostatnio mój ulubiony temat. Wiadomo, że nie uszlachetnia, wiadomo, że jest czymś czego wszyscy unikają. Ale zarazem jest jest esencją życia na tej planecie, esencją życia samego w sobie, które polega wszak na wzajemnym pożeraniu. Cierpienie jest zatem tym, z czym musimy się wcześniej lub później pogodzić. Tym bardziej, że jest ono, przynajmniej dla ludzi, jedyną ścieżką do indywiduacji. Zawsze gdy słuchałem opowieści o tym, jak ktoś cierpiał w swoim życiu, była to opowieść bardzo intymna, to było „jego” cierpienie. Jeśli ową opowieść zobiektywizuje, zobaczy swoje cierpienie z zewnątrz i może wejść na ścieżkę poznania samego siebie, czyli indywiduacji.

Alfred Kubin, czyli o szaleństwie

Czy można przedstawić szaleństwo? Jeżeli tak, to musi to być przedstawienie równie wielowymiarowe jak samo szaleństwo, równie angażujące wszystkie zmysły i umysł. Alfred Kubin był malarzem i grafikiem, ale też autorem autobiograficznej powieści Po tamtej stronie (1909), którą przeczytałem jakieś czterdzieści lat temu. Wywarła na mnie niesamowite wrażenie, o którym dziś tu zbyt dużo nie napiszę. Rzeczy czytane i widziane w wieku lat dwudziestu i wieku lat sześćdziesięciu to dwie różne rzeczy.

W obrazach i tekstach Kubina przebija to, co może być mottem nie tylko całej jego twórczości, ale zawołaniem bojowym wszystkich artystów – a są to słowa zamykające Po tamtej stronie: „Chyba to jest właśnie ostateczny, właściwy sens artysty: że bezsensowi bytu narzuca on woal swojej twórczości.” Woal ten składa się u Kubina z makabry, demoniczności, seksu i orgiastycznego szaleństwa. To często kojarzy się normalnym ludziom z szaleństwem. Ale jest to tylko woal, za którym kryje się coś, co nigdy nie śniło się filozofom.

Chociaż, może mi się kiedyś przyśniło, bo dosyć dziwny ze mnie filozof. Moje skojarzenia i hiperboliczne metafory są tak irracjonalne, że już obrażam niektóre jednostki tego pięknego gatunku, jakim jest homo sapiens. No cóż, już niedługo się z niego wypiszę. A nawet wypisuję się pisząc te teksty. Nikt nie prosi się na ten świat, ale każdy może się z niego wypisać. Jak to ktoś powiedział: Rodzimy się, potem popadamy w szaleństwo, a w końcu umieramy. Tak to przedstawił Kubin.

O poznaniu siebie

Najważniejszym krokiem w poznaniu samego siebie jest odróżnienie siebie od swoich myśli. Zwykle czujemy się sprawcami naszych myśli, a tym samym utożsamiamy się z nimi. To jest podstawowa iluzja, podstawowy kartezjański błąd, gdy bierzemy to, co myśli się w naszej głowie za siebie. Nie jesteśmy naszymi myślami, jesteśmy jedynie przestrzenią, w której się one pojawiają. Gdy osadzimy się poza naszymi myślami, gdy zobaczymy, że one tylko przychodzą i odchodzą, wtedy naprawdę narodzimy się w tym życiu. I te wtóre narodziny, oczywiście dla nielicznych tylko, są narodzinami naszej prawdziwej tożsamości.

Bo w naszej głowie rodzą się bardzo różne myśli. Wewnętrzny głos mówi rzeczy, z którymi się możemy nie zgadzać. Kompulsywnie przekonuje nas, że sprawy się mają inaczej niż chcemy. Snuje nieustanną narrację o tym, kim jesteśmy, która najczęściej nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Nie wiadomo skąd ten głos się bierze (psychologowie przekonują, że ja narracyjne tworzy się wraz z rozwojem umiejętności mowy, około drugiego, trzeciego roku życia). Ten głos mieszka w nas i rości sobie prawo do definiowania tego, kim jesteśmy. Poznanie siebie polega na odebraniu mu tego prawa. Jesteśmy czymś więcej niż tym małym głosikiem, który niczym zdarta płyta powtarza swoje frazesy.

Kiedyś pewna osoba mnie przekonywała, że nie ma takiego głosu w sobie. No cóż, utożsamienie się z tym głosem może osiągnąć i taki poziom, że nie ma już niczego poza nim. Wszyscy znamy osoby, które zagadują swoją egzystencję, z który słowa się wylewają jak wodospad i zalewają tych, którzy ich słuchają. Ale ponad wszystkim, co słyszymy w naszej głowie jest jeszcze coś więcej – to, kim naprawdę jesteśmy. Wyzwolenie się od utożsamienia się z narzuconą przez otoczenie narracją, zinternalizowaną jako ów wewnętrzny głos jest podstawowym krokiem do poznania siebie. Jak to zrobić? To proste – i zarazem jakże trudne – nie wierz w nic, co słyszysz w swojej głowie.

Jeśli dokonamy tego kroku, który technicznie nazywa się dezindentyfikacją, i odróżnimy się od naszych myśli, sprawimy, że one przycichną, przejdą do tła, a na pierwszym planie pojawi się nasza prawdziwa osobowość. Myśli nadal będą się pojawiały, ale już nie będę się z nimi identyfikował. Podobnie z pragnieniami i emocjami – pojawiają się, ale nimi już nie jestem. Po raz pierwszy w życiu mogę wtedy powiedzieć, że jestem wolny, jestem sobą. Spojrzałem obiektywnie na to wszystko, co dzieje w moim wnętrzu i zobaczyłem, że to nie ja.

O przynależności

Czytając jakąś książkę na temat sekt pielęgnuję nieustanne zdziwienie. Zadziwia mnie przepastna potrzeba przynależności, którą spotykamy u ich członków . Potrzeba ta przekracza wszelkie granice rozsądku, jak w przypadku pewnej kobiety, która cudem uszła żywa z masowego samobójstwa sekty Jima Jonesa „Świątynia Ludu” w 1978 roku w Gujanie. Nie zniechęciło jej to do dalszego szukania przynależności, po paru latach odnalazła się w paru innych, by tak rzec, „łagodniejszych sektach”. Przynależę więc jestem – oto motto takich ludzi. I zarazem jest to najlepsza odpowiedź na pytanie dlaczego ludzie wstępują do sekt.

Ja sam nigdy nie chciałem przynależeć do żadnej grupy. Po prostu nie miałem takiej potrzeby, by poprzez mimikrę uzyskać fejkowe poczucie tożsamości, albo tym bardziej konformistycznie przypodobać się innym. Nie ciągnęło mnie ani do grupki rówieśników, do jakieś subkultury, fandomu, czegokolwiek – zawsze powtarzałem przez całe życie, że nigdy nie należałem do żadnej grupy, nawet do zuchów. Moim mottem życiowym jest powiedzenie Groucho Marxa:„Nie chcę być członkiem żadnego klubu, który by mnie chciał za członka”. Patrzę zatem na ludzi, którzy nie mogą pozyskać tożsamości poza grupą jak na przypadki biedaków, którzy z niewiadomych mi powodów nie wiedzą kim są, jeśli nie są w grupie.

Stawiałem sobie natomiast przez całe życie pytanie o to kim jestem, niezależnie od jakiekolwiek grupy. Stawiam sobie to pytanie do dzisiaj. I chyba dlatego nie zostałem członkiem żadnej sekty, żadnej grupy, nawet nigdy nie włożyłem togi i biretu akademickiego. Bo do dziś nie mam na nie żadnej odpowiedzi. A członek jakiejkolwiek grupy uzyskuje ją od razu, jak tylko zgłosi do niej akces. I z tego się cieszę, że udało mi się przeżyć sześćdziesiąt lat bez „dowiedzenia się”, kim jestem. Polecam, to cudowne uczucie.

O najbardziej wartościowych chwilach

Są takie chwile w życiu, które nadają mu niezbywalną wartość, albo – jak to ja nazywam – konsystencję. To chwile, gdy coś się w moim wnętrzu układa (nazwanie tego zrozumieniem byłoby zbyt ubogie). Układa się, bo zmieniam perspektywę patrzenia na coś, co mnie na przykład dotąd w życiu bolało. Nagle uświadamiam sobie, że mogę na to spojrzeć inaczej. Można to nazwać wglądem, ale też jest to nazwa nie oddająca w pełni owego uczucia, bo jest to raczej uczucie, nie myśl. Taka chwila daje wolność. Trudno ją opisać za pomocą pojęć, bardziej pomagają tu opowieści i metafory.

Taka chwila jest jak „eureka” Archimedesa, to obrót w podstawach świadomości, zmiana polegająca na przejściu postawy życiowej w swoje przeciwieństwo. Jung w jednej ze swoich książek podaje przykład mężczyzny, który doświadczył takiego obrotu w podstawach świadomości (termin ten nie jest jungowski). Mężczyzna ten zawsze pragnął kobiet, które były z kimś innym. Czuł wtedy zazdrość i starał się je odbić. Gdy jednak tylko mu się to udawało, tracił nimi wszelkie zainteresowanie. Aż pewnego razu, już będąc w analizie, zobaczył parę zatopioną w miłosnej rozmowie – i nie poczuł już przymusu, by cokolwiek robić, wyzwolił się ze swojego starego postrzegania rzeczywistości. Był wolny, bo nastąpiła fundamentalna reorganizacja jego sposobu postrzegania rzeczywistości.

I to są te jedyne chwile, gdy życie ma sens, chwile wolności, gdy nagle widzimy, że można inaczej żyć, że można nie cierpieć. Jak jednak człowiek może zyskać wolność, przecież poddany jest przemożnym wpływom fizycznym i psychicznym, że nie powiem o duchowych? Nad zagadnieniem ludzkiej wolności od wieków łamią sobie głowy filozofowie – i nic ciekawego nie wymyślili. Mnie podoba się pewna opowieść, która rzuca na ten problem dużo światła. Mówi ona, że kabaliści, próbując rozgryźć tajemnicę wolności człowieka w perspektywie bożej wszechwiedzy i wszechmocy, ukuli taką oto metaforę – człowiek jest wolny tylko wtedy, gdy Bóg przymyka oczy i wyrzeka się na chwilę swojej wszechwiedzy.

To jedna z najpiękniejszych metafor jakie usłyszałem w życiu, opowiedziana mi przez mojego promotora, profesora Andrzeja Wiercińskiego w jego letniskowej chacie w Urlach we wrześniu 1997 roku. Ze swej strony zawsze dopowiadałem sobie dalszy ciąg tej metafory – bo profesor tego tak nigdy nie ujął – że przymykamy oczy w momentach przyjemności, na przykład gdy jemy słodycze, albo gdy kichamy. Przymykamy też oczy w chwili najwyższej przyjemności, jaką jest orgazm. I tu otwiera się fascynująca możliwość interpretacyjna owej kabalistycznej metafory: wolność człowieka jest niczym innym jak orgazmem Boga. To byłby ten moment, w którym nie ma nas, nie ma Boga, jest tylko wolność.

O prawdzie

Gdy przychodzimy na świat, bierzemy pierwszy oddech. Wchłaniamy świat w siebie. Gdy z niego wychodzimy, wydajemy ostatnie tchnienie. Zostawiamy go na zawsze. Pomiędzy tymi dwoma chwilami nieustannie oddychamy. Nasze płuca pracują cały czas po to, byśmy mogli żyć. A jak jest z naszym umysłem? Umysł potrzebuje prawdy tak, jak płuca potrzebują powietrza. To nośna metafora, ale dobrze wiemy, że każdemu udaje się jako tako oddychać, natomiast niewielu tylko udaje się dotknąć czegoś, co choćby zbliżało się do prawdy. A przecież każdy z nas ma pod czaszką prawie półtora kilograma najbardziej złożonej i skomplikowanej materii we wszechświecie, którą nazywamy mózgiem.

Widocznie sama materia organiczna naszego mózgu nie wystarczy. Jest ona materialną podstawą naszego umysłu, a przynajmniej tak głosi obecny paradygmat naukowy, którego tu nie mam zamiaru bronić. Być może ma on rację tylko w tym, że nasz mózg służy raczej przetrwaniu, a nie poznawaniu prawdy. Coraz bardziej się z tym zgadzam, gdy obserwuję spektakularne ograniczenia mentalne ludzi. Rodzi się wtedy we mnie naturalne pytanie: to czego więcej potrzeba, by nie być tępym, czego ponad te półtora kilograma materii przypominającej budyń?

Oczywiście chodzi tu o wykorzystanie możliwości mózgu. Tu dużo ma do powiedzenia kultura, będąca swego rodzaju oprogramowaniem naszego hardware’u mózgowego. To ona nam mówi, co mamy widzieć, co myśleć i jak czuć. Jak rozumować i wnioskować. Jest nieuniknionym pośrednikiem między nami a rzeczywistością. Dosłownie mówi nami, bo jak powiedział kiedyś Merleau-Ponty, język jest żywiołem ludzi, jak woda żywiołem ryb. Dzięki językowi zyskujemy najbardziej uniwersalną ze wszystkich iluzji – iluzję porozumienia. Wbrew filozofom prawda nie mieszka w języku. Pływamy w wodzie prawdy, tyle że nie zdajemy sobie z niej w ogóle sprawy. By zdać sobie sprawę z czegoś, potrzebne jest coś więcej niż zwykłe oprzyrządowanie mózgu dostarczane przez kulturę i język, potrzebne jest utwierdzenie się poza językiem i kulturą. Dopiero wtedy sięgamy prawdy.

O szczęściu

Dawno, dawno temu pewien znany mi profesor filozofii narzekał, że gdy jest zapraszany na publiczne wykłady, to zawsze organizatorzy proszą go by mówił tylko na jeden temat – o szczęściu. Nie wiem dlaczego tak jest kojarzona filozofia. Dzisiaj o szczęściu piszą głównie psychologowie. Najmniej chyba teolodzy, ale oni widzą szczęście w zaświatach. Nie wiemy czym jest szczęście, pomimo tysięcy wykładów i książek. Tym bardziej nie będę podawał tu własnej definicji. Zamiast tego powtórzę przypowieść, którą dawno temu przeczytałem gdzieś, nie pamiętam gdzie, więc nie wiem na ile jest ona prawdziwa. Ale jest piękna, a to wystarczy. Wedle tej przypowieści Hebrajczycy jedzący mannę byli zachwyceni jej smakiem, bo każdemu z nich smakowała ona jak jego ulubiona potrawa. Podobnie jest ze szczęściem.

Każdemu jego szczęście smakuje inaczej, bo ma swoje wyobrażenie o tym, czym jest jego szczęście. Ale, jak głoszą mądrzy ludzie, szczęście nie jest najważniejsze. Ważniejsze jest coś innego. Bardzo dobrze to ujął Fiodor Dostojewski w swoim dzienniku: „Szczęście nie polega na szczęściu, ale na próbach osiągnięcia go”. Wielu ludziom wydaje się, że osiągną szczęście realizując jakiś cel. To podstawowy błąd, bo gdy dotrzemy do tego, co zamierzyliśmy, przeważnie nie osiągamy satysfakcji. Nie mówiąc już o szczęściu. Starania by coś osiągnąć i zrealizować swoje marzenia to gotowy przepis na bycie nieszczęśliwym.

Szczęście polega na tym, by robić coś bez żadnego celu, skupiając się na codziennych aktywnościach naszego życia, na robieniu jedzenia z ukochaną osobą, na pozbawionych podniosłych konkluzji rozmowach z przyjaciółmi, lekturze interesującej książki, zabawie z dziećmi, spacerze w samotności. Wszystkie tego rodzaju aktywności tworzą tkankę naszego życia, nadają mu konsystencję i spójność. By być szczęśliwym nie trzeba nic robić, wystarczy tylko nie przeszkadzać życiu płynąć, bo ono wie o wiele lepiej, jaki tor obrać. A nieprzeszkadzanie życiu to trudna sztuka, bo każdy ma jakieś pomysły na życie, cele, zamiary, przepisy. Każdy jest intensywnie skupiony na tym, jak zrobić to lub tamto i w efekcie czyni wszystko tak, by być nieszczęśliwym. Nie bądź idiotą, zostaw starania i cele, bądź szczęśliwy