Walka o życie kandydatów na ten świat kusi swoją absolutną szlachetnością. Jednak, jak to zwykle w tym świecie bywa, skupiona jest na symptomach, nie na przyczynach. Tak dzieje się zawsze, gdy najpierw przyjmujemy jakąś siatkę pojęciową, potem narzucamy ją na rzeczywistość i staramy się biedną rzeczywistość dostosować do naszych wyobrażeń. Zaczynamy moralizować, zabraniać, ustawy pisać i karać. Daje to różne skutki – przede wszystkim jest nader skutecznym sposobem na budzenie poczucia winy. Przejdźmy jednak do rzeczy. Paromiesięczni kandydaci na ten świat są przecież w pełni zależni od decyzji dorosłych ludzi. To oczywiste. Ale nie chodzi tu o decyzję czy ma się ów kandydat urodzić, czy nie, albo czy mamy stanowić takie czy inne prawo, lub też czy tak lub inaczej wpływać na umysły rodziców. To nie tak. Tym, czym się musimy się przede wszystkim zająć nie są mali kandydaci na ten świat, lecz świat, na który mają przyjść. To jest ta sprawa, którą mogą zająć się dorośli, a nie mentalne i prawne gmeranie w macicy. Tym bardziej, że nie bierze się pod uwagę w tych żenujących okołomacicznych dyskusjach dalszego losu owych kandydatów, gdy już się narodzą i dorosną. Bo jak dorośnie człowiek, to chce, by też go szanowano i na głupie wojny nie wysyłano. Bo ojciec ma się swoim dzieckiem zająć, nie mordowaniem innych ojców. Bo jak dorośnie, chce też sam chce mieć potomków i chce móc ich utrzymać, a nie być niewolnikiem korporacji albo pracować za 6 złotych za godzinę. Bo jak matka rodzi swe dziecko, to chce by ono rosło, i żyło jak najdłużej i było szczęśliwe. Jak nad tym popracujemy, panie i panowie, to kobiety będą chciały rodzić w bezpiecznym świecie. I nie będzie żadnej potrzeby, by straszyć ustawami i krwawymi obrazami. I od tego trzeba zaczynać – od świata dorosłych, nie od świata kandydatów na ten świat. Zadbajmy o siebie, moi kochani dorośli, o świat, który tworzymy, to wtedy nie będziemy musieli „walczyć” o życie tych, których na świat sprowadzamy.
