O istocie męskości

Istnieje taki wzorzec męskości, który stawia wobec mężczyzn doprawdy spore wymagania. Wedle tego wzorca mężczyzna ma być wobec innych mężczyzn rywalizujący i wygrywający, silny i wpływowy; wobec kobiet – czuły, wrażliwy, no i broń boże zniewieściały; wobec dzieci – opiekuńczy i stanowczy, ale zarazem łagodny, nie agresywny; wobec siebie – niezależny, mocny i twórczy. Jak to kiedyś trafnie ujął Bartłomiej Dobroczyński w swej książce „Kłopoty z duchowością”, mężczyzna ma być „kreatywną krzyżówką Thomasa Edisona, Petrarki, Billa Gatesa i Dżyngis-chana”. Te wymagania są ekstremalnie trudne do zrealizowania, gdyż noszą wszelkie cechy androgynicznej orientacji psychicznej, charakterystycznej dla bytów boskich, jak twierdzi religioznawstwo. Nic dziwnego, że mężczyźni postawieni w obliczu takiego wzorca znaleźli sposób, by obejść owe tak niemożebne wymagania. Od wczesnej młodości uczą się jednej, prostej sztuczki – udawania. Udają wobec innych mężczyzn, wobec kobiet, wobec dzieci i wreszcie wobec samych siebie. Nadymają się, puszą, rozkładają pawie ogony, wypuszczają zasłony dymne, ściemniają i – jeśli nie ma już innego wyjścia – milczą. Być mężczyzną to tak naprawdę udawać bycie mężczyzną. Prawdziwy mężczyzna, „facet, co się zowie”, to „wielki udawacz”. Wierzcie mi, jestem mężczyzną.

Dodaj komentarz