O (wątpliwej) przyszłości życia

Przeczytałem ostatnio ciekawą książkę „Gdy życie prawie wymarło” paleontologa Michaela J. Bentona. Jej lektura spowodowała, że zmieniłem zdanie. Dotychczas obserwując globalne zmiany klimatu, zanik bioróżnorodności, eksploatację zasobów naturalnych i wiele innych nieprzyjemnych rzeczy, które ludzie robią tej planecie uznawałem, że Ziemia sobie poradzi, że co najwyżej nasz nieprzyjemny gatunek zniknie, pociągając za sobą oczywiście do grobu sporo innych gatunków. O ile jednak autodestrukcja Homo sapiens była dla mnie pewnikiem, to w tle mojej świadomości tliła się nader podstępna, optymistyczna myśl: „Ziemia sobie poradzi, nie tak łatwo jest przecież zniszczyć życie”. Jednak zapoznanie się z analizą przyczyn wymierania permskiego, do którego doszło 252 miliony lat temu, pokazało mi dobitnie, że zaistniały wtedy zbieg okoliczności poczynił tak totalne spustoszenie w ekosferze, iż dochodziła ona do siebie przez kolejne dziesiątki milionów lat. W permie doszło do olbrzymich erupcji wulkanicznych, w trakcie których uwolnione zostały do atmosfery gigantyczne ilości dwutlenku węgla, dwutlenku siarki i wtórnie innych gazów, w tym mych ulubionych hydratów metanu z podgrzanych złóż oceanicznych (temperatura wód oceanicznych sięgała wtedy nawet 40 stopni). Doprowadziło to do zmian chemicznych w atmosferze i oceanach, do globalnego ocieplenia i wyginięcia ponad 90% gatunków zwierząt. Wedle Bentona nie było tu nawet potrzebne uderzenie meteorytu, takiego jak ten, który przyczynił się do zagłady dinozaurów i 50% innych gatunków 66 milionów lat temu. Możemy wyobrazić sobie w bliskiej nam przyszłości podobną „serię niefortunnych zdarzeń”, na którą mogłyby składać się takie czynniki jak naturalna aktywność wulkaniczna Ziemi, upadek meteorytu i, niestety, życiobójcza aktywność ludzi. To wystarczające warunki do tego by mogło dojść – dzięki wielokrotnym dodatnim sprzężeniom zwrotnym w biosferze – do tak radykalnego zaniku życia na Ziemi, że nie mogło by się ono już odrodzić albo odrodzenie to trwałoby setki milionów lat. Przykre doprawdy, że do tego równania wchodzi aktywność gatunku ludzkiego, znacząco osłabiającego bioróżnorodność i podgrzewającego planetę. Ludzkość, zamiast być rozumnym homeostatem dbającym o równowagę ekologiczną planety, czyni dziś coś wprost przeciwnego. Jej poczynania doprowadzają do postępującego wykładniczo zachwiania równowagi, którą przyroda budowała miliony lat. W tej sytuacji pojawienie się jakiś dodatkowych destabilizujących czynników może doprowadzić do apokalipsy i ostatecznej zagłady życia. Zatem w kwestii tego, czy Ziemia da sobie radę mam teraz zdanie podobne do tego, które wyraził w swym filmie „Nadciąga totalny kataklizm” (cóż za piękny tytuł!) Jaś Fasola: „Not necessary”.

Dodaj komentarz