W latach osiemdziesiątych prawie co tydzień odwiedzałem Kraków. Nie po to, by go zwiedzać, ale by pobuszować po księgarniach i antykwariatach. Pewnego dnia, a był to 18 maja 1988 roku, byłem w Krakowie i odwiedziłem wtedy między innymi księgarnię prowadzaną przez braci zakonnych na ulicy Kopernika. Dzień ten pamiętam dlatego, że na każdej zakupionej książce zapisuję datę jej zakupu. O tym, że był to dzień urodzin papieża niezbyt wtedy pamiętałem. Dziś mi ten dzień kojarzy się raczej z pewną długowłosą brunetką, która tego dnia właśnie się urodziła, a z którą po latach miałem okazję spędzić parę miłych chwil. Wracając jednak do owego 18 maja, wstąpiłem do księgarni zakonnej i przeglądałem książki wyłożone na ladzie. Zauważyłem świeżo wydane dzieło Leszka Kołakowskiego Jeśli Boga nie ma… Przede mną stała jakaś starsza pani, za mną kolejna. Nie wiem dlaczego, ale położyłem przed sobą książkę Kołakowskiego okładką w dół. Czyżbym nie chciał bulwersować maluczkich? To jednak nie pomogło. Pani przede mną, dobrze po sześćdziesiątce, wzięła książkę w swoje ręce, obróciła ją, przeczytała tytuł i wyszeptała, ale na tyle głośno, abym usłyszał: „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła”.
Te słowa to esencja patologicznej umysłowości opartej na religii. Wtrącanie się w nie swoje sprawy i wydawanie ocen jest jedynym sposobem funkcjonowania takiego umysłu. Żadnej refleksji, współczucia, empatii, nic. Kiedyś wystarczyło posądzenie o to, że jesteś czarownicą, dziś – że jesteś odmiennej orientacji seksualnej. Dla ludzi o takiej umysłowości nie jest ważne kim jesteś, tylko to, czy jesteś z nimi. Czy ma to coś wspólnego z religią? Nic. Egoistyczna patologia umysłu może się żywić czymkolwiek – religią, ideologią polityczną, filozofią. Akurat najbardziej popularna jest w Polsce religia, a zaraz potem polityka. Zamknięty w sobie umysł wykorzysta cokolwiek, nawet najbardziej wspaniałe idee wytworzone przez ludzkość, tylko w jednym celu – by zrobić sobie dobrze. By potwierdzić sobie, że owo malutkie, żałosne ego ma jakikolwiek sens, że w ogóle istnieje. To tak, jakby ktoś kartkami Biblii podcierał sobie tyłek.

„Nie wiem dlaczego, ale położyłem przed sobą książkę Kołakowskiego okładką w dół. Czyżbym nie chciał bulwersować maluczkich?”
Widzę tę sytuację „jak żywo”. Podejmowałem tego rodzaju decyzję nie raz. Na temat wspomnianej książki miałem nawet lekką awanturę z ojcem – tytuł go mocno zaburzył. Ale mniejsza o to. Chciałbym wrócić do momentu decyzji. W młodości często podejmowanej odruchowo i bezrefleksyjnie. Ten automatyzm w sumie dalej jest – jeśli o mnie chodzi – ale coraz częściej pojawia się jednak autorefleksja albo chociaż jakaś jej próba. (Zbliżam się w końcu do mitycznej 40tki. )Czy sądzi Pan, że można (i jeśli tak, to czy warto) żyć tak, żeby nigdy nic nie kłaść okładką w dół? Czyli albo nigdy nic potencjalnie „kontrowersyjnego” publicznie nie mieć w ręce, albo – alternatywnie – chcąc móc zawsze omnia mea tytułem do góry mecum porto – nie posiadać nic potencjalnie bulwersującego maluczkich? To są głębokie i delikatne tematy. Wiem, że logika może tu „wysiąść”. Ale poprosiłbym o jakieś wskazówki, porady.
Pozdrawiam!
PolubieniePolubienie
Czasem trzeba coś położyć okładką w dół – ale tylko by nie zranić kochanej osoby. Jak miłość przeważa, to okładki się nie liczą. Poza taką sytuacją warto zawsze stawiać na swoim, bo potem, jeśli spasujemy, zgorzknienie i wstyd zatrują naszą osobowość. Ale wiem, że taka postawa jest trudna. Jednak trzeba próbować, bo po 40-ce też trzeba patrzeć w lustro i umieć spojrzeć sobie w oczy. A jeśli się zawiodło i sprzeniewierzyło sobie, to warto się zwierzyć ukochanej osobie, zrobić spowiedź przed nią, nie przed księdzem. Amor vincit omnia.
PolubieniePolubione przez 1 osoba