New Age ma się dobrze, okrzepł i daje ersatz przeżyć duchowych dla wszystkich spragnionych. Przeglądając internet widzę, że na wakacje oferuje, podobnie jak McDonald, gotowe zestawy konsumpcyjne, obejmujące zwykle kąpiel w dźwięku gongów i mis, szałas potu, ceremonię kakao, coś szamańskiego, jak spotkanie z żywiołami i zwierzętami mocy, a także malarstwo i śpiew intuicyjny, taniec spontaniczny, medytacje, wizualizacje i relaksacje. Czasem dodaje się do tego szczyptę astrologii, chodzenia po ogniu, jogi albo tantry (nagie kobiety to podstawa, nazywa się to dzikością wtedy). Szwedzki stół New Age’u jest praktycznie nieskończony. Ogólnie rzecz biorąc, jak brzmi pewne ogłoszenie, mamy do czynienia z „genialną metodą transformującą ograniczające przekonania podświadomości bez udziału intelektu w poczucie, że wszystko jest możliwe”.
Nic nie mam do tych praktyk, bo zapewniają przyjemne doznania zmysłowe ich uczestnikom, a jak wiadomo zmysłowość smakuje najlepiej w sosie duchowości. Degustujący jest jednak rodzaj umysłowości, który te praktyki kształtują i przyciągają. Efektem dłuższego kontaktu z tymi ofertami jest mentalność, którą określa się kolokwialnie jako „rzyg tęczą”. Innymi słowy – hulaj dusza, zła nie ma. Wchodzimy w Erę Wodnika, wszystko idzie ku dobremu, każda zmiana to rozwój etc. etc. Takie mentalne popłuczyny po św. Augustynie i jego koncepcji privatio boni. Rozmowa z typowym przedstawicielem New Age jest równie interesująca jak rozmowa ze strusiem, który trzyma głowę w piasku – gada się wtedy do jego kupra. Przykre jest tylko obserwowanie jak niektórzy, wydawałoby się rozsądni, ludzie wpadają w ową mentalną pułapkę New Age. Smuteczek.
