Archiwa miesięczne: Sierpień 2020

O transhumanizmie, czyli o niechęci bycia człowiekiem

We wszystkich religiach występuje mit pierwotnego upadku, w którego wyniku istoty predystynowane do lepszego bytu stały się ludźmi. Mit ten wyraża podstawowe rozczarowanie z faktu bycia człowiekiem, z nędzy jego egzystencji. Można powiedzieć, że wraz z uświadomieniem sobie swej kondycji człowiek wyraził swoje głębokie niezadowolenie z niej. W dzisiejszym postmitycznym świecie mity upadku i odkupienia w dalszym ciągu tworzą naszą rzeczywistość psychiczną. Są tylko ubrane w szaty maskujące ich prawdziwy charakter. Takim mitem jest transhumanizm, będący – w tej perspektywie – pierwotną ideą ludzkości. Dzisiaj nie musimy już tak pompatycznie ogłaszać, że niewygoda naszej egzystencji jest wynikiem katastrof na skalę kosmiczną – możemy dziś z niepokojem zgłosić: „Houston, mamy problem”. A Houston nie zamieszkuje już dziś brodaty Jahwe, który tyle samo złego i dobrego uczynił swemu narodowi wybranemu. W Houston grupa ludzi pracuje nad rozwiązaniem problemu, choćby przypominał on kwadraturę koła. Skoro bogowie zawiedli (buddyzm jest tu szlachetnym wyjątkiem, nie angażując bogów w sprawę wyzwolenia) ludzie postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Czy jednak nie porywają się czyn godny barona Munchausena, który wyciągnął się sam z bagna, ciągnąc się za harcap – ba, wyciągnął też tak konia, którego miał pod sobą! Ale z drugiej strony – kto ma się tym zająć? Podobnie jak każdy nowy techniczny gadżet służył „wyjaśnieniu” tego, czym jest pamięć, tak każda ludzka aktywność miała posłużyć wyzwoleniu – religia, sztuka, filozofia, nauka, a nawet, o zgrozo, polityka! Słowem człowiek uświadamiając sobie swoją kondycję odkrył, że ma problem. I z zapałem zabrał się z jego rozwiązywanie.

Jaki jest zatem najnowszy pomysł na człowieka? No, nie taki nowy, ma już swe dzieje, jako pomysł filozoficzny ponad sto lat. Pomysł ten to prosta intuicja – skoro bycie człowiekiem jest problemem, to zostawmy ten problem za sobą. Przejdźmy do poza(trans)człowieka. Może ów transczłowiek nie będzie już wymyślał pseudoproblemów, a zajmie się tym, co najważniejsze – zapewnieniem sobie szczęśliwej egzystencji. Niezależnie jakbyśmy pojmowali szczęście, a każdy przecież pojmuje je inaczej, jest ono uniwersalnym pragnieniem. No, ale przecież mówimy o sprawie poważnej – o porzuceniu tożsamości gatunkowej, o zakończeniu historii człowieka. O wypisaniu się z gatunku ludzkiego, skażonego fundamentalną niedoskonałością zwaną byciem człowiekiem. Wszelako poważne mówienie o transhmanizmie grozi intelektualną patologią. Powaga tu jest niewskazana, bo zwykle prowadzi do bajek o nadczłowieku, nadętych i pustych. Istotną cechą człowieka jest humor. Nie chciałbym bo transczłowiek był pozbawiony poczucia humoru, wprost przeciwnie – chciałbym, aby Monthy Pythoni przy nim wydawali się nudni!

O tym, co najważniejsze w związku II

Dzisiaj tylko swego rodzaju apendyks do wpisu sprzed tygodnia. Skomentowały go w większości kobiety i paru mężczyzn. Panie wyrażały zwykle entuzjazm co do propozycji nieustannego rozmawiania. Panowie natomiast sugerowali, że rozmowa to domena kobiet, a facet to ten, który siedzi i milczy, najlepiej w samotności, a to co napisałem to romantyczne mrzonki. Tytułem komentarza chciałem tylko dopowiedzieć, że nie chodziło o rozmowę pojętą jako klej związku, codzienne dogadywanie się, co być może niektóre Panie miały na myśli. O nie, rozmowa którą mam na myśli to coś poważniejszego, to całkiem innego rodzaju doświadczenie, to ciężka praca zajmująca całe miesiące, prowadząca do powstania związku albo do jego transformacji. Nic dziwnego, że unikają jej Panowie. Trudno mi oddać smak takiego doświadczenia, bo jak opisać smak rzadkiego owocu? Nie domagam się zatem zrozumienia od czytelników. Tym bardziej że moje krótkie wpisy przypominają raczej test Rorschacha niż dydaktyczne objaśnianie albo przestawianie jakieś koncepcji. Każdy widzi w nich to co chce, albo to czego nie chce. Bo czyż życie nie jest też takim testem?

O tym, co najważniejsze w związku

Zawsze gdy byłem pytany o to, co ważne w związku odpowiadałem, że najważniejsza jest rozmowa. Para nigdy nie dojdzie do porozumienia bez długich, trwających godzinami rozmów. Co zatem trzeba robić by związek był dobry? Trzy rzeczy – rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. Tak, to prawda, tyle że rozmowa jest tylko wstępem do prawdziwego bycia ze sobą, do prawdziwego kontaktu, który tworzy się poprzez cichą obecność dwojga. Rozmowa jest bardzo ważna, bo oczyszcza przedpole, niczym saper rozbraja miny, na które kochający się mogliby wdepnąć bezwiednie. Ale gdy już ucichnie rozmowa, gdy wszystko co miało być powiedziane zostało powiedziane, następuje cisza. To pozorny brak komunikacji, ale dopiero teraz, już bez słów, we wzajemnej ciężarnej ciszy, rodzi się związek. Przez patrzenie, dotyk, wspólne spojrzenia, splątane oddechy następuje bezsłowna wymiana, która jest najtwardszym cementem każdego związku. Gdy ten cement się zwiąże rozmowa staje się tylko czystą przyjemnością, wspólnym śmiechem, beztroskim radowaniem się drugą osobą. A jeśli coś w zawiązku zaczyna się zmieniać, gdy pojawią się na nim nieubłagane rysy, trzeba znowuż sięgnąć po spoiwo rozmowy i cykl powtórzyć – rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać, a potem zamilknąć i kochać.

O wakacjach

Ostatnio wróciłem do Zeszytów Ciorana. Idealna wakacyjna lektura, szczególnie na te jakże ostatnio wesołe wakacje. Już od dłuższego czasu mam wrażenie, że podszewka świata coraz bardziej się pruje. Niby piękne boże dzieło, ale jednak spod spodu wychodzi coś nieudanego. Gnostyckie zarzucanie bogu, że jest fuszerem, tak charakterystyczne dla myśli Ciorana, ma tylko jedną wadę – jest klasycznym przykładem myślenia teistycznego. Dlatego czasem, dla ochłody, wolę nieteistyczne projekty mentalne, takie jak buddyzm albo ewolucjonizm, które nie wartościują zjawisk. Cioran może być dobrym antidotum na apotropaiczne myślenie chrześcijańskie, ale na zależnościowe myślenie teistyczne lepszy jest na przykład ewolucjonizm, który nie zostawia już żadnej kryjówki  dla dziecięcych pragnień ludzkości. Nic tak nie oczyszcza umysłu, jak świadomość, że rozwój ludzkiego mózgu to tylko przykład preadaptacji, czyli nie jakiś cel ewolucji, bo takiego nie ma, ale coś pobocznego, odprysk.

Refleksja żony filozofa

Lidia Bierdiajew, żona Nikołaja Bierdiajewa, jest autorką bardzo ciekawego dziennika, zatytułowanego Zawód: żona filozofa. Pisze w nim, cytując po części słowa swej przyjaciółki: „La vie est terrible et sale – życie jest okropne i plugawe”. Z jednej strony to oczywiście reakcja na okropności terroru bolszewickiego, ale z drugiej strony, gdy zwrócimy uwagę na jej status właśnie jako żony filozofa, poczujemy się zobowiązani do szerszego odczytania tych słów – tak pięknych w swej zwięzłości. Bo na tym polega piękno życia, że możemy zobaczyć jak ono jest „terrible et sale”, ale dopiero wtedy, gdy odpadną z nas wszelkie złudzenia. Ja wyzbywam się iluzji, a może raczej to one się ode mnie odrywają, obrażone, że już ich nie hołubię.  Życie to proces wyzwalania od się iluzji i odkrywania tego, co przetrwa moment, gdy uświadomimy sobie, że mamy umrzeć…