Opowiadając komuś o sobie zwykle wkładamy swoją opowieść w ramy czasu, jego trzech modalności: przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Chcemy by opowieść była radosna i przyjemna, ale to najczęściej okłamywanie siebie i innych, bowiem od każdego życia nieodłączne jest cierpienie. Tak przynajmniej twierdzą buddyści. A cierpienie (dukhka) to nic innego jak doświadczanie zmiany, czas natomiast to sposób postrzegania tej zmiany. Z każdą modalnością czasu łączy się więc określone cierpienie, którego doświadcza nasz umysł. Wydarzenia z przeszłości powodują nasz żal i udrękę. Teraźniejszość to obszar chaosu, zamieszania i fundamentalnej dezorientacji. Przyszłość z kolei rodzi w nas wszelkie obawy i strach.
By uniknąć tych negatywnych stanów kreujemy naszą opowieść jako, jak nam się wydaje, spójną narrację. Ma usuwać nasze cierpienie. Wszystko jednak wskazuje na to, że to ona jest jego pierwotnym źródłem. Gdy wszystko idzie po naszej myśli łudzimy się, że świat nam sprzyja i podporządkowuje się naszej opowieści. Gdy jednak coś nie idzie, albo coś bardzo nie idzie, to wtedy rodzi się cierpienie teraźniejszości (dlaczego mnie to spotyka?!). Natychmiastowo pociąga za sobą cierpienie przyszłości (co ze mną będzie?) i przeszłości (gdybym tylko postąpił inaczej…). A to wszystko tylko z powodu załamania się naszej narracji. Okazuje się, że nasze ego nie jest już bohaterem niesamowitej opowieści o człowieku sukcesu, że nasze życie nie przypomina romantycznej komedii z zapewnionym happy endem.
Jedynie teraźniejszość, w której doświadczamy zmiany będącej źródłem cierpienia, daje nam taką możliwość. „Teraz” to ta chwila, gdy jednej zmianie możemy przeciwstawić inną – zmianę samych siebie. Nawet jeśli nie wyzwolimy się od wszelkich opowieści, co jest celem buddystów i nie tylko ich, to możemy sprawić, że nasza opowieść nie będzie już filmem klasy B. Możemy napisać lepszy scenariusz, przestać już tak bardzo ranić siebie i innych ludzi. To cel skromny, acz osiągalny po intensywnym wysiłku.
