Elias Canetti pisze:„Może w samotności wszystko dałoby się znieść. Ale człowiek przemawia z niej, a wszyscy go słuchają. Jeśli go nie słyszą, mówi głośniej. Jeśli wciąż go nie słyszą, zaczyna krzyczeć. Wówczas jest to raczej rozszalałe istnienie dla samego siebie niż samotność”. Jakże różnie można rozumieć samotność! Ale jedno jest wspólne – samotni jesteśmy wobec innych. Nawet anachoreta jest tym, kim jest, tylko dzięki temu, że istnieją ludzie, od których odszedł – i do których krzyczy. To nieubłagana dialektyka, której jakże gorąco zaprzeczają ci, którzy chcą być „naprawdę” samotni. Niestety, naszemu gatunkowi nie jest to dane. Nawet na najbardziej odległej wyspie na oceanie rozbitek jest tylko człowiekiem, czyli częścią ludzkości.
Jednak samotność ma bardzo dobry aspekt, o którym pisze Anthony Storr: „Sądzę, że zdolność do tworzenia to doskonała okazja do rozwoju osobistego w samotności. Większość z nas rozwija się i dojrzewa przede wszystkim w toku relacji z innymi. Naszą drogę przez życie określają wówczas przede wszystkim role, jakie przyjmujemy względem innych, gdy jesteśmy dzieckiem, nastolatkiem, małżonkiem, rodzicem czy dziadkiem. Artysta czy filozof zasadniczo dojrzewa w samotności. Jego drogę życiową charakteryzuje raczej dojrzałość dzieł, a nie relacje z innymi ludźmi”. Tak, bez wątpienia samotność to konieczny warunek wszelkiego tworzenia. Choć spotkałem się ze zdaniem, że także nad związkiem można pracować w samotności, to jednak jej właściwym owocem jest przede wszystkim „dojrzałość dzieł”, a w tym przypadku dojrzałość siebie, którą dopiero wtórnie możemy wnieść do związku. Wchodzimy w głąb siebie po to, by wydobyć ze sztolni naszej jaźni to, co nada sens naszemu życiu – albo chociaż to, co uchroni naszą integralność, jak twierdzi Storr – a co zarazem będzie czymś wartościowym dla innych, jak ocalone od spalenia dzieła Kafki. I dopiero te dzieła samotności są czymś co nas tworzy, czym możemy obdarzać. Kto nie umie być sam, nie umie też być z kimś innym.
