Archiwa miesięczne: Czerwiec 2022

O prorokowaniu

Żyjemy w takich czasach, że aż nadto łatwo zostać prorokiem. Rok 2018 zakończyłem wpisem zatytułowanym O planetarnym paragrafie 22, pod koniec którego zabawiłem się w małe proroctwo. Napisałem tam: „Ani dwa najbliższe lata, ani tym bardziej dwie najbliższe dekady nie przyniosą nic dobrego. W prawdopodobnej kolejności czekają nas dosyć niewesołe rzeczy: krach ekonomiczny, wynikły z immanentnych ograniczeń i dysfunkcji systemu kapitalistycznego; krach militarny, wzniecany brakami zasobów surowcowych i nadmiarem uchodźców; i w końcu pieczętujący wszystko krach klimatyczny. Najweselej będzie, gdy się owe krachy zbiegną się w czasie”. Minęło 3,5 roku et voilà!Pomyliłem się jedynie co do kolejności. Co do reszty – bez zmian.

Dlatego już nie piszę na tematy związane z ekologią, antropocenem, kryzysem klimatycznym itp. Od dekad ludzkość nic nie robi, by uchronić się przez kryzysem klimatycznym, a wprost odwrotnie, czyni wszystko by przyśpieszyć swoje samobójstwo.Stężenie dwutlenku węgla osiągnęło w tym roku niespotykany od czterech milionów lat poziom 420 ppm. I co? Radośnie rośnie dalej. To przypomina bieg na oślep, bez orientacji, tylko na podstawie jednej prymitywnej zasady: Dotąd było dobrze, więc róbmy tak dalej, tylko jeszcze więcej. Całej ludzkości byłby potrzebny jakiś wstrząs, by obudzić się z koszmaru współczesnej cywilizacji. Nie zapewni go pisanie i mówienie, najbardziej dramatyczne głosy naukowców wołają na puszczy, a ekolodzy gadają, manifestują albo też – znam takiego jednego – planują jakby tu zamknąć się w małej, sekciarskiej hordzie na odludziu. Czy może wydarzyć się coś, co zmieniłoby naszą sytuację? Nie wiem, tym razem nie chcę prorokować. Poczekajmy kolejne trzy lata.

I jeszcze jedno rozróżnienie terminologiczne na koniec. Zarzucano mi czasem defetyzm. Dla mnie różnica między defetyzmem a pesymizmem jest wszelako ogromna. Defetyzm to niewiara w sprawę, która może mieć pozytywne zakończenie, połączona z przekonywaniem o nieuchronności porażki, natomiast pesymizm to po prostu stwierdzenie faktu, że ta sprawa zakończyła się fiaskiem.

O powadze

Jestem bardzo nieufny wobec ludzi poważnych, rozprawiających o ważnych sprawach tonem pełnym pewności. Mam bowiem w pamięci słowa Marka Aureliusza: „Strasznym bowiem oszustem jest zaślepienie, a wtedy właśnie najbardziej omamia, gdy ci się zdaje, że się zajmujesz sprawami niesłychanie ważnymi”. Każdy taki osobnik jest tak przejęty tym co mówi, że przypomina mi kogoś, kto zapamiętale onanizuje się swoimi słowami. I podobnie jak onanizm nie ma nic wspólnego z miłosnym kontaktem z drugą osobą, tak zaślepiony powagą nie ma żadnego kontaktu z rzeczywistością. Jego umysł jest zajęty sam sobą, pogrąża się w autoerotycznym potwierdzaniu swoich tez. Umysł poważny jest zamknięty, dogmatyczny, martwy.

Nic dziwnego, że unikam poważnych jak ognia. Nic ciekawego nie mają do powiedzenia, nie nawiązują kontaktu z rozmówcą, no i zapomnijmy o poczuciu humoru. By posiadać poczucie humoru konieczny jest pewien minimalny kontakt z rzeczywistością polegający na zdolności do przyjęcia równocześnie dwóch punktów widzenia, a w sprawach ważnych jest przecież tylko jeden punkt widzenia, nieprawdaż? A co najważniejsze – człowiek poważny nie umie śmiać się sam z siebie. Umie się śmiać z kogoś, ale to dla niego jedynie sposób podbudowywania pewności siebie. Szukam zawsze umysłów radosnych, otwartych, tolerancyjnych, cieszących się życiem.

No i nie zapominajmy o najważniejszej rzeczy – umysł poważny nie jest twórczy. Powaga umie jedynie wygłaszać już istniejące, z góry przyjęte tezy. Nie ma nic wspólnego z umysłem twórczym, podważającym to, co ustalone, igrającym z myślami i obrazami, bawiącym się w przestrzeni, która jest wolna od smutku konstatacji. Tworzenie jest radością i daje radość. Cieszę się, że przez całe życie udawało mi się nie być poważnym. Nie zawsze mi to dobrze wychodziło, ale to przecież trudna sztuka.

O samsarze i nirwanie

Samsara i nirwana. Słowa, które sugerują nieusuwalny dualizm. Samsara to świat, w którym żyjemy, utkany z naszych pragnień i lęków, a jego budulcem jest niewiedza. Nirwana jawi się, szczególnie pobożnym i naiwnym fanom buddyzmu, jako przeciwieństwo samsary, jak świat bez pragnień, lęków i niewiedzy. Czyż nie jest jednak tak, że jeśli ktoś nieustanie dostrzega różnicę między samsarą a nirwaną to jest dalej pogrążony w samsarze? A jeśli jej nie postrzega to jest już w nirwanie? Samsara jest nirwaną, nirwana jest samsarą – bez dwóch, jak głosi nauka niedualności. Dobrze ujmuje to Allan Watts: „Jeśli nie ma nirwany, którą można by osiągnąć, i w rzeczywistości nie ma żadnych odrębnych bytów, wtedy nasze uwiązanie w kole samsary jest jedynie iluzją i faktycznie trwamy już w nirwanie, wobec czego dążenie do niej jest równie bezsensowne jak szukanie rzeczy, której się nigdy nie zgubiło”.

Co to jednak znaczy praktycznie? Jeden z największych fizyków XX wieku, Richard Feynman, mawiał, że jeśli nie potrafisz podać przykładu to nie rozumiesz teorii fizycznej. Kiedy zatem pogrążeni w samsarze spoczywamy zarazem w nirwanie? Czy jest to możliwe bez dwudziestu lat intensywnej praktyki medytacyjnej? Bo gdyby tylko praktyka przybliżała do nirwany, to znaczyłoby, że jest ona różna od samsary. A tak przecież nie jest. Podam dwa przykłady. Czy nie jest tak, że samsara i nirwana spotykają się w tym momencie, gdy zatopieni w wodach emocji czujemy nagle, że rodzi się z nich wolność? Albo gdy pochłonięci przez neurotyczne myśli, zachęcające do niekończącej się ruminacji, odkrywamy, że są one tylko myślami i akceptujemy je jako takie? Emocje i myśli dalej wtedy istnieją, bo to jest samsara, ale jednocześnie odkrywamy, że nie jesteśmy nimi – i to jest nirwana.

O niemożności opisu

Zauważyłem, że ilekroć ktoś mi opisuje jakąś osobę, którą dobrze znał nawet przez lata, to z jego słów wyłania się obraz tej osoby nader nieadekwatny. A jest on takim dlatego, że gdy uda mi się kiedyś poznać ową osobę, to nie rozpoznaję w niej opisywanego mi osobnika. Zawsze, absolutnie zawsze, filtrujemy każdą znaną nam osobowość, przez filtr własnej osobowości. Wycinamy, przykrawamy, modyfikujemy, zmieniamy – i obraz jaki opisujemy bardziej oddaje nasze reakcje, marzenia, idiosynkrazje, urazy itd. niż to, kim ta osoba była. W złudnym pragnieniu adekwatności opisu dopytuję nieraz dalej, wiem jednak, że to czcze pragnienie. Że zawsze będę obcował tylko z wykreowanym obrazem, wytworzonym przez słowa.

Czy jednak należy się temu dziwić? Nie. Nawet przecież będąc z kimś blisko obcujemy tylko z obrazem, być może tylko trochę bardziej adekwatnym, bo wzbogaconym o wspólne przeżycia; z obrazem wyposażonym w niejaką głębię, którą dają emocje. Zawszeć to jednak obraz. I widać to najdoskonalej wtedy, gdy się rozstajemy. Nagle złudzenie obcowania pryska. Sami wtedy nie możemy opisać, z kim byliśmy. Nie poznajemy też siebie, tamtych. Coś się wytworzyło i coś zniknęło. Nie byłem to ja, nie była to ona. Reakcja chemiczna się skończyła, nie powstała żadna nowa substancja. I to też jest nieopisywalne.