Ludzie budują wspólnoty na dwóch podstawowych zasadach. Jedna to przynależność oparta na zasadzie robienia czegoś wspólnie. Druga to przynależność do wspólnoty oparta na zasadzie nie robienia czegoś, co robią inni. Na przykład nie jem mięsa i w każdej sytuacji, otoczony przez mięsożerców, gdy odkrywam w pobliżu wegetarianina, czuję instynktowną wspólnotę z nim.
Nie robienie czegoś wypływa z zakazu, a posłuszeństwo temu zakazowi to prosty i szybki sposób na samookreślenie się i przyłączenie do grupy. Dlatego tak wiele religii narzuca zakazy żywieniowe, gdyż to, czego nie jem definiuje mnie w praktycznie każdej sytuacji społecznej. Albo czego nie piję. To zakaz jest esencją ekskluzywizmu. Nie robię tego, co robią inni, a zatem przynależę do pewnej elity, do grupy wybranych. Jestem czymś lepszym, ponad tymi, którzy nie mają żadnych zakazów i folgują sobie.
Paradoksalnie zatem, bo ego nie lubi zakazów, są one czymś co jest dla ego bardzo ważne. Może ono podnieść swoją wartość, krytykując to, co robią inni i czerpać samozadowolenie z tego, że od czegoś się powstrzymuje. Zakaz jest przy tym czymś, co absolutnie odcina mnie od innej wspólnoty niż moja. Jest źródłem wszelkich podziałów.
Zbyt często słyszałem i czytałem opinie osób, które dobrowolnie poddały się jakiemuś zakazowi, by nie patrzeć krytycznie na taki sposób organizowania się ludzi w grupy. Bijące z ich słów poczucie wyższości jest zaprzeczeniem człowieczeństwa, które opiera się na inkluzywności. Swoją osobistą niechęć do robienia czegoś poszerzają i robią z niej dogmat ideologiczny. Zakładają swój klub wzajemnej adoracji i czerpią stąd siłę do podporządkowania się zakazom.
