Archiwa miesięczne: Lipiec 2024

O metaforach świadomości

Zbyt przeceniamy naszą świadomość. Większość ludzi uważa, że są tylko tym, czego są świadomi i że poza świadomością nie ma nic w ich umyśle. Wizja świadomość jako przeźroczystego dla siebie medium jest nader kusząca. Cogito ergo sum i sprawa załatwiona. Jednak wygłaszając swoje twierdzenie Kartezjusz bardzo się pomylił. Tuż po nim, w filozofii Leibniza, pojawiła się idea podprogowych percepcji. Dała ona asumpt do powstania koncepcji nieświadomości, która rozwijała się przez kolejne wieki, aż do Freuda, który dzięki opakowaniu jej w konteksty seksualne, znacząco ją rozreklamował. Freud powiedział również, że nie jesteśmy panem we własnym domu, nie jesteśmy przejrzyści dla samych siebie. Jego rewolucyjne podejście jest dobrze znane, a Jung poszedł nawet dalej ze swoją koncepcją nieświadomości zbiorowej. Tu jednak nie będę szedł w tak odległe rejony myśli. Postawię sobie tylko jedno pytanie: jaki jest ilościowy stosunek informacji przetwarzanych świadomie do tych przetwarzanych nieświadomie. I mam zawsze na myśli świadomość przeciętnego człowieka, będącego przedmiotem badań psychologii akademickiej.

Niektórzy proponują metaforę, wedle której dziewięć dziesiątych naszego umysłu jest pogrążone w nieświadomości, a tylko jedna dziesiąta to właśnie świadomość. Takie są proporcje zanurzenia góry lodowej, pływającej po oceanie. To niesłychanie optymistyczne założenie. Moim zdaniem, które potwierdzają także współczesne badania nad mózgiem, nasza świadomość to zaledwie mała śnieżynka, która leży sobie na szczycie tej góry lodowej. Taką metaforę znajdujemy na przykład w książce Timothy Wilsona Strangers to Ourselvs, w której podaje on, że do naszego mózgu dociera na sekundę 11 milionów bitów informacji, z czego świadomość przetwarza tylko 40. To około 0.0004%. Takie maleństwo, nic więcej. Ale maleństwo, które jest przekonane, że jest całym światem.

Możemy też spotkać inną obrazową metaforę, która przyrównuje świadomość do szympansa posadzonego za sterami Jumbo Jeta lecącego na autopilocie. Dopóki lot przebiega gładko, szympans jest zadowolony, gdyż życie biegnie mu łatwo i po jego myśli. Naciska sobie guziki, lampki się palą, a szympans myśli, że w pełni panuje nad sterami. Gdy jednak tylko samolot napotka jakieś problemy, gdy trzeba wyłączyć autopilota i podjąć decyzję co do dalszego lotu, zaczyna się robić nieciekawie. Wszyscy znamy takie sytuacje ze swojego życia. Doprawdy, obserwując czasem co niektórzy ludzie wyrabiają ze swoim życiem, myślę, że lepiej by na ich miejscu sprawił się ów metaforyczny szympans. Świadomość bowiem zwykłego człowieka bardziej przypomina sen na jawie, w którym jesteśmy przekonani, że żyjemy i sprawujemy kontrolę nad swoim życiem.

Pozostaje pytanie dlaczego tak wielu ludzi przecenia rolę świadomości w swoim życiu, dlaczego są tak pewni tego, że ich świadomy umysł jest wszystkim. Moim zdaniem to nic innego, jak ekstremalny przypadek efektu Dunninga-Krugera, który da się opisać najkrócej w sposób następujący: ludzie nie posiadający praktycznie żądnej wiedzy na jakiś temat wykazują największą pewność siebie, wypowiadając się właśnie na ten temat. Albo, jak to zgrabniej ujął już dawno temu Charles Darwin:„Niewiedza znacznie częściej wywołuje poczucie pewności siebie niż posiadanie wiedzy”. A my wszyscy praktycznie nic nie wiemy o swoim umyśle, o jego funkcjonowaniu, nieświadomych treściach i ich wpływie na świadomość. Nic. I z tej nicości rodzi się owo najdziwniejsze pod Słońcem przekonanie, że świadomość jest wszystkim.

Bogdan Kurpas

Niecały miesiąc temu zmarł mój wieloletni przyjaciel, Bogdan Kurpas. Trochę czasu mi zajęło, by zabrać się do napisania tych paru słów. Bogdan prowadził malutką księgarenkę w Katowicach, w domu handlowym „Skarbek”. Poznałem go w połowie lat dziewięćdziesiątych, w miarę rozwoju znajomości zaczęliśmy za sobą coraz dłużej rozmawiać – a bywałem u niego w księgarni co parę dni – a potem też spotykać się z innymi znajomymi na kolacjach. Bogdan miał obszerne znajomości w kręgach psychologicznych, znał blisko Wojciecha Eichelbergera, Jacka Santorskiego, Zenona Mazurczaka, Annę Winnicką. Jego zainteresowanie psychoterapią nie było tylko teoretyczne, bywał na warsztatach w Laboratorium Psychoedukacji (jeszcze w latach osiemdziesiątych), miał też własną terapię indywidualną i ustawienia systemowe. W latach dwutysięcznych przy jego współpracy w Katowicach pojawiły się takie postacie jak Bert Hellinger, Willigis Jaeger, Aleksander Poraj-Żakiej. Słowem był człowiekiem, który znał tych, których trzeba znać, by się orientować w psychologii. W jego księgarni mogłem nabyć wszystkie najnowsze pozycje psychologiczne. A ostatnimi laty, w tych ciemnych czasach, gdy w Katowicach ostały się tylko dwie porządne księgarnie, informował mnie zawsze telefonicznie o nowościach wydawniczych.

Te jego zainteresowania i znajomości, poparte także uczestniczeniem przez dekady w wielu warsztatach i terapiach psychologicznych, wynikały, jak to zawsze jest z nami, z jego osobistych problemów. Gdy parę lat temu zamknął swoją księgarnię, nasze kontakty ograniczyły się już tylko do rozmów telefonicznych. Miał problem, o którym tu nie chcę mówić, a także po prostu nie miał zbyt dużo pieniędzy. Rozmawialiśmy głównie o tym, co było jego głównym punktem zainteresowania od lat – o traumie. Dyskutowaliśmy bez końca o książkach Gabora Mate czy Levina i innych. Niestety, aż do końca swoich dni Bogdan nie uporał się ze swoją traumą, chociaż z jego słów i snów, które pomagałem mu interpretować, wynikało, że było blisko. Jeden z ostatnich snów na to wskazywał.

Parę miesięcy przed śmiercią skarżył się na kłopoty z sercem, miał arytmię. Być może miał też inne kłopoty zdrowotne, o których nie chciał wspominać. Mówił, że 69 lat to trochę za wcześnie by umierać. Niestety tak się stało. Ale najbardziej w pamięć mi zapadły jego słowa, które powiedział mi już dobrych parę lat temu, jeszcze wtedy, gdy prowadził swoją księgarnię. Przytoczył pewnego dnia stare śląskie powiedzenie: „Panu Bogu starość się nie udała”. Trudno się z tymi słowami nie zgodzić, bo wyrażają one krótko i zwięźle mądrość, która jest dostępna zwykłym ludziom, a często jest tak obca wyrafinowanym umysłom teologów, filozofów czy psychologów, pocieszających nas w ten czy inny sposób. Ale snują oni tylko swoje iluzje. Tak, starość nas zaskakuje, nie jest bowiem tym, co nam obiecywało życie. Każdy z nas kiedyś doświadczy starości, i będzie mógł osobiście skonfrontować się z treścią tego powiedzenia.

To tyle krótkiego wspomnienia o Bogdanie. Jak zawsze, więcej pozostanie niewypowiedziane, bo albo on by tego nie chciał, albo ja też o wielu rzeczach nie wiedziałem. Każdy człowiek jest tajemnicą, niepowtarzalnym zaistnieniem, którego nikt nigdy do końca nie pozna. W swoim czasie każdy z nas weźmie ze sobą do grobu całą swoją niepowtarzalność i wyjątkowość, całą pamięć, która żyła tylko w nim, pamięć tych wszystkich chwil, niegdyś pierworaźnych, a potem spłowiałych przez zapominanie w ciągu przybywających lat. Tak działa przemijanie, nietrwałość tego świata. Księgarze mawiają, że książki mają swoje losy. Tym bardziej sami księgarze. I podobnie my wszyscy.

O animizmie

Niedawno spędziłem parę dni na „Festiwalu szamanizmu” w Nowym Kawkowie. Moc warsztatów i innych zajęć. Oprócz doświadczeń i niezwykłych przeżyć – o których teraz nie chcę tu pisać – nie byłbym sobą, gdybym nie wyniósł ze spędzonych tam dni także pewnej inspiracji intelektualnej. W czasie jednego ze spotkań usłyszałem bardzo ciekawą interpretację tego, czym jest animizm, uznawany za pierwotny światopogląd ludzkości i mocno związany z szamanizmem, który, jak dobrze wiadomo, opiera się w całości na kontakcie ze światem duchów i na pracy z duszami.

Termin animizm (łac. anima) pojawił się w XIX wieku jako nazwa sposobu postrzegania rzeczywistości charakterystycznego dla społeczeństw pierwotnych. W tej wizji świata wszystko posiada duszę, a więc jest ożywione: nie tylko ludzie, ale i oczywiście zwierzęta, rośliny, kamienie, góry, rzeki, piorun, wiatr czy cień. Wszystko. Całość rzeczywistości jest w tej perspektywie żywa. Ale co to znaczy żywa, co znaczy posiadająca duszę (która od zawsze była we wszystkich kulturach uznawana za zasadę życia)? Dlaczego możemy o czymś powiedzieć, że posiada duszę?

Odpowiedź animizmu jest bardzo prosta, chociaż niesamowicie trudna do zrozumienia przez współczesnego człowieka. Być żywym, a więc posiadać duszę, to znaczy być połączonym z całością rzeczywistości. Jeśli mam duszę to mam możliwość czucia w sobie wszystkich innych istot, czy to będą zwierzęta, czy rośliny, kamienie, wiatr itd. Mieć duszę to być połączonym z wszystkimi bytami. One również mają duszę, co znaczy, że są połączone ze mną. Mogę podejść do kwiatka i zapytać go o sprawę, która mnie dręczy, bo on ma duszę i w mojej głowie mogę usłyszeć jego odpowiedź ( zrobiłem takie ćwiczenie i wiem, że to działa). To nie tylko pogląd, to praktyka życiowa ludów szamańskich sięgająca czasów paleolitu, a według niektórych jeszcze wcześniej. Ludy te doświadczały świata jako jednej wielkiej, żywej całości. Widoczne to było na przykład w ich stosunku do zwierząt łownych, których dusze zawsze po zabiciu były przebłagiwane.

Jednym słowem – bycie żywym oznacza bycie połączonym z całością wszechświata. Kojarzy mi się to z buddyjską koncepcją pustki (śunjata). W tym koncepcie, nieco zbyt suchym (no ale cóż, Budda był facetem i jego następcy też), także ujęte jest to, że wszystko jest ze sobą połączone i żaden byt nie ma niezależnego od innych osobnego istnienia, ani żadnej własnej istoty. W ujęciu buddyjskim istnieć to współistnieć. Buddyjską pustkę można też rozumieć jako pełnię, w której wszystko jest ze sobą połączone. Takie ujęcie pustki/pełni bardziej współgra z pierwotnym rozumieniem natury rzeczywistości w animizmie.

Dla mnie jednak najważniejsze jest rozumienie bycia żywym jako połączenia ze wszystkim. Jestem martwy, gdy otaczają mnie odrębne ode mnie byty, które wypełniają na przykład współczesne miasta. Płyty chodnikowe, tory tramwajowe, moje buty, samochody, budynki, nawet drzewa w ogromnych donicach zamiast zasadzone w ziemi – wszystkie są w tym sensie martwe. Nie ma środowiska mniej przyjaznego życiu, czyli wzajemnemu połączeniu, niż miasto. Cała nasza cywilizacja, od co najmniej kilkuset lat, od czasu Kartezjusza i powstania nauki, tworzy świat odłączenia i rozszczepienia, dążąc tym samym do śmierci, a nie do życia.

To chyba najważniejszy przekaz dla człowieka współczesnego – możesz być żywy, możesz odczuwać w trzewiach sens swojego życia, tylko wtedy, gdy jesteś połączony z całością, ze wszystkim co cię otacza, a czego jesteś witalną częścią. Nie ma życia poza tym połączeniem, nie ma żadnego sensu poza tą całością. A najważniejsza część tego przekazu brzmi – jest to możliwe do osiągnięcia, nawet dla nas, zagubionych dzieci współczesności.

O porażce

George Orwell napisał kiedyś:„Każde życie widziane od wewnątrz składa się z serii porażek, zbyt upokarzających i zbyt zawstydzających, ażeby inni mogli się im przyglądać”. Nie każdy zdobywa się na tyle szczerości wobec siebie i innych. Większość ludzi oszukuje siebie, udaje, wypiera, mami innych pozorami sukcesu. A tymczasem to, co z zewnątrz może być uznane za sukces, radość i szczęście, widziane od wewnątrz wcale takie być nie musi. Nie chcemy pokazywać innym prawdziwego charakteru naszego wnętrza, do którego nie dociera blask płynący od zewnętrznych osiągnięć.

Człowiek przypomina bowiem bardziej Księżyc niż Słońce. Błyszczy tym co zewnętrzne, jego blask jest blaskiem odbitym. Gdyby był jak Słońce, dawałby jasność innym, oświetlał ich życie. Ale taki ktoś to rzadkie zjawisko. Zwykle odbijamy się w oczach innych, czerpiąc z tego sens swojego życia, a niektórzy, ci o narcystycznej strukturze osobowości, nie istnieją nawet poza spojrzeniem innych. Relacyjny charakter postrzegania siebie jest czymś naturalnym w ludzkich społeczeństwach. Ale Orwell pisze o czymś innym.

Popatrzeć na siebie od wewnątrz. Z wnętrza swojej samotności, bo przecież jesteśmy jedynym człowiekiem, który obcuje z nami dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przez kilkadziesiąt lat naszego życia jesteśmy tylko z sobą, z pewnymi przerwami na interakcje rodzinne, społeczne, czy romantyczne. To nie jest łatwe współżycie, z naszym współlokatorem zwanym ja często mamy na pieńku. Nieco to wydaje się paradoksalne, ale jakże często ów współlokator przeszkadza nam w byciu blisko z innymi. Jedynie ci szczęśliwcy, którym udaje się być w zgodzie z samym sobą, mogą mówić o tym, że samotność im nie doskwiera.

Ale nawet ten, kogo uważamy za takiego szczęśliwca nie zawsze musi nim być. Znowu napotykamy to rozróżnienie – wnętrze i zewnętrze. Depresja ma uśmiechniętą twarz. Staramy się robić dobrą minę do złej gry, zwłaszcza wtedy, gdy czujemy, że w tej grze, zwanej życiem, przegrywamy. A przegrywamy zawsze, bo życie nas przerasta, jest potężniejsze od nas. I jedyne, co nam pozostaje, to zaakceptowanie tego ciągu porażek. Możemy jedynie, jak Hiob przed Bogiem, powiedzieć do życia:„Raz przemówiłem, nie więcej, drugi raz niczego nie dodam”. Im wcześniej to zrobimy, tym krócej będziemy cierpieć.