Archiwa miesięczne: Grudzień 2024

O przemijaniu

Już za dwa dni ludzie będą się cieszyć tym, że minął stary rok, a nastaje nowy. Że są o rok starsi i o rok bliżsi śmierci. Że przemijają coraz szybciej. Jest taki fragment ze Staffa, traktujący o przemijaniu i życiu. Zawsze wart jest przypominania, bo sam nie przemija i nie pierzcha w zapomnienie:

„Już? Tak prędko? Co to było?

Coś strwonione? Pierzchło skrycie?

Czy się młodość swą przeżyło?

Ach, więc to już było…życie?”

Koniec roku wymyślony został chyba po to, by przypominać o przemijaniu. Zegar, kalendarz…wszystko to przypomina o czasie i nie pozwala żyć w jedynej wieczności jaką mamy – w teraźniejszości. Nie mamy nad nią kontroli, możemy tylko jak Goethe zakrzyknąć: „Chwilo, trwaj!”. Także pamięć jest naszym wrogiem. Uzmysławiamy sobie, że coś zdarzyło się w naszym życiu już tak dawno temu. Albo – co gorsza – że się nie przydarzyło, i pamięć o tym nieprzydarzeniu się boleśnie odzywa się w nas.

Tak czy inaczej, żyjemy i w czasie i w wieczności. Wieczność, czyli teraźniejszość, jest jedyną dostępną nam realnością. Czas jest sposobem na uświadamianie sobie przemijania. Jednak czas i wieczność to dwa aspekty tej samej rzeczywistości, zwanej życiem. Słowa Staffa są pisane z perspektywy pamięci, ale przecież dobrze wiemy, że na przykład w młodości – albo też w późniejszych latach – przydarzały się nam takie bardziej absolutne chwile teraźniejszości.

Mam za sobą sześćdziesiąt lat ulotnych chwil absolutnej teraźniejszości, czasem pięknej, czasem strasznej. Był to istny rollercoaster życia, którego pęd udało mi się jakoś, jak dotąd, przetrwać. Co będzie za rok? Zobaczymy, jazda trwa, światełka migają, wagoniki czasu toczą coraz szybciej i szybciej, orkiestra na „Titanicu” gra coraz głośniej, ludzie coraz bardziej rozczarowują i wkurzają. Jedyne co pozostaje to ciekawe książki do przeczytania.

O budowaniu związku

Niedawno pisałem o sztuce bycia w związku. Dziś chcę opowiedzieć jak związek tworzyć, jak go budować. Po okresie zakochania zwykle mamy do czynienia z fazą, którą można nazwać budowaniem związku. Opiera się ona na tym co wspólne, ale zarazem na rozpoznaniu różnic. Gdy już poznaliśmy wszystkie wady naszego partnera/partnerki – i mamy ich już dosyć – wtedy dopiero zaczynamy budować. Patrzymy wówczas na to, co mamy wspólnego: wartości, marzenia, cele. Rozmawiamy o tym, bo rozmowy budują związek, ale tylko te głębokie i szczere, często szczere aż do bólu. Tak więc na początek jedna prosta rada, odnośnie tego, co pomaga budować związek – trzeba rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. Bez rozmowy nie ma nadziei na cokolwiek. Nie gwarantuje ona, że wszystko będzie dobrze, ale jest jednym z ważniejszych fundamentów związku. Wiem, są emocje, jest chemia, ale na dłuższą metę to rozmowa daje podstawę porozumienia.

Tym, co niszczy związek są natomiast nasze oczekiwania, pragnienie tego, by partnerka/partner spełnili to, czego od nich wymagamy. Nasze oczekiwania są bowiem niczym innym jak ekspresją naszego egoizmu. Chcę tego od ciebie, albo czegoś innego, a potem jeszcze czegoś kolejnego. Zmień to w sobie, a potem jeszcze to. Postaraj się. Zaspokój moje potrzeby, siądę ci na kolanach i będziesz mnie tulić. Chcę od ciebie tego wszystkiego, czego wcześniej nie otrzymałem w życiu. Zbaw mnie od cierpienia, bądź tym człowiekiem, który wyprowadzi mnie z ciemnej jaskini tego świata. W każdym związku mamy do czynienia z nieskończoną ilością takich egoistycznych pragnień. I to one zabijają, niszczą każdy związek. Każde pragnienie jest egoistyczne, żadne nie bierze pod uwagę drugiej osoby. A wszystkie zamykają nas w sobie.

Kiedyś przeczytałem pewną przypowieść. Nie wiem już gdzie ją przeczytałem i kto jest jej autorem. Jak ktoś z czytelników wie, niech napisze. Przypowieść ta brzmi następująco. Otóż pewna żona cezara dowiedziała się o dziwnej religii, zwanej judaizmem. Zaintrygowało ją, co wedle tej religii Bóg robił ósmego dnia, gdy odpoczął po stworzeniu świata. Wezwany przez nią rabin odrzekł: Bóg od dnia ósmego podjął się kolejnego najtrudniejszego zadania, a mianowicie kojarzenia małżeństw. Żona cezara obruszyła się, rzekła rabinowi, że to nie jest tak trudne zadanie i by mu to udowodnić, skojarzyła ze sobą dziesięć par swoich niewolnic i niewolników, wcześniej ich oczywiście wyzwalając i dając miejsce do życia. Wszystkie pary się rozpadły. Widocznie poza możliwością bycia ze sobą i posiadania zasobów do prowadzenia domu czegoś jeszcze te pary potrzebowały. Jakiegoś boskiego pierwiastka, dzięki któremu by mogły wykroczyć poza granice zwykłego życia.

Co zatem jest najważniejsze w związku? Moim zdaniem nie ma nic ważniejszego jak inspirowanie partnera/partnerki do bycia sobą. To brzmi dosyć enigmatycznie, ale przekłada się na konkretne działania. Ja na przykład wspieram swoją partnerkę we wszelkich jej działaniach. Wspieram i inspiruję w tym, co ona robi, uczestniczę aktywnie w jej działalnościach, rozmawiamy o tym, co jest dla niej ważne. Wspólne tworzenie czegoś – nic bardziej nie spaja związku. Jak pisałem powyżej, najpierw jest rozmowa, a potem jest inspiracja. Rozmowa daje zrozumienie, inspiracja wspiera wzrost i samorealizację. Bycie razem nie jest po to, by każdemu w parze było dobrze, bycie razem jest po to, by razem stworzyć coś nowego, by dać światu coś wartościowego.

O archetypowych podstawach materializmu

Jednym z najciekawszych fenomenów zachodniej kultury jest rozwijająca się od XVII wieku nauka. Można szukać rozmaitych powodów tego, że tak wiele umysłów zwróciło się ku czysto materialnej rzeczywistości, by ją badać metodami naukowymi. Mnie podoba się hipoteza oparta na myśli Junga. Zwraca ona uwagę na czasy, jakie poprzedziły powstanie nauki w Europie. Były to długie stulecia, w trakcie których dominowała jednostronnie przeduchowiona postawa chrześcijańska, deprecjonująca świat materialny jako tylko doczesny i nieistotny wobec rzeczywistości duchowej, uosobionej w męskim do szpiku kości Bogu. Materialistyczna nauka byłaby w tej perspektywie niczym innym jak kompensacją owej jednostronności. Naukowcy byliby zatem niczym innym jak współczesnymi czcicielami Magna Mater, zaniedbanej przez chrześcijaństwo Bogini Matki, tyle że pojętej nie jako osobowe bóstwo, ale jako absolutna, materialna podstawa rzeczywistości.

Jeśli ktoś żywi jakieś głębokie przekonanie metafizyczne, uważa je za oczywiste. A tak czynią naukowcy. Ich wyznanie wiary brzmi: nie ma niczego poza materią, a nauka jest jej prorokiem. Niczym dzieci w pełni ufające swojej matce, uważają, że jest ona ostateczną rzeczywistością, którą mogą poznać. Marzą, że w ten sposób osiągną zjednoczenie z nią, bo jak dobrze wiemy jest to największe marzenie dziecka. Ale dla nich poznać to znaczy – opanować. Jest to bardzo ciekawe, szczególnie gdy zwrócimy uwagę na to, że nauką zajmują się głównie mężczyźni, o umysłach przypominających umysły osób ze spektrum autyzmu. Kiedyś przeczytałem bardzo dobre określenie takich umysłów – są to umysły organizatorów, chcących poznać, a tym samym opanować, ostateczną strukturę rzeczywistości materialnej. Są przy tym, poza bardzo nielicznymi wyjątkami, niezdolni do głębszej refleksji filozoficzno-duchowej.

Obserwuję świat nauki od wielu lat, a i sam kiedyś studiowałem fizykę. Niegdyś charakterystyczny dla naukowca sposób funkcjonowania mentalnego wydawał mi się naturalny. Dzisiaj widzę już, że jest to tylko specyficzna i jednostronna forma stosunku do świata, ograniczona do jednego tylko jego wymiaru – materialnego. Rzeknę zatem, parafrazując Szekspira, że ten świat jest ciekawszy niż to, co się śni naszym naukowcom. Nauka ma bez wątpienia wiele osiągnięć, ale jeszcze więcej porażek. Dobrym przykładem jest tu skonstruowanie broni atomowej, dokonane przez umysły organizatorów, którzy jednak byli całkowicie odcięci od swoich uczuć, co nie pozwoliło im ocenić wpływu ich pracy na przyszłość świata. W Los Alamos cieszyli się – jak dzieci – gdy udało im się dokonać pierwszej eksplozji bomby atomowej.

Niektórzy z nich rozważali możliwość, że eksplozja atomowa spowoduje zapłon całej atmosfery Ziemi i ostateczne zniszczenie ludzkości. Na całe swoje szczęście ocenili to niebezpieczeństwo jako minimalne. Uspokoiło ich to, bo przekonali się dzięki swoim matematycznym kalkulacjom, że Wielka Mamusia się nie zezłości i ich nie zniszczy. To dla mnie najlepszy przykład infantylizmu umysłów naukowych. Niestety dziś piękne gadżety, jakie produkuje nauka, podobają się wszystkim. I tak oto toczy się ten światek, ku nie wiadomo jakim końcom. Ale za to z optymistycznym uśmiechem naukowego bobasa na ustach.

O sztuce bycia w związku

Esther Perel w swej książce Inteligencja erotyczna. Jak utrzymać bliskość w relacji wypowiada bardzo znaczące słowa: „Dzisiejsze związki to kociołki, w których bulgoczą sprzeczne pragnienia: bezpieczeństwa i ekscytacji, mocnego osadzenia i przekraczania granic, komfortu miłości i gorączki żądzy. Chcemy wszystkiego naraz i to w dodatku od jednej osoby. Godzenie erotyzmu i ‘udomowienia’ jest niesłychanie trudne i udaje się jedynie czasami. Trzeba znać partnera, lecz jednocześnie uznawać jego wieczną tajemnicę; trzeba stwarzać bezpieczeństwo, jednocześnie pozostając otwartym na nieznane; trzeba pielęgnować intymność i jednocześnie respektować prywatność. Bycie razem i osobno przeplata się z sobą albo się kontrapunktuje. Pożądanie opiera się ograniczeniom, a zaangażowanie nie może zabijać wolności”. Trudno o bardziej dokładny opis sytuacji we współczesnych związkach.

Zapewne każda para z długim stażem ma swoją odpowiedź na problem, najpoważniejszy w każdym związku, który Perel ujmuje to jako opozycję erotyzmu i „udomowienia”. Ta odpowiedź nie zawsze jest satysfakcjonująca dla obojga partnerów. Pary przeciwieństw, które w dalszym ciągu wymienia Perel, obrazują moc tego konfliktu, który jednak jest zarazem drogą do osiągnięcia jedności. Wszelka integracja psychiczna polega na dążeniu do jedności przeciwieństw, a wszelka całość jest coincidentia oppositorum. Najlepszą okazją do osiągnięcia owej jedności jest właśnie związek. Nasza partnerka jest nam najbliższa i ta bliskość wznieca wszystkie możliwe opozycje. To jest trudne, przeżywamy nieciekawe emocje, mamy jeszcze gorsze myśli. Ale jeśli wytrzymamy, jeśli się nie poddamy, uciekając w jakąś prostą, jednoznaczną sytuację, mamy niejaką szansę na realny związek.

Tak, wiem, że to jest trudne, a być może prawie niemożliwe. Jednak owa trudność nie powinna nas zniechęcać. Rzeczy łatwe są dostępne wszystkim, trudne – nielicznym. Tak, wiem, że piszę bardzo ogólnikowo, ale w tych sprawach nie ma prostych, jednoznacznych i zrozumiałych dla wszystkich przepisów. Bycie w związku to sztuka dostępna dla nielicznych, to wyrafinowany proces opierający się na wysublimowanej inteligencji serca i umysłu. Serce i umysł mają być w tym procesie otwarte, by wspólnie wypatrywać czegoś nowego. Bez tej nowości, bez nieustannego, wzajemnego zaskakiwania się sobą nie ma dobrego związku. Bez tego powiedzenie: „kocham Cię”, nie ma sensu. Bo owo „kocham” oznacza właśnie to, że jestem nieustannie otwarty na to, kim Ty jesteś, na wszystkie zmiany i na wszystko, co może się pojawić.

O dzieciństwie i pisuarach

Mam ciekawe wspomnienie z dzieciństwa, związane z pisuarami. Nieraz w czasie wyjazdów pociągami na wczasy szedłem z ojcem do ubikacji na stacji. Tam widziałem pisuary, z których cały czas ciekła woda. Wydawało mi się to dosyć dziwne. Nie wiedziałem, że są zepsute, myślałem, że tak ma być, że na tym polega ich właściwe funkcjonowanie. Wchodziłem przecież do miejsca, które zbudowali ludzie dorośli i które ma funkcjonować tak, jak oni sobie to obmyślili. Tak reagują dzieci na wszystko, co widzą swoimi małymi oczami – myślą, że tak ma być.

Tak patrzą dzieci na wszystko, co serwują im dorośli. Przyjmują to w dobrej wierze jako rzeczywistość życia, to czym ono jest. Dobrze, jeśli są to cieknące pisuary, jak w moim przypadku. Ale czasem są to rzeczy o wiele bardziej drastyczne, tak na przykład jak molestowanie seksualne. Pewna molestowana przez ojca w dzieciństwie kobieta napisała, że uważała, że każdy tatuś tak robi ze swoją córeczką. Przecież na tym polega miłość. Zdziwiła się bardzo, gdy koleżanki wyprowadziły ją z błędu.

Bo to nie jest tak, że tak naprawdę tylko kobiety i mężczyźni się nie rozumieją. Także dzieci i dorośli to dwa odmienne gatunki. Dorosły to osoba, która już dawno zabiła dziecko w sobie i w czymś małym, które spłodził albo które urodziła widzi tylko taką okrojoną, wybrakowaną wersję człowieka. To bowiem, co nazywa się wychowaniem to nic innego jak gwałt na osobowości dziecka. Albo nawet więcej – to mord na jego żywej tkance psychicznej. Nie kryjmy tego – celem dorosłych jest nic innego jak psychiczne uśmiercanie dzieci.

Dziecko rodzi się i otwiera oczy. Jest na świecie, którego nie wybrało i nie ma najmniejszych możliwości by go zmienić, bo nawet nie wie jak i nie wie co mogłoby zmienić. Traktuje wszystko, co go spotyka jako coś danego i oczywistego. Świat jest taki jaki mu się jawi, a ono nawet nie może go ocenić, może tylko go przyjąć, w całości. Jego rodzice są najczęściej ograniczonymi mentalnie kretynami, jak prawie całość populacji ludzkiej. Ta ograniczoność polega na absolutnej niemożliwości przyjęcia pierworaźnego punktu widzenia dziecka. Nic zatem dziwnego, że starają się zabić ową świeżość spojrzenia, całą nadzieję na nowe życie, tak cudownie uosobioną w ich dziecku.